Piękna (Świętochowski)/Akt III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Piękna |
Podtytuł | dramat w czterech aktach |
Pochodzenie | Pisma IV. Utwory dramatyczne |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Janusz. Ale jeżeli to niewinna zabawka, jaki jej cel?
Ryszard. O, bardzo piękny.
Janusz (podrażniony). Strzeż się, bo ci drogę do niego przegrodzę.
Ryszard. Wtedy rzucę się w otwarte dla mnie ciągle objęcia panny Teresy, którą najniesłuszniej dla ojca omijam. Bo nawet, szczerze mówiąc, tak mnie swoją miłością zobowiązała, że mi niedługo zbraknie do oporu siły synowskiego posłuszeństwa, i wbrew dotąd szanowanej woli ojca garbarską córkę z przyjemnością poślubię.
Janusz. Człowieku, Bóg słucha, co ty mówisz!
Ryszard. Nie rozgniewa się o to. Trudno, mój ojcze: albo trzeba uledz jakiemuś popędowi, albo go innym zobojętnić. Smutni leczą się rozrywkami, zrozpaczeni — odurzeniem, ja, popchnięty przez serce i rozum do panny Teresy, postanowiłem dla ojca jedynie powstrzymać się częstem obcowaniem z inną kobietą, któraby mi moje poświęcenie w pamięci zatarła. Tymczasem...
Janusz. Czegóż chcesz jeszcze? Ogród ci założyłem.
Ryszard. Niechże mi teraz ojciec pozwoli z niego korzystać.
Janusz. Tobie? Przecież Zygmunt ma tu botanizować.
Ryszard. On swoją drogą, ja swoją.
Janusz. A jego żona twoją. Okropnie mi się ta sprawa nie podoba. Pod uczciwym pozorem miejsce schadzek... z żoną człowieka, którego... E, wolę o niczem nie wiedzieć i na nic nie patrzeć.
Ryszard. Pozostaw to ojcze mężowi, który swego dobra z pewnością dojrzy, tem więcej, że ja mu go nie zabiorę.
Janusz (dobrotliwie). Lisia przysięga... Powiedz mi, kiedy ty przestaniesz bałamucić kobiety?
Ryszard. Kiedy? Jeszcze mi natura nie dała ani jednego ostrzeżenia, a termin sama oznaczy.
Janusz (błagalnie). Proszę cię od siebie, od Zygmunta, od jego dziecka, od twego sumienia, nie uwodź Emilii.
Ryszard. Honor nie pozwoli mi jej do niczego zmusić, ale znowu grzeczność — niczemu odmówić.
Janusz. Nie nęć jej tu, nie odurzaj pochlebstwami, nie odstręczaj od obowiązków, nie obrzydzaj męża...
Ryszard. I zwróć się do panny Teresy — prawda?
Janusz. Bodajbyś tego imienia zapomniał wymawiać!
Ryszard. Zapomnę przy Emilii.
Janusz. Brzydka to rzecz, bardzo brzydka.
Ryszard. Przeciwnie, bardzo piękna.
Janusz. Poderwać się materyalnie, przywalić się ciężarem pożyczki u takiego pana Dąbka, od którego zależność wzgardzie mojej duszy szacunkiem w słowach być każe, i to wszystko dlatego, ażeby odciągnąć i zgubić żonę najzacniejszemu człowiekowi...
Ryszard. I do tego silnie sformowanemu, a zatem wobec kobiet odpowiedzialnemu. Zaiste, to okropność... dla... starych ojców, którzy w młodości z każdej otwartej kieszeni czerpali bez żalu i na przyjemności każdej pięknej żony rzucali bez zgryzoty.
Janusz (drżącym głosem). Za to przynajmniej tłómaczyłem się mojemu ojcu bez szyderstwa.
Ryszard. Bo pewnie był na słabości syna wyrozumiałym.
Janusz. To dla ciebie za mało. Ażeby ciebie zadowolić, trzeba być niegodziwym.
Ryszard. Ojcze kochany, jam zawsze gorszy, ile razy ty na mnie zły jesteś. Bądź dobry, ja będę lepszy. Przysięgam, że z panią Emilią bawię się niewinnie. Przecie już trzy miesiące tu z nią się spotykam, a nie poszedłem za daleko.
Janusz. No, ale pytam raz jeszcze, jaki ostateczny cel tej zabawki? (w głębi wchodzi Emilia idąc do męża).
