Pielgrzymi (Bandrowski, 1920)/Grota purpurowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pielgrzymi
Podtytuł Powieść
Rozdział Grota purpurowa
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GROTA PURPUROWA.

Pewnego poranku Zaucha wybrał się do Niwińskiego.
Ranek był piękny i prawdopodobnem było, że poeta nie usiedział w domu lecz pojechał do miasta. Mimo to Zaucha spodziewał się, że zastanie go w domu. Rozmyślnie jednak nie uprzedził go, choć w istocie na widzeniu się z nim zależało mu. Zdał się na przeznaczenie. Jeśli Niwińskiego zastanie — to znaczy, że można z nim mówić, jeśli nie — tem lepiej, bo to znak, że nie należy brać go w rachubę.
Niwińskiego właściwie znał bardzo mało. Spotykał się z nim przed wojną przeważnie w kawiarni, gdzie młody poeta miał kółko swych przyjaciół i kolegów, z którymi prowadził długie dyskusje przy czarnej kawie. O twórczości jego wiedział bardzo mało. Wiersze, które czasami czytywał w pismach, były może wartościowe, ale zarazem trochę zagadkowe, jakby niedociągnięte — nie wiadomo, skutkiem lenistwa duchowego czy też skutkiem braku polotu. Dość na tem, że trudno było sobie zdać sprawę z istotnego życia duchowego ich autora. Poza tem Zaucha niewiele o Niwińskim wiedział. Spotkał się z nim w Legjonie wschodnim, gdzie widział go jako plutonowego, ale nie pamiętał nawet, czy Niwiński wyszedł z legją ze Lwowa. Za coś aresztowany przez Rosjan wywieziony został w głąb w Rosji, skąd po różnych przygodach udało mu się wreszcie wydostać przy po- • mocy wpływowych osobistości, przez jakiś czas pracował w pismach emigracji polskiej w Moskwie i w Kijowie, gdzie się też z nim Zaucha widywał. Potem zniknął, a teraz spotkali się w gminie.
Otworzywszy drzwi, które mu wskazano jako prowadzące do mieszkania Niwińskiego, Zaucha ujrzał obszerny pokój, prawie zupełnie pusty. W jednym kącie pokoju, przy ustawionym na ziemi małym piecyku żelaznym z rurą wpuszczoną w ścianę, stało łóżko. Przy niem leżało na ziemi kilka worków, kilka polan i kupka węgla. Na łóżku siedział ktoś w płaszczu i w czapce nasuniętej na uszy i drzemał snąć, oparłszy się głową o ścianę. Twarzy drzemiącego nie można było rozpoznać, ponieważ światło padające przez jedną tylko odemkniętą okiennicę, nie rozpraszało półmroku.
— Pan Niwiński tutaj mieszka? — spytał głośno Zaucha.
Drzemiący cień podniósł głowę, wstał i jak słup czarny ruszył naprzeciw Zauchy. Z zmroku wynurzył się człowiek o twarzy zaspanego szczurołapa, w czarnej, mandżurskiej futrzanej czapie z rozpię-temi i sterczącemi klapami bocznemi, w czarnym płaszczu z fatalnie rozerwanym prawym rękawem i w czarnych spodniach, okrutnie przez psy wyżartych u dołu. Człowiek ten robił wprost niesamowite wrażenie.
— Tu żadnych schadzek nimo! — rzekł do Zauchy stanowczo.
— Powiedziano mi, że tu mieszka pan Niwiński — usprawiedliwiał się Zaucha.
— A, pan Niwiński! — zrozumiał wreszcie szczurołap i roześmiał się napół przytomnie. — On tu miszko, ale nie w tym pokoju, tylko w tamtym...
I wskazał Zausze drzwi, wiodące do drugiego pokoju.
Zaucha zapukał.
— Proszę! — zawołano.
Otworzył drzwi i zdumiał się.
W pierwszej chwili nic nie widział i nic nie rozumiał. Znalazł się jak gdyby w jakiejś faliczerwonej, poprzez którą niewyraźnie majaczyła czarna sylwetka siedzącego pod oknem człowieka. Sylwetka podniosła się od stołu i stanąwszy przed Zauchą wyciągnęła do niego rękę. W tej chwili zaszumiała, zaszeleściła szkarłatna fala, zagrała różnemi tonami czerwieni i błysnęła złotem.
