Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXIV.
JASKINIA OSZCZEPÓW..

Niedługo po wschodzie słońca, dziś rano, stałem na skraju lasu i spoglądałem ku wieżycom Kosambi, zajęty planami zemsty, rozważając, czy dostarczysz mi żądanych wiadomości. Nagle zobaczyłem na drodze, wiodącej od wschodniej bramy ku lasowi, samotnego, w żółty płaszcz odzianego wędrowca, kroczącego żwawo. Po obu stronach drogi pracowali w polu wieśniacy i paśli trzody pasterze. Zauważyłem, że ludzie, znajdujący się bliżej, mówili coś samotnemu wędrowcowi i wołali za nim, a pracujący dalej przerywali robotę i pokazywali nań palcami. Pobliscy ostrzegali go coraz to natarczywiej, a gdy się nie zatrzymywał, biegli, ciągnęli go za płaszcz, machali rękami i wskazywali w stronę lasu. Zdawało mi się niemal, że słyszę okrzyki:
— Stój! Nie idź w las! Tam siedzi straszliwy rozbójnik Angulimala!
Wędrownik kroczył mimo wszystko dalej, prosto w las zmierzając i teraz poznałem po kroju płaszcza ogolonej głowie, że jest to asceta z zakonu Sakjów, starzec wysokiego wzrostu.
Pomyślałem:
— Dziwne to zaiste i niezwykłe, że drogą tą szło nieraz dziesięciu, trzydziestu, a nawet pięćdziesięciu