Pielgrzym Kamanita/XXXIV. Jaskinia oszczepów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
JASKINIA OSZCZEPÓW..

Niedługo po wschodzie słońca, dziś rano, stałem na skraju lasu i spoglądałem ku wieżycom Kosambi, zajęty planami zemsty, rozważając, czy dostarczysz mi żądanych wiadomości. Nagle zobaczyłem na drodze, wiodącej od wschodniej bramy ku lasowi, samotnego, w żółty płaszcz odzianego wędrowca, kroczącego żwawo. Po obu stronach drogi pracowali w polu wieśniacy i paśli trzody pasterze. Zauważyłem, że ludzie, znajdujący się bliżej, mówili coś samotnemu wędrowcowi i wołali za nim, a pracujący dalej przerywali robotę i pokazywali nań palcami. Pobliscy ostrzegali go coraz to natarczywiej, a gdy się nie zatrzymywał, biegli, ciągnęli go za płaszcz, machali rękami i wskazywali w stronę lasu. Zdawało mi się niemal, że słyszę okrzyki:
— Stój! Nie idź w las! Tam siedzi straszliwy rozbójnik Angulimala!
Wędrownik kroczył mimo wszystko dalej, prosto w las zmierzając i teraz poznałem po kroju płaszcza ogolonej głowie, że jest to asceta z zakonu Sakjów, starzec wysokiego wzrostu.
Pomyślałem:
— Dziwne to zaiste i niezwykłe, że drogą tą szło nieraz dziesięciu, trzydziestu, a nawet pięćdziesięciu uzbrojonych i wszyscy wpadali w moje ręce, ten zaś oto samotny wędrowiec idzie sam i ma taką minę, jakby był zwycięzcą.
Rozgniewało mnie, iż jawnie urąga mej potędze, to też postanowiłem go zabić, tem więcej, że przyszło mi na myśl, iż jest to szpieg, wysłany do lasu przez Satagirę.
— Ci asceci — powiedziałem sobie — są narówni z wszystkimi mnichami obłudni, przekupni i dają się użyć do wszystkiego, ufni w bezpieczeństwa, które im zapewnia naiwna wiara gminu.
Tak mnie nauczył patrzeć na rzeczy przyjaciel mój Vajasrawa. Szybko tedy ująłem w rękę oszczep, zawiesiłem na ramieniu łuk i kołczan i udałem się śladem ascety, który tymczasem wszedł w las.
Doszedłszy do miejsca, gdzie nie dzieliły mnie odeń drzewa, stanąłem, zdjąłem łuk i posłałem strzałę w ten sposób, że musiała trafić w lewą stronę grzbietu i przeszyć serce ascety. Ale strzała przeleciała ponad jego głową.
— Musiała się zaplątać do kołczana zła strzała! pomyślałem i, wybrawszy strzałę pięknie upierzoną, doskonale zrobioną, posłałem ją prosto w kark mnicha. Zboczyła jednak na lewo i utkwiła w pniu drzewca. Następna minęła go z prawej strony i tak samo stało się z wszystkiemi, aż kołczan mój opróżnił się do cna.
— To coś niepojętego! — zawołałem — Przecież nieraz zabawiałem się w ten sposób, że, postawiwszy jeńca pod płotem, strzelałem doń, a kiedy ustąpił na bok, strzały tworzyły kontur jego ciała. W dodatku zwykłem strzelać na większą daleko odległość i tysiące razy dosięgałem orłów bujających w powietrzu. Cóż mi to dzisiaj zepsuć mogło rękę?
Asceta oddalił się tymczasem dość znacznie, pobiegłem za nim przeto, chcąc go przebić oszczepem: Dobiegłszy na jakieś pięćdziesiąt kroków, nie mogłem zbliżyć się doń bardziej, mimo że biegłem co sił w nogach, on zaś kroczył, jak się zdawało, wolno i spokojnie.