Przed Zauchą stał Niwiński. Ale i on wyglądał jakoś dziwnie. Miał na sobie ciemną aksamitną bluzę z wyłożonym na ubranie czystym, miękkim kołnierzem koszuli a la Słowacki, zaś na głowę wdział haftowaną w różnobarwne desenie czarną, pluszową „tybetkę", z pod której wymykały się kosmyki cienkich, kasztanowatych włosów.
— Z trudem pana na tle tej dekoracji poznałem — mówił witając się z nim Zaucha. — Doprawdy, w pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie jestem. I teraz nie bardzo dobrze rozumiem. Co to takiego ? Pan pozwoli, że się rozejrzę ?
Niwiński skłonił się lekko z uśmiechem.
Czysto wybielony pokoik o jednem oknie, niski i mały, zawieszony był najróżniejszemi dekoracjami z różnobarwnych bibułek. Strop i ściany przybrane były pstremi łańcuchami niby festonami i girlandami, ze stropu, podobno jak wielki pająk, zwisały misternie splecione papierowe łańcuchy, pozłociste „duszki", „światy" migocące, motyle, łodzie, smoki bajeczne i potwory — a wszystko czerwone, płomieniste, purpurowe, szkarłatne, krwawo iskrzące a złotem bogato świecące, także w pokoju pod powałą barwy i blaski gęstniały w jakiś tęczowo-mglany akord, nieuchwytny i zmienny, wesoły przebłyskami złotemi i tajemniczy jakby czarodziejską świetnością, wydobytą z żywiołu taniutkiego, lichego i nietrwałego jak pajęczyna — bo całą tę barwną i bogatą dekorację można było rozkołysać kilku silniejszemi dmuchnięciami. U drzwi szeleścił nieustannie ogromny buńczuk wstęg papierowych, różnobarwnych, przeważnie w ciepłych tonach, łyskających złotem a szumiących i fruwających za każdym żywszym ruchem w pokoju.
— Zachwyca mnie pańskie zdziwienie — mówił uradowany Niwiński. — Ale niechże pan siada.
— Doprawdy, nadzwyczajnie się pan urządził — chwalił Zaucha. — Patrzcież, nawet stół nakryty amarantem, nawet biblioteczka oblepiona szkarłatem, nawet w oknie firaneczka czerwona! Pan może socjalista?
— Nie, ale lubię bardzo czerwony kolor. Widzi pan, ja cały ten pokój zaplotę. Siedzę tu, jak pająk i snuję.
— Różnobarwną pajęczynę! — dodał Zaucha siadając. — A cóż to za czapkę ma pan na głowie ?
— To pamiątka z Samary. „Tybetka" — po naszemu „krymka". Chadzali nasi ojcowie w tureckich fezach, wyrabianych notabene w Pradze, możemy my chodzić w „tybetkach". Pan pozwoli, że się zajmę swoją robotą?
— Ja panu nie przeszkadzam?
— Bynajmniej. Lepię sobie właśnie nowy łańcuch.
Usiadł na ławie przed stołem, na którym leżały pokrajane równo strzępki różnobarwnego papieru. Delikatnie wziął jakiś skrawek, przewlókł go przez ogniwo łańcucha, zlepił i sięgnął po nowy.
— A co to za ponury szczurołap waruje tam u pana w pierwszym pokoju?
Niwiński uśmiechnął się.
— Szczurołap, mówi pan. To jest sobie taki Koteluk. Samotnik. Dziwak. Na wygnaniu dużo ludzi dziwaczeje. Odludek. Czasem mi się zdaje, że to moja żywa karykatura. Zresztą spokojny i cichy człowiek. Oryginał.
— Jakże się panu tu żyje?
— Papierowo — widzi pan.
— Prawdę mówiąc, trochę inaczej wyobrażałem sobie pokój poety na wygnaniu.
— Brudno? Jak u innych „bieżeńców"? Nie, u mnie jest czysto. Sam myję podłogę co drugi dzień, sam — i zdaje się, jedyny w całej gminie.
