Po burzy (Junosza, 1890)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Po burzy
Pochodzenie Obrazki szare
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1890
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pannie Zofii sprzyjało osobliwsze szczęście.
Odrazu, przyszedłszy do kantoru, znalazła posadę i to stosunkowo dość korzystną. Przyjęła ją téż bez wahania i, jak wiemy, pomimo próśb i perswazyi gadatliwéj, ale bardzo zacnéj Pętlickiéj, pojechała zaraz, ażeby objąć obowiązki.
Los rzucił ją na Podlasie, do ludzi uchodzących za bardzo zamożnych, prowadzących dom wystawnie, co nawet wyglądało dość rażąco na tle ogólnéj biedy i przygnębienia.
Państwo Kramarzewscy niedawno mieszkali w Lipowie. Nabyli majątek ten przed pięcioma laty i mieli się zaraz sprowadzić, ale odnowienie i wyporządzenie rezydencyi zajęło sporo czasu, a potém przyszły chwile burzliwe, niebezpieczne, uznali więc, że lepiéj przepędzić je spokojnie wśród murów miejskich. Dopiero gdy burza przeszła, gdy uciszyło się wszystko i powoli do normalnego trybu powracać zaczęło, zjechali do Lipowa z całym dworem, z dziećmi, kuzynką, liczną służbą — i wystawném życiem, elegancyą powozów i strojów wprawiali w podziw sąsiadów, którym każdy grosz z nieopisaną trudnością przychodził. Każdy dzień pozostawania pod własnym dachem wydawał się jakby darowanym.
Dokoła, w lasach, które naówczas jedyną deskę ocalenia stanowiły, rozlegał się łoskot siekier... stare dęby i sosny padały pod toporami spekulantów; dokoła coraz widziéć było można szeregi kolonistów-niemców dążących do objęcia siedzib za bezcen kupionych. Dokoła było tęskno i smutno — a Lipów wyglądał niby oaza na pustyni.
Tam, jeżeli narzekano, to chyba tylko na nudy, jeżeli martwiono się, to z powodu zabawy do skutku niedoszłéj, jeżeli kłopotano się, to tylko z przyczyny obiadu, który mógł się kucharzowi nie udać.
Bo o cóżby innego? Żaden z sąsiadów stu rubli wówczas nie mógłby dostać, bo nawet żydzi lichwiarze zamknęli swoje kasy a do Lipowa grubsi „kupcy“ zjeżdżali się, jak na jarmark, z propozycyami interesów różnych, z gotowością udzielania szerokiego kredytu.
Pan Kramarzewski gospodarzem z zawodu nie był. Kupił Lipów dla rezydencyi, dla stanowiska, może dla ambicyi poniekąd, gdyż się o mandat radcy do Towarzystwa kredytowego ubiegał.
Historya tego pana da się opowiedziéć w kilku słowach.
Ojciec jego był urzędnikiem, podobno na komorze, przez całe życie skąpił, oszczędzał i zebrał spory kapitalik; syna kierować chciał na drogę handlową, gdyż, jak twierdził, jest to jedyny sposób dojścia do majątku.
Śmierć pokrzyżowała te plany. Stary Kramarzewski, powróciwszy pewnego wieczoru z resursy, gdzie mu karta szła świetnie, zmarł na anewryzm i spoczął w rodzinnym grobie na Powązkach, a uzbierane przez niego kapitały w całości przeszły na własność jedynego syna, Leona.
Młody człowiek stratę ojca opłakał, ale że miał się czém pocieszyć, więc łzy mu oschły prędko i rozpoczął życie wygodne, spokojne, bez troski. Używał go téż, nie żałując sobie na przyjemności wszelkie, mieszkał elegancko, jadał wykwitnie, ubierał się u piérwszych krawców, protegował niezmiernie balet; ale trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że czynił wszystko z kredką w ręku i chociaż wyczerpywał procenta, kapitału jednak ani o jeden grosz nie uszczuplił.
Nie śpieszył się téż z ożenieniem, twierdząc, że mu samemu jest bardzo dobrze na świecie i że złotą wolność poświęci jedynie tylko dla osoby, któraby łączyła w sobie zalety majątkowe z wielką dystynkcyą i arystokratyczném pochodzeniem.