— To jest rzecz jeszcze nieprawdopodobniejsza! — zawołałem znowu — Nieraz dopędzałem wszakże spłoszone słonie i jelenie, a dziś nie mogę, pędząc z całej siły, dogonić tego oto ascety? Cóż mi to dziś u licha wlazło w nogi?
Stanąłem i krzyknąłem:
— Stój, mnichu! Stój że raz!
On kroczył dalej i odkrzyknął, nie oglądając się wcale.
— Ja stoję, Angulimalo! Stańże i ty!
Zdziwiłem się bardzo i pomyślałem:
— Niezawodnie ten mnich unicestwił moje strzelanie i mój bieg jakimś sądem bożym, jakże więc może teraz kłamać jawnie, twierdząc, że stoi, kiedy idzie, mnie zaś wzywać, bym stanął, gdy właśnie stoję jak to drzewo. Tak samo mogłaby lecąca gęś rzec do dębu: — Stój, dębie, jako ja stoję! — Niezawodnie musi coś tkwić w tych słowach. Może lepiej się opłaci poznanie sensu tego powiedzenia, niż zabicie marnego mnicha?
Zawołałem tedy:
— Sam idąc, mówisz, że stoisz, asceto, mnie zaś, który stoję, zowiesz idącym. Wyjaśnij mi to! Jakoże ty stoisz, ja zaś idę?
Odpowiedział, nie zatrzymując się:
— Ja nie czynię nic złego żadnemu stworzeniu, przeto trwam na jednem miejscu, ty zaś mordujesz, przeto musisz bez odpoczynku wędrować z jednego miejsca cierpień na drugie.
Powiedziałem mu:
— Słyszałem, że ludzie wędrują ciągle, jednak nie rozumiem, coby ich mogło zatrzymać w tej wędrówce. Zechciej mi, o czcigodny, szczegółowo objaśnić to krótko ujęte powiedzenie. Patrz, odrzuciłem od się oszczep mój i przysięgam uroczyście, że udaruję cię pokojem.
— Po raz drugi już przysiągłeś fałszywie, Angulimalo! — powiedział mnich.
— Jakto poraź drugi? — spytałem.
— Pierwszy raz skłamałeś na sądzie bożym!
Osłupiałem, był to bowiem cud oczywisty. Znał tedy ową tajemnicę, nieznaną nikomu. Nie zważając na to, starałem się usprawiedliwić swój postępek.
— Słowa moje były wykrętne, o czcigodny, ale nie poprzysiągłem fałszu. Sens złudził słuchającą, teraz jednak przysiągłem szczerze i zgodnie z znaczeniem słów moich.
— Nieprawdę rzekłeś, — odparł — bowiem nie możesz mnie udarować pokojem. Rad będę, jeśli zechcesz przyjąć ode mnie dar pokoju!
Rzekłszy to, obrócił się i skinął uprzejmie, wzywając, bym się zbliżył.
— Chętnie to uczynię, o czcigodny! — powiedziałem z pokorą.
— Słuchaj tedy uważnie! — rzekł, siadając w cieniu wielkiego drzewa i wskazując mi miejsce u stóp swoich.
Zaczął wykładać o dobrych i złych czynach oraz ich skutkach, tłumacząc wszystko jasno i dobitnie jak się czyni, mówiąc do dziecka. Byłem nieokrzesany, zaś asceci wywodzą się z braminów i nieraz znają nawet Wedy. Nie słyszałem równie głębokich nauk od czasu, kiedy siadywałem w lesie u stóp Vajasrawy, o którym ci mówiłem i o którym pewnie słyszałaś.
Asceta tłumaczył, że nie jakieś bóstwo zewnętrzne, ale własne serce nasze przez myśli i czyny zmusza nas do ciągłych wcieleń na ziemi, w niebie, czy piekle. Słuchając go, wspomniałem Vajasrawę, który udowadniał argumentami rozumu i powagą Pisma, iż niema zgoła kar piekielnych, a wszystko co na ten temat mieści się w Wedach, zostało sfałszowane przez nikczemników i tchórzów w tym celu, by zastraszyć silnych i mężnych i uchronić ich samych przed napaścią.
