Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powiedziałem mu:
— Słyszałem, że ludzie wędrują ciągle, jednak nie rozumiem, coby ich mogło zatrzymać w tej wędrówce. Zechciej mi, o czcigodny, szczegółowo objaśnić to krótko ujęte powiedzenie. Patrz, odrzuciłem od się oszczep mój i przysięgam uroczyście, że udaruję cię pokojem.
— Po raz drugi już przysiągłeś fałszywie, Angulimalo! — powiedział mnich.
— Jakto poraź drugi? — spytałem.
— Pierwszy raz skłamałeś na sądzie bożym!
Osłupiałem, był to bowiem cud oczywisty. Znał tedy ową tajemnicę, nieznaną nikomu. Nie zważając na to, starałem się usprawiedliwić swój postępek.
— Słowa moje były wykrętne, o czcigodny, ale nie poprzysiągłem fałszu. Sens złudził słuchającą, teraz jednak przysiągłem szczerze i zgodnie z znaczeniem słów moich.
— Nieprawdę rzekłeś, — odparł — bowiem nie możesz mnie udarować pokojem. Rad będę, jeśli zechcesz przyjąć ode mnie dar pokoju!
Rzekłszy to, obrócił się i skinął uprzejmie, wzywając, bym się zbliżył.
— Chętnie to uczynię, o czcigodny! — powiedziałem z pokorą.
— Słuchaj tedy uważnie! — rzekł, siadając w cieniu wielkiego drzewa i wskazując mi miejsce u stóp swoich.
Zaczął wykładać o dobrych i złych czynach oraz ich skutkach, tłumacząc wszystko jasno i dobitnie jak się czyni, mówiąc do dziecka. Byłem nieokrzesany, zaś asceci wywodzą się z braminów i nieraz znają nawet Wedy. Nie słyszałem równie głębokich nauk od czasu, kiedy siadywałem w lesie u stóp Vajasrawy, o którym ci mówiłem i o którym pewnie słyszałaś.