Pożegnanie (Małaczewski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Pożegnanie
Pochodzenie Pod lazurową strzechą
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POŻEGNANIE.

 
I oto znów włóczęgą
uskrzydli się me życie,
znów wiatry z pól powieją...
Znów, oczy me, ujrzycie,
jak wstecz sunącą wstęgą
z pod kół ucieka ziemia...
uderzą w twarz zapachem
czerstwego chleba zboża
i gdzieś... na brzegu Morza...
błękitnym cudnym strachem,
jak szlochem, pierś rozeprze...

W dal, po północnej drodze,
gdzieś w Jutro, niż Dziś, lepsze,
wywczasem stóp odchodzę......
stęsknionem lecę sercem
tam, kędy Północ szronem
wiosenne srebrzy kwiaty,
lęgnące się kobiercem
pod krą, schluśniętą z Morza, —
gdzie kryształowym dzwonem
powietrze się wydaje, —
a na niem swe szkarłaty
i fiolet wystygmaca
północna wielka zorza...
W omszone śniegiem kraje,
lodami jasne morza, —

wywczasem stóp odchodzę...
I nie wiem: czy tam idzie
mój duch... lub — raczej wraca
po swej odwiecznej drodze...

Bo kędy jeno krokiem
zamierzę we włóczędze, —
mój NARÓD serc swych serce
niósł wszędy pośród ździerce
i niemym był prorokiem,
wspaniałość narodową
niosącym w ludów nędzę, —
jak CHRYSTUS, lał dla świata
krew hojnie w świętej wojnie,
dla siebie zaś miał — Słowo.

Więc może z tajgi wstaną
i rzędem pójdą ku mnie,
brnąc w śniegu po kolano,
Powstańcy polscy owi,
co w ziemi zmarzłej do cna,
w nędzarskiej leżą trumnie
tak strasznie i tak dumnie,
że tego nie wysłowi
ni harfa, zgrzytem mocna,
ni lutnia, śpiewna dźwiękiem...
Powstaną... pójdą ku mnie
orszakiem chwiejnych cieni
i witać będą słowem,
co jest serdecznym jękiem...


A potem, uciszeni,
podążą korowodem
w nieznane swe cmentarze,
gdzie śnią, ściśnięte lodem,
wyżarte łzami twarze,
gdzie pomost ciał się ściele.
I ręka ich pokaże
na skute kajdan stalą
po sądny dzień piszczele...
I w oczodołach czaszek
źrenice się zapalą
próchnicą zmarłych trupią,
i ziemię nią przeświecą,
jak gdyby czarne płótno
od spodu złotą świecą.
I taką siłę skupią
w spojrzenie to mogilne
i taką moc okrutną, —
że wejdzie do mej jaźni
ten wzrok, jak światło silne
i przejmie...
I zapyta
o naszą rzecz stuletnią,
co w NARÓD mój jest wryta,
jak w żywe ciało — blizna.
I tem pytaniem zmoże
i w proch mą dumę skruszy,
aż złamię się, ukorzę — —
— — I wejdzie do mej duszy,
jak wielki szloch — OJCZYZNA!


A może na me drogi,
na ścieżki me włóczęgie,
z sinawej śniegów bieli,
zakutej w sopel srogi
przez mrozy, jak stal tęgie,
wyprószy się — — Anhelli? — —
I poprowadzi z sobą
nad ciche swe jezioro,
dokoła się smucące
jodłowych drzew żałobą;
i wskaże dłonią chorą
na pełne dwa miesiące:
na ów — co świeci w niebie,
i ten — którego fala,
co mgnienie, nurtem grzebie? — —
I ręką, co wyzwala,
do mego dotknie czoła...
I Duszę zeń wywoła
i rzuci na jezioro
zwierciadłem roztrzaskanem
po jaśni od miesiąca...
A fale ją zabiorą
i pluskiem, kołysanym
i rozpłakanym cudnie,
poniosą ją do słońca,
poniosą na południe. — —

Bo wiem: że nieraz sercem,
tęskniącem, jak żórawie,
i zadumanem smutnie,

północny kraj zostawię
i pójdę na południe...
Zostawię i odlecę
tam, kędy w słońca spiece
dojrzały łan szeleści
i las ciemnieje liściem;
i moja myśl się wpieści
w dziewczęce twe uroki,
i w oczu smęt głęboki,
i w ust twych polną różę...
Ocknięta moim przyjściem,
zatęsknisz za czemś nagle
i westchnień znojną burzę
w pierś rzucisz — jakby w żagle.

Gdy serce cię opuszcza,
niech wiersz mój cię pożegna.
Milczenie między nami
wyrośnie, niby puszcza,
wychynie, niby morze, —
i od się nas odegna.
I będziem odtąd sami,
jak w stepie — drzewa boże.
I tylko gwiazdy jedne,
te same gwiazdy jasne,
na naszem wspólnem niebie,
spoglądać będą na mnie,
nim wpatrzon w blask ich, zasnę, —
— te same, co na ciebie...


Żegnajcie mi, żegnajcie,
wy — wszystkie dusze bliźnie —
niech słowo me po rękach,
jak łza, się wam rozbryźnie...,
Już szum dalekich borów
majaczy się mi w dźwiękach
poranków i wieczorów, —
już wiatry z pola wieją, —
gdzieś chabry światłem sinem
w dojrzałem błyszczą życie — —
upajam się nadzieją,
jak musującem winem, — —
znów, oczy me, ujrzycie,
jak wstecz sunącą wstęgą
z pod kół ucieka ziemia — — —
hej, znowu moje życie
uskrzydla się włóczęgą!...



Lipiec 1918.
W drodze na Murmań.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.