— Vajasrawa... — dumałem sobie — nie mógł mnie nigdy w zupełności przekonać! Ciekawym, czy uda się temu ascecie. Jest to walka poglądów, spór mędrca z mędrcem. Być może nauczyciel mój zalicza się do wybitnych mnichów zakonu Sakjów, ale i Vajasrawę cenili wysoko jego zwolennicy, a teraz nawet dostąpił godności świętego. Trudno powiedzieć tedy, który z owych mężów bożych ma słuszność i któremu z nich mam uwierzyć.
— Nie uważasz, widzę, Angulimalo, na to, co mówię! — powiedział asceta. — Myślisz o Vajasrawie i jego bredniach!
Zdumiony wielce, przyznałem, że tak było.
— Znałeś, o czcigodny, przyjaciela mego, Vajasrawę? — spytałem.
— Pokazywano mi grób jego pod bramą miasta, gdzie nierozsądni podróżni modlą się, składają ofiary i wielbią go, jakby był świętym.
— Nie jest więc świętym?
— Jeśli chcesz, udamy się doń i zobaczymy, jak stoi sprawa jego świętości.
Asceta powiedział to, jakby szło poprostu o wstąpienie do czyjegoś domu.
Spojrzałem nań przerażony bardzo.
— Udamy się do niego... do Vajasrawy? Przecież jest to rzecz niemożliwa!
— Daj mi rękę! — powiedział. — Zanurzę się w kontemplacji, w której duszom wytrwałym ukazywaną bywa droga, wiodąca do bogów i demonów, a co ja zobaczę, zobaczysz również i ty.
Podałem mu dłoń. Przez czas pewien siedział nieruchomy, milczący, spuściwszy oczy i obróciwszy wstecz źrenice, ja zaś nie odczuwałem niczego. Nagle jednak wydało mi się, że pływam, a demon mieszkający w wodzie, chwyta mnie za ramie i ciągnie w dół. Znikło mi z przed oczu niebo, drzewa i brzeg, fale zawarły się nad moją głową i ciemność otoczyła mnie, gęstniejąc coraz to bardziej. Czasem błyskały płomienie i rozbrzmiewał wielki łoskot.
Znalazłem się nakoniec w ogromnej, zupełnie ciemnej jaskini, którą przelśniewały niespokojne, migotliwe blaski. Przywykłszy do ciemności, spostrzegłem, że połyskują ruszające się ustawicznie żelazne groty oszczepów, miotanych niewidzialnemi rękami, jakby duchy wiodły z sobą bój. Słyszałem również krzyki, ale nie były to okrzyki wojenne, jeno płaczliwe zawodzenia bólu i jęki rannych. Dochodziły z głębi jaskini, gdzie migotanie grotów wytworzyło jakby półświetlistą mgłę, plan pierwszy pusty był zupełnie.
Po chwili zjawiły się trzy postacie, wyłoniły się z czerni, jakby je zrodziła nagle i poznałem w jednej z nich Vajasrawę, nagiego zupełnie i drżącego niby z zimna. Towarzysze jego mieli ludzkie torsy, ale miast nóg szpony ptasie, głowę ludzką zastępowała jednemu psia morda, drugiemu zaś rybia głowa. Każdy dzierżył w ręku długi oszczep.
Rybogłowy zaczął pierwszy:
— Oto jest, czcigodny Vajasrawo, jaskinia oszczepów, gdzie masz z wyroku sędziego piekieł podać się karze. Będziesz mianowicie przez dziesięć tysięcy lat przeszywany nieustannie oszczepami, potem zaś stosownie do reszty twych czynów odrodzisz się ponownie na ziemi.
Potem rzekł psiogłowiec:
— Wiedz, o czcigodny, że ile razy spotykają się dwa groty w twem sercu, mija tysiąc lat kary.
