Pielgrzym Kamanita/XXXV. Czysta ofiara

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.
CZYSTA OFIARA.

Nie wiem jak długo siedziałam w milczeniu, nie otwierając ust. Musiało to trwać czas niemały, gdyż rozważałam słowo po słowie, wszystko, co mi powiedział Angulimala. Przypomniałam sobie każdy moment zdarzenia i dziwowałam się coraz to bardziej. Małemi i dziecinnemi wydały mi się w porównaniu z tem, co się stało w lesie z Angulimalą, wszystkie słyszane w dziecięcych latach legendy o cudach czasów dawnych, oraz czyny Kryszny, gdy bawił na ziemi w ludzkiej postaci.
Zadawałam sobie pytanie, czy ów mąż święty, mistrz nad mistrze, który uczynił w ciągu godziny łagodnego baranka z najstraszniejszego potwora i krwawego zbója, jakim był Angulimala, czy ten doskonały Budda, z łatwością ujarzmiający naturę, potrafi dokazać, by znalazło pokój i otuchę biedne serce moje, nękane namiętnością, czy słowo jego przebić będzie w stanie chmurę smutku, jaka osiadła na mej duszy. Zaprawdę, było to zadanie nierównie trudniejsze i sądziłam, że przekracza siły takiego nawet, jak on, ascety.
Drżąc z niepewności co się ze mną stanie, spytałam Angulimali, gdzie przebywa mistrz i czy będzie mi wolno udać się do niego.
— Dobrze czynisz, że zaraz o to pytasz, Vasitthi! — pochwalił mnie Angulimala. — Przybyłem umyślnie, by ci udzielić informacyj. Byliśmy sprzymierzeńcami w zbrodni, bądźmyż przyjaciółmi na drodze cnoty. Mistrz bawi w tym właśnie lasku sinsapowym, o którym mi wspominałaś. Udaj się tam jutro, ale dopiero wieczorem. O tej porze mnisi kończą swą kontemplację i gromadzą się w świątyni Kryszny, a mistrz przemawia do nich i do wszystkich zebranych. O tej porze przybywa do lasku dużo mężczyzn i kobiet z miasta, w celu ujrzenia Buddy i posłuchania słów jego. Napływa ich coraz więcej każdego dnia, a nauczanie trwa często późno w noc. Wszystko to wiem od kilku już dni, bowiem w zatwardziałości grzesznego serca mego powziąłem haniebny plan napaści na zgromadzenie wiernych, chcąc zrabować dary i ofiary w szatach i środkach żywności, znoszone zakonowi. Nie bogaty to, ale dostatni łup, myślałem sobie, a przytem umyśliłem wziąć do niewoli kilku co najprzedniejszych mieszczan i wzbogacić się okupem. Kreśląc ów plan zuchwały, sądziłem, że przez napad, dokonany u samych bram miasta, wywabię Satagirę. Jak ci mówiłem, nie wiedziałem jeszcze, iż wybiera się w drogę. Nie zapomnij tedy, szlachetna pani, udać się jutro do świątyni Kryszny, a zaręczam ci, że odniesiesz stąd wielką korzyść duchową. Teraz odchodzę, gdyż mam nadzieję, iż zdołam posłyszeć jeszcze słów paro. Podczas pięknych, księżycowych nocy, przesiadują mnisi długo na rozmowie i nikomu słuchać nie bronią.
Skłonił się głęboko i odszedł.
Nazajutrz posłałam po Medini, która wraz z mężem swym Somadattą zgodziła się równie ochotnie towarzyszyć mi teraz do świątyni Kryszny, jak wówczas. kiedy szło o spotkanie zakochanych. Prosiła już dawniej męża, by ją tam zaprowadził, gdyż była wielce ciekawa i chciała widzieć każdą osobliwość, o której mówiono w mieście. Ale Somadatta wzbraniał się z obawy, co na to powie domowy bramin, teraz więc, będąc wyraźnie wezwany przez żonę ministra uradował się niemało, gdyż bramin nie mógł mu czynić wyrzutów.
Udałyśmy się do hal targowych i z pomocą Somadatty, który znał się na handlu, zakupiłyśmy dużo materyj przydatnych dla zakonników i zakonnic, a także lekarstw potrzebnych pielgrzymom w drodze. Wróciwszy, splondrowałyśmy doszczętnie spiżarnie i składy zapasów, zabierając dzbany i flasze z najlepszą oliwą, skrzynie z miodem, masłem i cukrem, oraz misy z wszelkiego rodzaju potrawami i konserwami. Opróżniłam własne szafy, dobywając wonności, proszek sandałowy i kamforę, potem zaś spustoszyłam poprostu ogród, ścinając wszystkie rozwite kwiaty.