— To ładnie. Ale u pana tak dziwne miękko, kolorowo... Nawet z papieru zrobi pan sobie wyszukany przepych... Pokój poety w dzisiejszych czasach powinienby może przypominać celę zakonnika.
— O! — zdziwił się Niwiński i jakby pytająco, spojrzał na Zauchę swemi świecącemi, zielonawemi oczami. — Ja i zakonna cela! Zresztą, być może, ma pan słuszność, ale ja nie byłbym do tego zdolny — dodał po krótkim namyśle.
— A że się też panu chce tak pilnie lepić te fraszki! — mówił Zaucha, patrząc jak Niwiński coraz to nowe ogniwo barwne przylepia do łańcucha, który już oplatał mu nogi i kolana.
— Równie dobra rozrywka jak każda inna. Niech pan sobie wyobrazi, że robię pończochę.
— Nie szkoda czasu?
— Czasu? Czas nie istnieje, mój panie, czas jest tylko konwencjonalnem pojęciem. Istnieje tylko wieczność, a przyzna pan, wobec niej...
Zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Więc życia panu nie szkoda?-
— Cóż robić z życiem dziś? — Oto pytanie...
— Nie można go użyć na coś lepszego niż lepienie łańcuchów?
— Właśnie, widzi pan, zastanawiam się nad tem i szukam.
— I?
— I nic. Trudno znaleźć odpowiedź. Albo też i bardzo łatwo. Porządny człowiek powinien się dziś bić! Ale ja po tamtej stronie nie chcę — a tu nie wolno. Więc — nic.
— I sądzi pan, że pan zaprzędzie sobie tę nicość łańcuchami z kolorowej bibułki ? — napierał Zaucha coraz natarczywiej na Niwińskiego.
Poeta uśmiechnął się. Położył sobie szeleszczący, różnobarwny łańcuch na kolanach i nabijając swą krótką fajeczkę tytoniem, mówił:
— Co pan wie o moich kolorowych łańcuchach? Co pan wie o tych „duszkach" pozłocistych, o tych papierowych „światach" grających tęczą, o tych smokach i ptakach szkarłatnych? Ogniwa różnobarwne — to zielone, tamto kardynalskiej czerwieni, to granatowe, to pomarańczowe, a tamto złote... Szeleszczą w moich palcach, przesuwają mi się przez ręce, pstre, wiotkie i nikłe — jak różaniec dni naszych. A ileż tych dni wygnańczych nie ma nawet wartości takiego ogniwa? I czemże innem jest — choćby tom wierszy, choćby poemat w cudownych oktawach — czyż nie łańcuchem takich błyszczących i szeleszczących ogniw ? Kto wie, czy właśnie w tych fraszkach nie streszczam się dziś lepiej i szczerzej niż w czem innem.
— A czemu pan wystąpił z legjonu? — spytał naraz Zaucha.
— Dla tysiąca przyczyn.
— Bodaj jedna.
— Nie znoszę smrodu pruskiego...
— To nie jest racja polityczna!
— Ja mam panu dawać racje polityczne? — zdziwił się poeta. — Przypuszczam, że każdemu z was wolno stanąć dziś po tej stronie, po której mu się podoba.
— Nie wiem. Miarodajne może było dobro Ojczyzny...
— Ba, ale gdzie go szukać? Po której stronie? Bo co tu dużo gadać, ja wiem, że pan tak samo jak ja, stoi po tej stronie... Po stronie Francji i Anglji... Ale tak — z ręką na sercu — czy pan jest zupełnie pewny swego?
Zaucha słuchał, rozglądając się po pokoju, wreszcie wzrok jego zatrzymał się na książkach, starannie ułożonych na półce.
— Pozwoli mi pan przejrzeć książki? — spytał.
— Proszę bardzo. Może pan sobie co wybierze. Są to w dwóch trzecich książki gminy. Skonfiskowałem je, aby je ocalić dla czytających.
Zaucha stał chwilę przy półce, a potem palcem nakreślił przestrzeń, jaką na niej zajmowały dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego.
— Patrz pan — kilkanaście tomów zaledwie, a jakaż to wielka bibljoteka! Mała półeczka z temi kilkunastu tomami, to organy olbrzymie i o registrach tak górnych, jak ich dziś niema żaden naród. Jakie to wielkie czyny i ile w nich zarodków nowego życia... A są to wszystko płody klęski, emigracji, wygnania, płody pokuty i cierpienia, owoce bólu... Nie trzeba się snąć bronić cierpieniu!
