Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Asceta oddalił się tymczasem dość znacznie, pobiegłem za nim przeto, chcąc go przebić oszczepem: Dobiegłszy na jakieś piędziesiąt kroków, nie mogłem zbliżyć się doń bardziej, mimo że biegłem co sił w nogach, on zaś kroczył, jak się zdawało, wolno i spokojnie.
— To jest rzecz jeszcze nieprawdopodobniejsza! — zawołałem znowu — Nieraz dopędzałem wszakże spłoszone słonie i jelenie, a dziś nie mogę, pędząc z całej siły, dogonić tego oto ascety? Cóż mi to dziś u licha wlazło w nogi?
Stanąłem i krzyknąłem:
— Stój, mnichu! Stój że raz!
On kroczył dalej i odkrzyknął, nie oglądając się wcale.
— Ja stoję, Angulimalo! Stańże i ty!
Zdziwiłem się bardzo i pomyślałem:
— Niezawodnie ten mnich unicestwił moje strzelanie i mój bieg jakimś sądem bożym, jakże więc może teraz kłamać jawnie, twierdząc, że stoi, kiedy idzie, mnie zaś wzywać, bym stanął, gdy właśnie stoję jak to drzewo. Tak samo mogłaby lecąca gęś rzec do dębu: — Stój, dębie, jako ja stoję! — Niezawodnie musi coś tkwić w tych słowach. Może lepiej się opłaci poznanie sensu tego powiedzenia, niż zabicie marnego mnicha?
Zawołałem tedy:
— Sam idąc, mówisz, że stoisz, asceto, mnie zaś, który stoję, zowiesz idącym. Wyjaśnij mi to! Jakoże ty stoisz, ja zaś idę?
Odpowiedział, nie zatrzymując się:
— Ja nie czynię nic złego żadnemu stworzeniu, przeto trwam na jednem miejscu, ty zaś mordujesz, przeto musisz bez odpoczynku wędrować z jednego miejsca cierpień na drugie.