Nim nadeszła upragniona godzina, wszystkie owe rzeczy spakowane zostały na wóz, zaprzężony mułami, my zaś zajęliśmy we troje miejsca w paradnym powozie, ciągnionym przez srebrzysto-białe sindajskie ogiery pełnej krwi, które codziennie jadły z mej ręki trzyletni, suchy ryż. W ten sposób wyekwipowani opuściliśmy miasto.
Słońce zniżyło się już, muskając promieniami kopuły i wieże, oraz złocąc tumany pyłu, snujące się drogą, wzniesione przez rzesze tych, którzy, jak my... chociaż przeważnie pieszo... ciągnęli długim korowodem, by ujrzeć świętego męża i posłyszeć jego słowo.
Niebawem dostaliśmy się na skraj lasu. Pojazdy stanęły, my zaś udaliśmy się dalej pieszo na czele służby, niosącej dary nasze.
Nie byłam tutaj od czasu rozłąki z tobą. Gdym się znalazła na znanem miejscu i to w tem samem co przedtem towarzystwie, ogarnęła mnie taka fala wspomnień, że doznałam zawrotu głowy. Wspomnienia owe czekały tu na mnie nienaruszone, a nawet tak zgęstniałe i skoncentrowane, że działały jak trucizna. Miłość zbudziła się tak silna, że zastąpiła mi drogę i poczęła wyrzucać, iż to co czynię jest odstępstwem i zdradą ukochanego. Nie przybyłam oddychać tem co minęło i marzyć, ale szukałam spokoju i zapomnienia. Czyż bowiem wyrzeczenie się miłości nie jest zdradą i wiarołomstwem?
Pod wrażeniem tych wątpliwości przystanęłam ku wielkiemu niezadowoleniu Medini, która widząc, jak inni nas wyprzedzają, tupała z niecierpliwości nogami.
Wnętrze lasu oświetlone skośnemi promieniami słońca, przepojone było słodkim poszumem liści. Ludzie, znalazłszy się tu, milkli i rozglądali się z trwożnem jakby zaciekawieniem. Pod drzewami siedzieli asceci w żółtych płaszczach, zatopieni w kontemplacji. Raz po raz wstawał któryś z nich i, nie oglądając się, kroczył w kierunku dokąd zdążali wszyscy. Wszystko to miało tak podniosły i dostojny charakter, taka panowała pewność, iż dzieją się tu rzeczy nieznane, a święte, niepodległe żadnej z ziemskich potęg, że miłość nawet musiała utracić swe całe, boskie prawo na korzyść rzeczy wyższych.
Szłam dalej pewnym krokiem a w uszach, niby dzwony świątynne brzmiały mi słowa Angulimali, powtórzone za mistrzem, o tem mówiące, że całe pokolenia ludzkie żyją, nie mogąc doczekać się Budy, zaś współcześni mu w małej jeno liczbie doznają szczęścia słuchania i rozumienia nauki. Czułam się błogosławioną, wybraną, i wiedziałam, że pokolenia następne zazdrościć mi będą.
Doszedłszy na polanę, gdzie stała ruina świątyni, zastaliśmy tam tłum mnichów i ludzi świeckich, w pobliżu miejsca, którędyśmy przyszli, zgromadziło się kilkunastu zakonników, a uwagę moją zwrócił jeden z nich, przewyższający najroślejszego o całą głowę. Był to istny olbrzym.
Rozglądaliśmy się, gdzieby stanąć, a w tej chwili wyszedł z lasu tuż w pobliżu nas stary asceta. Wysoka postać jego odznaczała się tak królewską dostojnością i promieniała takim weselem i pokojem, że mi zaraz przyszło na myśl, iż ten mnich musi być Sakją, którego zowią Buddą.
Niósł w dłoni kilkanaście listków sinsapowych i rzekł, zwracając się do zakonników.
— Jak sądzicie uczniowie moi, czyli większa jest ilość onych liści, które dzierżę w dłoni, czy też liści na drzewach w lesie.
A mnisi odparli:
— Małą jest ilość liści, które dzierżysz w dłoni, mistrzu dostojny, natomiast bez porównania większą jest ilość liści w tym lesie.
— Podobnie też — rzekł mąż, o którym już wiedziałam, że był Buddą — podobnie, o uczniowie moi, większą jest liczba spraw, których wam nie objawiłem, niźli liczba spraw objawionych. A dlaczegóż to postąpiłem w ten sposób? Bowiem nie wiodą one do świętobliwości, nie przynoszą korzyści, nie pomagają do pogardzenia ziemią i jej uciechami, nie zmierzają do unicestwienia zła i cierpień, nie odwodzą od tego, co znikome, kierując ku pokojowi i nirwanie.
— Tedy sprawiedliwie mówił ów nierozsądny starzec! — zawołał Kamanita.
— Jaki starzec? — spytała Vasitthi.