Ryszard (spostrzegając ją). Cel właśnie do nas się zbliża. (Emilia całuje Zygmunta).
Janusz. Widzisz, ona go całuje, kocha...
Ryszard. To dowód, żem go jej nie obrzydził.
Zygmunt. (całując Emilię). Usuń się aniołku, bo tu trujące rośliny, możesz się przypadkiem zadrasnąć.
Emilia. Ach! po co je tu hodujesz... (do Janusza, który się naprzeciw niej zbliżył). Niech hrabia to złośliwe zielsko powyrywać każe.
Janusz (podając jej rękę). Kiedy potrzebne, szanowna pani.
Zygmunt (do Janusza). A jak się udaje na tym gruncie! Przypatrz się, panie hrabio. (Janusz odchodzi w głąb do Zygmunta, rozmawiając jednak z nim, co chwila spogląda na Ryszarda i Emilię).
Ryszard (czule). Dlaczego tak późno? Już straciłem nadzieję.
Emilia. Nie warto jej panu dawać, skoro tracisz.
Ryszard. Bo była za mała... Niech pani da większą.
Emilia. Nie dzisiaj. (zdejmując rękawiczki). Pan jesteś samolubem, nie dbasz o kwiaty... poschły...
Ryszard. Z tęsknoty za panią. I ja o mało temu losowi nie uległem.
Emilia. Trzeba było je podlać — samemu — bo to moje. (bierze koneweczkę i podlewa). Widzisz pan, jak one piją, odżywają...
Ryszard. Woda dla nich, a co dla mnie?
Emilia. Był tu przecie ojciec, który...
Ryszard. Który mi suszył głowę zyskami małżeństwa z panną Teresą. Jest nią tak już zachwycony, że ośmielił się nawet postawić ją obok pani.
Emilia (stawiając koneweczkę). Bez żartu?
Ryszard. Może mu pani darować: nie chciał tem porównaniem pani obrazić, tylko mnie zachęcić.
Emilia. Owszem, nawet podziękowanie ojcu pańskiemu ode mnie się należy, bo z tego porównania wynika, że i mną musi być zachwycony.
Ryszard. Na to znowu nie pozwala mu interes protegowanej.
Emilia. Czemu pan dla zakończenia sporu nie ustąpisz?
Ryszard (czule). Skoro pani sobie tego życzy, ustąpię: proszę tylko, niech mi będzie wolno zrobić to jak najpóźniej.
Emilia (z lekkiem zawstydzeniem). Jeżeli się o coś pytam, to wcale jeszcze nie znaczy, że sobie tego życzę... (obejrzawszy się). Mąż nudząc botaniką ojca pańskiego, mści się za znudzenie pana panną Teresą.
Ryszard. Będę tembardziej pomszczony, że mąż pani nieporównanie nudzić umie. Dla mnie uczeni mają własność makówek — ziarnami głów swoich usypiają. Pani także musiała tego doświadczyć, gdyż każdy z nich pragnie, ażeby jego żona, zasnąwszy po ślubie, budziła się przez całe życie tylko dla uciszania rozpłakanych dzieci.
Emilia. Powinnabym to mężowi powtórzyć.
Ryszard. Powinności tu nie widzę, jeśli tylko chęci niema.
Emilia (filuternie). Właśnie mam chęć.
Ryszard. W takim razie ja nie mam jeszcze prawa robienia pani wyznań bez wiedzy męża...
Emilia (j.w.) Pan tak dużo u mnie chcesz zyskać praw...
Ryszard. Pani zaś tak mało mi ich udziela...
Emilia. Ciekawam, wiele też panu do zupełnego zadowolenia potrzeba?
Ryszard (zniżając głos). Być tak szczęśliwym chociaż przez jedną godzinę, jak mąż pani od czasu swego małżeństwa jest ciągle.
Emilia (drgnąwszy). Za wiele.
Janusz (który z daleka obserwował Emilię i Ryszarda, prowadząc ku nim pod rękę Zygmunta). Nie słyszałem...
Zygmunt. Tak jest. Zaduszoną żyrafę objada naprzód lew, po nim szakal, po nim lis, sęp, hyena, a w końcu robactwo. Uważasz pan, jak się nawet tu uwydatniają stopnie zwierzęcego dostojeństwa.
Janusz. Zupełnie jak u ludzi... Kobietę naprzód bałamuci lew...