Zwrócił się do Niwińskiego.
— Gdybyśmy chcieli zgłębić całą otchłań męki wygnania, dopiero moglibyśmy zrozumieć, jakie to były potężne i niezłomne duchy, jak one umiały budować wśród nieustającego jęku konających prze-mijań, wśród burzy lub nieustającego urągowiska śmierci — sami przywaleni brzemieniem cierpienia i obumierający. Lecące w noc bezdenną w otchłaniach nicości ruiny i gruzy życia, oni duchem podchwytywali i budowali z nich tęcze i napowietrzne mosty w huraganowym wirze haseł i wskazań, które im z brzegów dalekich krzyczały złe i dobre duchy.
Wziął jeden tom Mickiewicza, otworzył, przerzucił kilka kartek i zaczął czytać głośno:
— Duszą narodu polskiego jest pielgrzymstwo polskie.
A każdy Polak w pielgrzymstwie nie nazywa się tułaczem, bo tułacz jest człowiek błądzący bez celu.
Ani wygnańcem, bo wygnańcem jest człowiek, wygnany wyrokiem urzędu, a Polaka nie wygnał urząd jego.
Polak o pielgrzymstwie nie ma jeszcze imienia swego, ale będzie mu to imię potem nadane, jako i wyznawcom Chrystusa imię ich potem nadane było.
A tymczasem Polak nazywa się pielgrzymem, iż uczynił ślub wędrówki do ziemi świętej, ojczyzny wolnej, ślubował wędrować poty, aż ją znajdzie.
Ale naród polski nie jest bóstwem jak Chrystus, więc dusza jego, pielgrzymując po otchłani, zbłądzić może, i byłby odwleczony powrót jej do ciała i zmartwychwstania.
Odczytujmy więc ewangelją Chrystusa.
I te nauki i przypowieści, które zebrał chrześcijanin pielgrzym z ust i pism chrześcijan Polaków, męczenników i pielgrzymów.
Niwiński oparł się łokciem na stole i pykając zcicha z fajeczki patrzył na Zauchę. Wreszcie zaczął mówić:
— Mój panie, jaki „pielgrzym", co za „pielgrzym", niechże się pan temu lepiej przypatrzy. Kogoż to pan ma w gminach? Są chłopi, ewakuowani przez władze wojskowe, ludzie, którzy nie myślą o żadnej abstrakcyjnej Polsce, lecz o domu. Są Polacy antyniemieckiej orjentacji, których z domu wypędziła obawa przed represjami władz austrjackich. Przyznaję, jest trochę emigracji ideowej, ale czyż nie więcej takich, którzy opuścili teren wojny dla łatwych zarobków i dostatniego życia w Rosji? A może ambicja i chęć odgrywania jakiejś roli politycznej nie wchodzi też w rachubę?
— Cokolwiekby było — rzekł Zaucha — wszyscy stoimy dziś na tejsamej drodze, która na tak niebotyczne wyżyny poznania zaprowadziła naszych dziadów i pradziadów. Stoimy na drodze świętej. Przed nami, jak słupy ogniste, idą duchy promienne naszych poetów i proroków. Może być, że uciekliśmy tylko z płonącego domu, żeśmy świadomie na pielgrzymkę i poszukiwanie Polski nie wyszli, ale przeznaczenie postawiło nas na tej drodze.
— Doktorze, doktorze! — przerwał mu łagodnie Niwiński. — Gdzież to pan Polski chce szukać? Za Wołgą, za Uralem? Cóż to znów za jakieś rosyjskie „bogoiskatielstwo" na bosaka!
— Nie rozumiesz mnie pan! — z żalem wykrzyknął Zaucha.