— Stary asceta, z którym, jak już wspomniałem, spędziłem ostatnią noc mego ziemskiego żywota w przedsionku domu garncarza pod Rajagaha. Chciał mi wyjawić naukę Buddy, ale jak to zauważyłem, nie znał jej sam dobrze. Powtórzył mimo wszystko wiernie, a nawet dosłownie niektóre zdania, jak te, któreś wyrzekła, podał nawet dokładnie miejsce zdarzenia i poruszył mnie tem do żywego. Gdybym był wiedział, że tam jesteś, oczywiście wrażenie odniesione byłoby o wiele żywsze jeszcze.
— Może był również pośród tłumu — odparła Vasitthi. — Powtórzył bowiem wszystko wiernie. Mistrz dodał jeszcze te słowna:
— A cóż to wam objawiłem, o uczniowie moi? Objawiłem wam, czem jest cierpienie, objawiłem wam jak powstaje, objawiłem co znaczy zniweczenie cierpień i nakoniec jaka do tego celu wiedzie droga. Dlatego to, o uczniowie moi, niech pozostanie objawionem co objawiłem, a to czego nic objawiłem niech pozostanie w ukryciu.
Powiedziawszy te słowa, rozwarł dłoń, a liście posypały się na murawę. Jeden przeleciał, kręcąc się tuż przy mnie, a ja zebrawszy odwagę, pochwyciłam go, zanim dotknął ziemi, otrzymując go niejako z jego dłoni. Potem ukryłam na piersi ową nieocenioną, pamiątkę, będącą symbolem tych niewielu, a zarazem jedynie potrzebnych nam prawd, których ludziom użyczył mistrz, będący nieprzebraną krynicą mądrości. Prawdy owe nie opuściły mnie już po ostatnią chwilę życia na ziemi.
Ten ruch ściągnął na mnie uwagę mistrza. Olbrzymi mnich pochylił się przed nim w pokłonie i udzielił szeptem objaśnienia, poczem mistrz spojrzał na mnie powtórnie i dał znak mnichowi, który zbliżył sic do nas.
Pokłoniliśmy się wszyscy, ja zaś powiedziałam, że jestem żoną ministra królewskiego i proszę o przyjęcie darów, które przywiozłam dla zakonu mistrza, oraz pozwolenie słuchania nauki jego.
— Zbliż się, szlachetna pani! — rzekł mnich, a ja poznałam zaraz głos Angulimali. — Mistrz sam chce przyjąć dary twoje.
Postąpiliśmy kilka kroków i, pochylając się nisko przed mężem bożym, złożyliśmy na czołach dłonie modlitewnym ruchem.
— Bogate są twe dary, córko moja, — rzekł mistrz — a małe są potrzeby uczniów moich, bowiem spadkobiercami prawdy są, nie zaś spadkobiercami niedoli. Ale każdy Budda czasów minionych przyjmował dary zwolenników swoich, by im dać możność składania czystej ofiary jałmużny. Gdyby ludzie wiedzieli, jaki jest skutek i owoc daru, jak ja to wiem, żaden z nich nie zachowałby dla siebie samego garstki ryżu, ale udzielił go biedniejszemu. Wszystka chciwość, jaka ćmi dusze, znikłaby ze świata. Przyjmuję tedy ofiarę twą dla zakonu i dziękuję za nią, bowiem jest to ofiara czysta. Ofiarą czystą zowie taką ofiarę, która czyni czystym dającego i tego komu daną jest. Ofiara twoja, Vasitthi, czysta jest, bowiem z czystych rąk pochodzi i czysty zakon ją bierze.
Zwrócił się potem do Angulimali:
— Idź, drogi bracie, i poleć, by złożono dary tam gdzie mamy zapasy, przedtem jednak wskaż dostojnym gościom naszym miejsca na stopniach świątyni, gdyż z tego miejsca będę dziś głosił naukę zbawienia.
Angulimala kazał służbie zaczekać i wezwał nas, byśmy szli za nim. Przedtem jednak zabraliśmy przywiezione kwiaty, oraz kilka pięknych dywanów. Potem prowadzeni przez olbrzymiego mnicha, przeszliśmy środkiem tłumów, rozstępujących się przed nami z szacunkiem.
Rozpostarliśmy dywany na stopniach świątyni i otoczyliśmy wieńcami stare potrzaskane kolumny. Potem wraz z Medini naskubałyśmy cały kosz róż i rozsypałyśmy płatki na najwyższym stopniu, gdzie miał stanąć mistrz dostojny.
Zebrani ustawili się półkolem, ludzie świeccy po lewej, mnisi, uczniowie i mniszki po prawej stronie świątyni, a pierwszy rząd usiadł na trawie. My usiedliśmy również na obalonej kolumnie opodal stopni.
Było tu około pięciuset osób, ale panowała cisza bezgłośna, przerywana jeno poszumem boru i szelestem liści drzew.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.