Na jednym balu w resursie spotkał taki właśnie ideał. Pochodzenie i dystynkcya nie ulegały żadnéj wątpliwości, co do stanu majątkowego informacye byty mniéj jasne, lecz powierzchowność przeważyła szalę wahania. Na owym balu pan Leon zrobił znajomość z panią baronową Entz, mającą dwie córki. Obie odznaczały się oryginalną pięknością, przy matowo białéj cerze posiadały pyszne rude warkocze i oczy koloru fal morskich.
Pan Leon uganiał się za oryginalnością, więc te niezwykłe piękności, a raczéj jedna z nich, młodsza, zrobiła na nim wrażenie. Po kilku wizytach oświadczył się o rękę młodszéj, Anny. Starsza baronówna, Franciszka, skrzywiła się na to, ale małżeństwo przyszło do skutku i odbyło się według wszelkich form, z wykwintném śniadaniem na sto osób, z podróżą poślubną na południe...
Po kilku miesiącach pan Leon powrócił do kraju, zupełnie podbity przez piękną i dystyngowaną małżonkę, myślący jéj myślami, słuchający rozkazów z całą uległością. O posagu nie było już mowy, zastąpiła go nadzieja jakiéjś wielkiéj sukcesyi, która, po czyjemś najdłuższém życiu, spaść miała na mamę Entz.
Pani Anna zauważyła, że nie przystoi, aby jéj mąż prowadził życie bezczynne, że powinien kupić majątek ziemski z piękną rezydencyą i postarać się o jakiś urząd honorowy. Należało to według jéj zdania, zrobić dla dobra dzieci i dla ich przyszłości, która rzecz naturalna, powinna być przecież wyjątkowo świetna.
Dzieci tych było dwoje, obie dziewczynki, starsza Leonia (na cześć ojca otrzymała to imię), młodsza Wilhelmina, nazwana tak dla uczczenia pamięci jakiegoś znakomitego przodka Entzów, który jak tradycya niesie, chadzał ongi z Krzyżakami pogańską Litwę nawracać.
Zaczął tedy pan Leon poszukiwać majątku, aż nareszcie, po długiém jeżdżeniu i szukaniu, zdecydował się na Lipów. Zaraz po nabyciu téj fortuny przysłano z Warszawy partyę robotników, w celu odrestaurowania i odświeżenia starego pałacu, uporządkowania i upiększenia parku.
Ku wielkiemu niezadowoleniu pani Anny, a zwłaszcza jéj mamy, zaszły w kraju wypadki, wobec których przezorność nie kazała porzucać murów Warszawy. Stan taki trwał blizko przez dwa lata. W tym czasie, pani baronowa mama przeniosła się do lepszego życia, pozostawiwszy zięciowi, zamiast sukcesyi, starszą swoją córkę, Franciszkę, która oprócz siostry nie miała już nikogo na świecie.
Pani Leonowa, wybierając się na wieś, postanowiła dom otworzyć, gości przyjmować i uszczęśliwić którego z młodych sąsiadów białą rączką swéj ukochanéj siostrzyczki.
Niedługo po przyjeździe i zainstalowaniu się w pałacu, upatrzyła odpowiedniego kandydata i postanowiła zarzucić na niego siatkę, z dystynkcyą, wdziękiem i dyplomacyą. Naturalnie panna Franciszka musiała być wtajemniczona w te plany i zręcznie zaczęła grać rolę zakochanéj, że jednak tego rodzaju eksperymenta nie zawsze uchodzą bezkarnie, więc ani się spostrzegła jak uczucie już nieudawane, ale prawdziwe, wkradło się w jéj serce, jak ją pochłonęło całą, pozbawiło snu i spokoju.


∗                    ∗

Tak stały rzeczy w Lipowie w chwili przybycia Zosi.
Pani Anna, ujrzawszy przed sobą młodziutką, ładną i sympatyczną dzieweczkę, nie ukrywała swego zadowolenia.
Wyznała przed mężem, że guwernantka jest zupełnie dobra i że dziewczynki mogą od niéj skorzystać wiele.
— Bo proszę cię Leonie — mówiła — wszystko za nią przemawia. Nie wiem, gdzie ją uczono po francuzku, ale akcent ma wyborny, bez zarzutu — gra, słyszałeś jak wczoraj grała?
— Słyszałem.
— I cóż?