— Bo mi pan opowiada niezrozumiałe, fantastyczne historje, a tu rzecz jest zupełnie prosta! Wybuchła wojna — pojmij pan — stało się nieszczęście, które ludzi nie przygotowanych zaskoczyło w pierwszej chwili i rzuciło daleko na obczyznę. Następstwem tego jest cierpienie i bieda, w której wygnańcy, wierz mi pan, zatracają wszelkie pierwiastki ideowe. Przyglądnij się pan tym „pielgrzymom" choćby w naszej gminie: Kuchnia stale jest pełna, kaplica służy do parady. Do roboty ludzie się nie kwapią — ale przed konsulatami i patronatami wystają całemi tygodniami jak wyjące wilki, gorzej, jak głodne psy. Z lekceważeniem mówią o chłopie rosyjskim, ale spojrzyj pan, jakie to wszystko zaniedbane, jakie brudne. Czy pan sam nie widzi tych nigdy nie wysychających przed domami kałuż brudnej wody i pomyj? Pielgrzymi! Nie, nędzarze! Nie był to bardzo dostojny materjał ludzki, ale tu deprawuje się jeszcze bardziej. Proszę się przyjrzeć młodym dziewczętom, jak one obsiadają tego lokajczuka hrabskiego, Dyr-cza, jak wlepiają w niego rozmiłowane oczy i adorują go, szczebioczą mu przypochlebnie, dlatego że pan Dyrcz jest szafarzem łask, cukru, mleka, sznycli, nafty...
— Biedactwa! — szepnął Zaucha. — Widzisz pan, właśnie dlatego należy ludzi tych zbudzić, podnieść ich. Panu się zdaje że to taka strasznie trudna rzecz? Nie! Lub niepotrzebna? Też nieprawda, bo to przecież właściwie dziś obraz społeczeństwa polskiego, przywalonego nieszczęściem. Mały człowiek, nędzarz, dziad duchowy, uciśniony, karjerowicz, niepoczciwy sługa, nawet oszust, nawet złodziej — to wszystko jeszcze jest wciąż moje, bo to jest także Polska. I jest w tem dusza polska, której nie wolno zaniedbywać i nie wolno jej wstydzić się ani się nią brzydzić.
Urwał, lecz po chwili namysłu mówił dalej:
— Zrozumiej-że, poeto, że to, co było przed wojną, już się skończyło. Przedwojenne czasy umarły na zawsze. Dziś wojna wykuwa nowego człowieka. Z pod jej młota wychodzą nie ludzie, lecz strzępy, ohydne, bezkształtne, krwawe, śmierdzące. Są to ruiny ludzkie nieraz znacznie gorsze niż to tu w gminach — a właśnie, w cuchnącej krwi i gnoju, ci ludzie przeradzają się na nowych obywateli świata. Przez takie wrota męki musi się przejść do ziemi obiecanej. Kto duszy swojej nie odnowi, ten nowem życiem żyć nie potrafi.
Niwiński wstał, kiwając potakująco głową.
— Tak jest! Do tego nowego życia trzeba zupełnie nowych ludzi. To, co było, nie wróci i nie może wrócić, nie śmie wrócić...
— Sam pan rozumiesz! — z zapałem wykrzyknął Zaucha. — Czegóż zwłóczyć ? Czegóż czas tracić ? Ta półka z temi książkami, to drabina Jakóba wiodąca w niebo. Mógłbyś pan po niej wspiąć się nad chmury, a pan usiadł na jej pierwszym szczeblu i ani się panu śni o niebie, ani się panu śni ludziom pokazać, że można otrząsnąć się z tej nędzy, że można przezwyciężyć wygnanie — bo Polski nic nie zabije, bo Polska jest w sercu, albo jej niema wcale. Pielgrzymkę do Polski należy rozpocząć w swem własnem sercu, w sobie samym trzeba ją naprzód zdobyć, trzeba zrozumieć, że życie jest wędrówką do świętego miejsca...
— Przepraszam pana — przerwał mu znowu Niwiński. — A pan co robi?
— Ja właśnie jestem... pielgrzym!... — odpowiedział mu z uśmiechem Zaucha. — Przyjechałem tu, aby stanąć na dawnej drodze bezpośrednio... jak wszyscy. Muszę się tu przegrupować psychologicznie, skontrolować, ustalić... Miałem ciężkie przejścia... Trudno mówić, ale to są dla mnie sprawy życia i śmierci.. Ja nie mogę powiedzieć tak jak pan, że to wszystko, to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności... Za dużo cierpienia... Gdyby tak było, możnaby zwątpić w Boga i sprawiedliwość...