Skończywszy mówić, podnieśli obaj broń i jęli kłuć Vajasrawę, a jednocześnie skierowały się weń inne oszczepy tak, że ciało jego pokryła niby chmura ptaków krwiożerczych, szarpiących dziobami ścierwo padliny.
Widok ten, oraz przeraźliwe wycie Vajasrawy, odebrały mi zmysły.
Zbudziwszy się, spostrzegłem, że leżę pod drzewem w lesie, u stóp ascety.
— Czyś widział, Angulimalo? — spytał.
— Widziałem panie! — odparłem.
Nie śmiałem dodać: ratuj mnie... bo jakże mógłby zostać uratowany taki jak ja potwór.
— Gdy po śmierci znajdziesz się na tamtym świecie, Angulimalo, czy sądzisz, że kara taka za surową dla ciebie będzie? — spytał.
— Nie będzie za surową!
— Czy warto, Angulimalo, wieść dalej życie, jakie wiedziesz?
— Nie warto panie! Wyrzekam się życia dotychczasowego! — zawołałem — Porzucę chętnie szatańskie nawyknienia za jedno słowo prawdy z ust twoich!
— W dawnych czasach, sędzia dusz, wymierzający kary, dumał w ten sposób: — O gdybym też mógł osiągnąć byt człowieczy w czasie, kiedy na ziemi zjawi się prawdziwy, zbudzony, doskonały Budda, takbym chciał siąść u stóp jego, słuchać słów nauki i zrozumieć ją dokładnie!
To, czego sobie tak gorąco życzył sędzia dusz, stało się twym udziałem, Angulimalo. Osiągnąłeś byt człowieczy. Ale podobnie jak na kontynencie Indyj więcej jest okolic niemiłych, rwących rzek, przepastnych lasów, dżungli, pustaci skalnych i piaszczystych rozłogów, niźli miłych gajów, cienistych lasów, uroczych wzgórz i ponętnych lotosowych stawów,
podobnie niewiele istot jawi się w ciele ludzkiem, w porównaniu z bezlikiem stworzeń, do innego królestwa tworów żywych zaliczanych,
podobnie niewiele jeno pokoleń ludzkich jawi się na ziemi jednocześnie z Buddą, zaś bezlik ich żyje w czasach, kiedy Buddy żadnego niema na święcie,
podobnie też wkońcu, z pośród współczesnych Buddzie, niewielu jeno może usiąść u stóp jego i słuchać nauki zbawienia.
Tyś atoli, o szczęsny Angulimalo, osiągnął człowieczeństwo i to w czasie, kiedy znajduje się pośród żywych prawdziwy, doskonały, obudzony Budda, widziałeś go własnemi oczyma i danem ci było usiąść u stóp jego, słuchając nauki...
Posłyszawszy te słowa, złożyłem nabożnie ręce i zawołałem:
— Bądź błogosławiony, o święty mężu! Wiem i czuję, iż ty sam jesteś doskonale zbudzonym Buddą. Najszlachetniejsza istota ziemi ulitowała się nad najnikczemniejszym tworem! Pozwól mi tedy, o doskonały mistrzu, siedzieć u stóp twoich i słuchać nauki zbawienia.
— Niech się stanie, jako żądasz, — powiedział — a teraz uważaj pilnie, bo nie skończyłem. Otóż, podobnie, jak niewielu słucha nauki, jeszcze mniejsza liczba jest tych, którzy ją rozumieją należycie. Ty zaś będziesz słuchał i rozumiał jak trzeba. Chodź ze mną, uczniu mój umiłowany!
Mistrz udał się tedy w las, niby myśliwy jadący na oswojonym słoniu, opuścił go jednak znowu, niby myśliwy, który sztuką poskromił słonia dzikiego, idącego za nim teraz posłusznie jak pies za swym panem.
Przyszedł do ciebie, Vasitthi, nie rozbójnik, ale Angulimala, uczeń boskiego mistrza.
Odrzuciłem miecz i oszczep, wyrzekłem się morderstw i dręczenia i od dziś żadnemu z żywych tworów krzywdy nie uczynię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.