— A no, nie źle... wcale nie źle — odrzekł wahając się — nie wiem jak ty uważasz...
— Ja uważam, że gra świetnie. To, proszę, cię, artystka! Była onieśmielona, ale jakie dotknięcie, jaka biegłość.
— Istotnie masz słuszność Andziu, żem téż tego odrazu nie zauważył... to szczególne!
— Dziś po obiedzie poproszę ją, żeby co zagrała, przekonasz się.
— Skoro tak powiadasz, to już jestem przekonany, ale posłucham, posłucham z przyjemnością.
— Dzieci bardzo ją pokochały.
— I to dobrze.
— Powiadam ci, że odrazu przylgnęły do niéj jak przylepki, jakoś umiała się im podobać.
— Z tego uważam, że jesteś zadowolona z panny Zofii, Andziu, a skoro ty jesteś zadowolona...
— No tak, dla mnie ma ona jeszcze dwie ważne zalety, przedewszystkiem jest dopiéro w pierwszym obowiązku.
— A cóż to znaczy?
— Bardzo wiele. Grymasów nie ma, poprzestanie na tém, co jéj dadzą i jest zadowolona.
— Może być!...
— Powtóre, a co w moich oczach znaczy najwięcéj, pochodzi z rodziny obywatelskiéj.
— No...
— Mój Leonie, przeczuwam, że chcesz się wyrwać z jakąś uwagą, a ja tego nie lubię... twoje demagogiczne przekonania schowaj gdzie pod ziemię i w mojéj obecności nie popisuj się niemi. Obecnie zwłaszcza, mógłbyś ich nie pokazywać nikomu.
— Przecież nic nie mówię...
— Ale myślisz... to na jedno wychodzi!
— Nie, Andziu!
— Nie protestuj, proszę, znam cię dobrze. Wiem, że udajesz białego, ale w gruncie rzeczy jesteś czerwony, a ja nie chcę, żebyś takim był.
— Przecież gdybym był taki, jak mówisz, nie ożeniłbym się z tobą... jesteś arystokratka.
— O, to nie dowód, mój panie. Wszyscy jesteście jednakowi, boście wszyscy mężczyźni. Potomek Bayarda zajrzy w oczy lada chłopce, byle tylko była piękna — a najczerwieńszy demagog padnie do nóg księżniczce... żeby go tylko chciała...
— Ależ, droga Andziu...
— Oh! nie przerywaj, o to nie ma sporu, pod tym względem nie może być dwóch zdań.
Gdy tak państwo Leonowie rozmawiali ze sobą, Zosia ukończywszy lekcye, zamknęła się w swym pokoiku, aby odpocząć trochę i zanim poproszą do stołu, chociaż część korespondencyi załatwić. Niewiele miała do pisania, tylko trzy listy, a właściwie dwa, gdyż trzeci do poczciwéj Pętlickiéj w rachunek nie wchodził i był już napisany. Zosia, wywiązując się z przyrzeczenia, danego swéj przygodnéj opiekunce, doniosła jéj, że zajechała na miejsce zdrowo i że jest z posady zadowolona. Doniosła poczciwéj babinie, że ją ma zawsze w pamięci, i że przy pierwszéj bytności w Warszawie, nie omieszka jéj odwiedzić.
Inna rzecz z listem do matki, do téj dobréj, strapionéj i cierpiącéj...
W tém piśmie chciałaby Zosia wypowiedziéć wszystko, zdać sprawę z każdego dnia, z każdéj godziny niemal. Wyspowiadać się ze swéj tęsknoty do najbliższych i najdroższych sercu, ze wszystkich myśli swoich, rojeń i marzeń. Pragnęłaby opisać najbardziéj szczegółowo ludzi, wśród których się znajduje, dzieci, które uczy, zwyczaje domu, w którym przebywa.
Wie ona, że gdyby mogła jakim cudem znaléść się na chwilę przynajmniéj z matką, to pytaniom nie byłoby końca, najmniejszy szczegół pobytu wśród obcych musiałby być opowiedziany.
Siadła przy stoliku i puściła drobną rączkę po papierze. Szeregi małych, zgrabnych literek, niby dwa sznureczki równe, snują się z pod jéj paluszków.