— A, więc pan chcesz znaleźć system! — uśmiechnął się Niwiński nieznacznie. — Teraz, zdaje mi się, rozumiem już pana... Szukać — zawsze dobrze. Niech mi pan wierzy, ja, choć nie idę pańską drogą, szukam także...
Zaucha niby słuchał, a naraz rzekł:
— Bo to, panie, wszystko jest daremne! Żeby się nie wiedzieć co stało, żeby nam „dali“ Polskę od morza do morza, jeśli ona znów nie odrodzi się z nas rannych, z ducha polskiego — nic z tego nie będzie.
Potarł nerwowo czoło.
— Wyznaję — ja, człowiek inteligentny, człowiek wolnej woli — rozbity jestem w puch. Nie mogę się nieraz w myślach znaleźć. Cóż dopiero — młodsi moi bracia? Jak im? A może — w nich jaśniej świeci to wszystko? Może oni mi powiedzą? Wierzyć nie przestanę. Nawet gdyby — nie daj Boże — znowu na nic było to wszystko, nie będę wątpił. Obiecuję, przysięgam, że gdybym nawet wątpił — to nie zwątpię. I gdybym nawet umarł w wątpliwościach, w obliczu niewątpliwej klęski i pogromu
— napiszę w testamencie, że nie wolno wątpić ani nawet w śmierci. Wierzcie — do szaleństwa i umierajcie z wiarą, a nic nie umrze. Rozumie pan? Ale ludzi trzeba podnieść, ludziom trzeba wytłómaczyć, za co cierpią — to cierpieć będą chętnie i nie tak boleśnie. 1 nie upadną. Tu właśnie na pana liczyłem.
— Na mnie? — zdziwił się Niwiński.
Zaucha spojrzał na niego i też się zdziwił, a potem zmieszał. I Niwiński zaczerwienił się, jakby zawstydzony.
— Niech mnie pan fałszywie nie rozumie! — zaczął mówić gorączkowo, gorąco.— Ja, oczywiście też — nie wierzyć nie mogę. Ale nie widzę nic konkretnego. Nie dlatego, żebym był zrozpaczony — tylko — wstyd powiedzieć — niema we mnie tego czegoś... Ta głębia duchowa, z której chcę wydostać odpowiedź, jest niema. — Rozumie pan? To bardzo bolesne. Tam — ciemno, nic tam niema, cicho... W rzeczywistości — pokazuje się — nie żyłem wcale. Pisywałem wiersze, ale nie żyłem. Nigdy niczego nie chciałem. Pragnąłem. Były marzenia — nie było woli.
— Jakże? Żyje pan, chodzi pan po świecie — i niczego pan nie chce? Czegoś pan przecie chcieć musi!
— Tak. Teraz, kiedy to zrozumiałem, chciałbym — wie pan — żyć, jak człowiek. Pożyć, jak wszyscy inni żyją — pospolicie. Możebym wówczas wiedział, czego chcieć i jak. Ale nie czas dziś na to. I nie wiem już, czy wogóle...
— Ach, col — machnął ręką Zaucha.
Ale zmartwił się i zaniepokoił się o siebie samego. Czyżby był zaślepionym fanatykiem, doktrynerem nieszczęścia?
— Ol Pożyczy mi pan Mickiewicza ? Tak dawno już nie czytałem.
— Proszę.
— Może mnie pan kiedy odwiedzi w Lesowem? Porozmawialibyśmy, a i kuzynka moja możeby się rozerwała.
— Panna Olszewska zdrowa ? — pytał Niwiński, dziękując ukłonem za zaproszenie.
— Na nudy okropnie narzeka — mówił, żegnając się Zaucha.
Wyszedł z „purpurowej groty" i ujrzał znowu szczurołapa, opartego ręką o ramę okna i patrzącego w zadumie przed siebie. Czarne klapy mandżurskiej czapki sterczały nad jego uszami jak rogi. Stał tak, jak słup, nieruchomy, jakby skostniały.
W ogrodzie, przez otwarte drzwi kuchni, słychać było czuły tenor pana „dyrektora" Dyrcza, śpiewającego fałszywie, ale pretensjonalnie wyjątek z jakiejś opery.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.