Już zapisała kartkę jedną, drugą i trzecią, już arkusik się skończył, a tu jeszcze tyle do powiedzenia zostało! Bierze drugi arkusik i ten nie wystarcza, robi więc przypisek i jeszcze odsyłacz. Boć nietylko o sobie donieść, ale i o kochanych zapytać w liście potrzeba: Co robi mama? co siostra, jak dzień przepędzają, czy zdrowe są, czy myślą kiedy o swojéj Zosi, czy rozmawiają o niéj?
Dziwią się ludzie długim, drobiazgowym listom kobiecym, wyśmiewają obfitość przypisków i dodatków, ale naprawdę nic w tém śmiesznego nie masz. Córka przed matką chciałaby duszę otworzyć, więc téż pisze i pisze, bo wie, że dla matki najdrobniejsze szczegóły obojętne nie będą i że zostaną z rozrzewnieniem przyjęte.
Do pisania trzeciego listu zabrała się Zosia dopiero, gdy już w całym pałacu lipowskim światła zagasły, a noc rozpostarła nad okolicą swój wielki płaszcz gwiaździsty.
Cicho jest, śpią wszyscy, tylko chwilami szczekanie psów we wsi, lub ostrzejszy poświst wiatru, przeryw a spokój i milczenie nocy.
Do ułożenia takiego listu, jak Zosia ma skreślić, potrzeba wyjątkowego spokoju, bo list to niezwykły i do napisania nie łatwy. Zosia pragnęłaby wyrazić w nim uczucia swoje, określić tęsknotę, ale się musi w wyrażeniach miarkować... wyrazy najoględniéj dobierać, gdyż każdy silniejszy okrzyk żalu albo smutku mógłby przyczynić cierpień temu, do kogo list jest pisany.
Czyż on tam, zdala od swoich, nie rozżala się i nie tęskni? Czyż można rozjątrzać ranę, jaką ma w sercu... przeciwnie, raczéj odwagi, otuchy i wytrwałości dodać mu należy. Powinien list przyjść do niego, niby duch pocieszyciel z promienną gwiazdą u czoła, niby dobra wróżka z gojącym balsamem na rany, niby zwiastun lepszéj doli... Nie łatwe to zadanie pocieszać, gdy we własnem sercu żal i smutek nurtuje, koić tęsknotę, będąc saméj stęsknioną, mówić o nadziei, gdy jéj się w duszy własnéj nie ma. I jeszcze w jaki sposób mówić? jakich wyrazów używać? Czy list dojdzie do niego bezpośrednio, czy téż pierwéj obce oczy na nim spoczną?
Te względy utrudniały Zosi zadanie, to téż litery i wyrazy nie wybiegały z pod jéj paluszków tak szybko, jak w liście do matki, lecz kreślone były powoli, z rozwagą. Same półsłówka, domyślniki, przenośnie... A jakżeby pragnęła zerwać te pęta, puścić myśli swobodnie; niechby pofrunęły jak ptaszęta przez pola szerokie, przez rzeki, jeziora i stepy, niechby na skrzydłach swoich tam do krainy lodów zaniosły ciepłe tchnienie miłości.
Jakżeż daleko, daleko pójdziesz kartko biała, posłanniczko kochającéj i stęsknionéj! Jak on cię serdecznie do ust będzie przyciskał!
Już było bardzo późno, gdy Zosia skończyła pisanie. Z położonych niedaleko pałacu zabudowań gospodarskich, słychać było pianie kogutów, a w niektórych chatach we wsi ogień palono.
Zosia spojrzała na zegarek, była już blizko czwarta rano. Zaledwie kilka godzin zostało na sen, gdyż o dziewiątéj rozpoczynały się zwykle lekcye z Leonka i Wilą.
Powiedzieliśmy, że pan Leon głównie dla pięknéj rezydencyi kupił Lipów i istotnie pod tym względem zadowolnił nawet dość wybredną w gustach swoją małżonkę.
Duży, murowany dwór, który w okolicy powszechnie pałacem nazywano, miał kilkanaście pokoi, a w ich liczbie ładną salę o czterech oknach, z drzwiami, wychodzącemi na taras, z którego po kilkunastu nizkich, szerokich stopniach schodziło się do parku.
Od frontu przed pałacem ciągnął się obszerny dziedziniec, otoczony malowniczemi grupami drzew. Z po za lip rozłożystych strzelały wysokie, włoskie topole, a biała kora brzóz ładnie odbijała od ciemnéj, prawie czarnéj zieleni świerków.
Piękny był téż i park w Lipowie. Przerzynała go wązka i kręta rzeczułka, po przez którą rzucono kilka mostków, w grupach starych drzew chowały się altanki, nęcące chłodem i ciszą podczas skwarnych dni letnich.
Folwark znajdował się niedaleko pałacu, nie tak wszakże znów blisko, żeby prozą swéj powszedniości miał razić estetyczne gusta właścicielki. Lipy i topole zasłaniały widok obór i stodół, domagających się gwałtem podpór i reperacyi.
Dopominał się o to rządca, niemiec, podobno znakomity agronom, sprowadzony z Prus za drogie pieniądze, lecz pan Leon z nakładami nie śpieszył i nawet mówić o tych kwestyach nie lubił.
Upłynęło już kilka tygodni od przybycia Zosi do Lipowa, a stosunek pomiędzy nią a stałemi mieszkańcami pałacu ułożył się jaknajlepiéj. Małomówna, cicha, z gorliwością obowiązkom swoim oddana nauczycielka, całe dnie przepędzała z dziećmi, nie narzucając „państwu“ swego towarzystwa. Przeciwnie, trzymała się zawsze z daleka, wchodziła do salonu wtenczas tylko gdy ją proszono, mówiła, jeśli ją pytano.
Takiem postępowaniem zjednała sobie sympatyę całego domu, prócz panny baronówny, która traktowała ją wprawdzie bardzo grzecznie, lecz ze źle ukrywaną niechęcią.
Pewnego, dnia, a było to w jakieś święto, panna Franciszka wstała późniéj niż zwykle i bardzo długo, zamknięta w swoim pokoju, siedziała przed toaletą.
Nie było to bez przyczyny. Tego dnia w Lipowie spodziewano się gości, a w ich liczbie miał się znajdować i ten, którego baronówna pragnęła uszczęśliwić swoją rączką i sercem. Udając z początku zajęcie się, kokietując go trochę dla zabawki, a więcéj z wyrachowania, panna Entz ani się spostrzegła, kiedy serce jéj zaczęło się dopominać o swoje prawa, a zaimprowizowana komedyjka zamieniła się w istotne, niekłamane uczucie, tém silniejsze, że już i spóźnione trochę.
Panna Franciszka, chociaż wyglądała znacznie młodziéj, liczyła już jednak trzydzieści wiosen z górą, a nieubłagane, bezczelne w prawdomówności swojéj lustro, szeptało ciągle, że na liliowych jéj skroniach rysują się już drobniutkie i ledwie, ledwie dostrzegalne zmarszczki. To odkrycie uderzyło baronównę jak piorun. Przyznała zupełną słuszność młodszéj siostrze, która dowodziła, że czas już o ołtarzu pomyśléć i zaczęła kokietować upatrzonego kandydata.
Ów kandydat, którego pierwsza bytność w domu państwa Leonów, wywołana była zręcznie koniecznością jakiejś agronomicznéj narady, do któréj pan Leon kilku sąsiadów zawezwał, późniéj zaproszony przez panią Annę, złożył wizytę już jako gość i od czasu do czasu bywał w Lipowie, ani się domyślając, że piękne oczy panny Franciszki pragną mu dużo, dużo mową palących źrenic powiedziéć.
Dotychczas baronówna nie była nikim na seryo zajęta. Kiedy bywała w towarzystwach, na balach, nie zdarzyło jéj się spotkać człowieka, któryby zrobił na niéj wrażenie.
Stało się to dopiero w Lipowie.
Baronównę zajął bardzo kandydat przez panią Leonową wynaleziony. W oczach téj damy miał on poważne kwalifikacye, jako właściciel dużéj fortuny, a choć majątek jego wskutek wiadomych przejść był zniszczony, chociaż ciężary znaczne spadły na niego, było jednak do przewidzenia, że energiczny gospodarz przetrwa złe czasy i wyjdzie z nich cało.
To wszystko wyjaśniła siostrze pani Leonowa, a zarazem usiłowała ją przekonać, że wdowcy bywają zazwyczaj lepszymi mężami aniżeli kawalerowie, a dzieci po pierwszéj żonie mogą się przywiązać do macochy tak dobrze, jak do rodzonéj matki.
Panna Franciszka wysłuchała bardzo uważnie tych racyj i zaczęła obserwować kandydata z innego stanowiska.
Po piérwszéj wizycie uczuła do niego żywą sympatyę, po trzeciéj już za nim tęskniła, po szóstéj spostrzegła, że go kocha i że życie bez niego nie ma dla niéj żadnéj wartości.
Młoda jego twarz przy zbielałych przedwcześnie włosach wydawała jéj się ideałem męzkiéj urody, a opowiadania, jakie o nim krążyły, jego czyny, pełne poświęceń i tragiczne wypadki, które przeżył, otaczały go w oczach baronównéj jakąś świetlaną, pełną uroku aureolą.
Dziś miał on właśnie przyjechać. Cóż więc dziwnego, że baronówna tak długo siedziała przy toalecie? Układała najmisterniéj swoje grube, ognistéj barwy warkocze, podkreślała oczy, posypywała twarz leciuchną warstwą pudru. Chciała być piękną i cel ten osiągnęła — a gdy weszła do salonu w czarnéj sukni, uwydatniającéj jéj kształtną figurę, pani Leonowa spojrzawszy na nią, zawołała:
— Jakaś ty dziś ładna, moja Franiu! Nieprawdaż mężu?
Pan mąż spojrzał, pomyślał chwilkę i rzekł:
— Siostra zawsze jest piękna, dziś wszakże... przewyższyła samą siebie.
Na twarzy baronównéj ukazał się lekki rumieniec zadowolenia.
Goście zaczęli się zjeżdżać wieczorem. Przy oświetleniu sztuczném panna Franciszka wyglądała jeszcze lepiéj. Była téż wesoła i ożywiona. Rozmawiała z nim prawie ciągle, niewiele zważając na resztę towarzystwa.
Zosi nie było w salonie. Wolała siedziéć w swoim pokoiku i nie widziéć obcych twarzy, zupełnie obojętnych dla niéj, lecz pani Anna, któréj szło o popisanie się muzykalnością nauczycielki swych córek, poprosiła ją, aby przyszła do towarzystwa.
Gdy ukazała się w salonie, ze spuszczonemi oczyma, onieśmielona nieco na widok liczniejszego zebrania, ten, z którym panna Franciszka rozmawiała z takiém ożywieniem, zerwał się nagle z krzesła:
— Czy mnie wzrok myli?... proszę pani, kto jest ta młoda osoba? — zapytał.
— Która? Ach ta panienka co weszła w téj chwili?
— Tak!
— Jest to nauczycielka dzieci Leonów. Mówiono mi jéj nazwisko, lecz wyszło mi już z pamięci... imię jéj podobno Zofia.
Pan Józef Kamiński, gdyż on to właśnie był, nie słuchał dalszych objaśnień. Szybkim krokiem zbliżył się do Zosi, ujął jéj drobne rączki i z niezmierném zajęciem zarzucał ją gradem pytań.
— Państwo się znacie? — zapytała zdumiona pani Leonowa.
— Ależ znamy się doskonale, od czasu kiedy panna Zofia była jeszcze dzieckiem.
Prawie przez cały wieczór pan Józef z Zosią rozmawiał i bardzo wymownie opowiedział towarzystwu nieszczęścia, jakie jedne po drugich rodzinę jéj dotykały, mówił o ojcu, o bracie jéj, tak, że uwaga wszystkich gości zwróconą została na skromną, cichą nauczycielkę, któréj obecności w innym razie możeby nawet nie zauważono w salonie.
Panna Franciszka zbladła. Przeczuwając w Zosi niebezpieczną rywalkę, rzucała na nią coraz wejrzenia, z których nic dobrego nie było można wróżyć. W oczach baronówny migotały płomienie. — Zosia nie przeczuwała, że od téj chwili ma śmiertelnego wroga. Biedna dziewczyna, sądziła, że w tym domu spędzi przynajmniéj kilka lat w cichéj, uczciwéj pracy, że zbierze trochę pieniędzy dla staréj matki i dla siostry.
Nie przeczuwała, że te marzenia bardzo prędko zostaną rozwiane — że znowuż będzie musiała znaléźć się na rozdrożu, bez dachu, bez nadziei lepszego jutra...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.