Zygmunt (śmiejąc się). Nadużywasz hrabio podobieństwa. Stosunki zwierzęce nie zawsze powtarzają się w ludzkich. Pewien uczony bardzo słusznie powiedział. że całe zwierzę mieści się w człowieku, ale nie cały człowiek w zwierzęciu. Najwymowniejszym tego dowodem są nasze związki miłosne.
Janusz. Nie sądziłem.
Zygmunt (zbliżywszy się już do Ryszarda i Emilii). Bezwątpienia. Między zwierzętami związki te utrzymują się tylko siłą zmysłowego gustu, między nami siłą duchowego obowiązku. One nie rozrywają swej pary tylko póty, póki z obu stron ją spaja uczucie estetyczne, my — póki jej nie rozluźni moralne. Mamy daleko mniej niższych instynktów, niż nam lekceważąca ludzi a szanująca zwierzęta szkoła naturalistów przyznaje. Co oni mówią o małżeńskiej wierności gołębiów, bocianów i t. d., to może sobie być prawdą, ale zarazem jest takimże wyjątkiem wśród zwierząt, jak niewierność małżeńska wśród ludzi. Dość dla uwierzenia w to przepędzić kilka godzin w zoologicznym ogrodzie. Piękna samiczka w każdym niemal gatunku jest przedmiotem tak licznych i natrętnych zalotów, że chociażby pierwiastkowo najbardziej przywiązaną była do swego stałego towarzysza, zbałamucona w końcu mu się przeniewierza. Dawniej nie przypuszczałem, ażeby wrażenia urody wywierały tak potężny wpływ na życie zwierząt; dziś wszakże jestem przekonany, że wpływ ten może w nich przy większem natężeniu zagłuszyć wszystkie popędy obyczajowe. Piękna łasiczka, którą tu w ogrodzie z dwuletnim małżonkiem i trzema jej wielbicielami chowam, już go na korzyść jednego lada dzień zdradzi. Ani razu nie zdarzyło mi się, ażeby jakakolwiek bohaterka zwierzęca podobną próbę mężnie wytrzymała. Tymczasem u ludzi, chociaż dobry ich znawca, Zenon inaczej twierdzi, widujemy wszyscy mnóstwo pięknych kobiet, które najsilniejszym pokusom się opierają. (do Emilii). Tak moja piękna?
Emilia (zmieszana). Ja się na tem nie znam.
Zygmunt (wesoło). Co znowu?... Nie znasz się na usposobieniach i zwyczajach swojej płci?
Emilia (zalotnie), Przecież moja płeć do zoologii nie należy...
Zygmunt. Należy, kochanko, ale nie o to nam idzie.
Emilia (pieszcząc męża). Niegrzeczny jesteś. Chociażby dla mnie, nie powinieneś kobiet porównywać z jakiemiś tam samiczkami.
Zygmunt. Źle moje słowa zrozumiałaś: właśnie że was od nich odróżniam.
Emilia (j.w.). Nie powinieneś nawet takich zestawień robić, jeżeli mnie kochasz. Czy ja, kochając ciebie, mówiłam kiedykolwiek o wyższości mężczyzn nad wilkami lub jeleniami?
Zygmunt. Owszem, mów, może się czegoś ciekawego dowiem.
Emilia (j.w.). Przeproś mnie i pocałuj... (Zygmunt całując ją, szepcze z rozjaśnioną twarzą).
Janusz (który zbliżył się do stojącego na boku Ryszarda — półgłosem). Czy tego widoku ci jeszcze nie dosyć, żeby od niej odstąpić?
Ryszard (lekceważąco). Skąd ojciec już dziś sądzić może, kiedy się od kobiety odstępuje...
Zygmunt (głośno). Na wszystko zgoda... (całuje Emilię i odwraca się do hrabiów). Jak panowie widzicie, żona moja ogród botaniczny zmieni powoli na miłosny. (do Janusza). Uciekajmy hrabio do naszego oddziału, bo piękna kobieta jest najgorszym warunkiem poważnego myślenia. (do Ryszarda). Niech ją pan raczy zdala ode mnie trzymać.
Ryszard. Postaram się. (do Emilii). Proszę to zlecenie zauważyć.
Zygmunt (odchodząc z Januszem w głąb sceny). Między żeńskim więc rodzajem zwierząt i ludzi...
Emilia (niechętnie). Ach! znowu swoje.
Ryszard z uśmiechem). Kogo pani woli: uczonego męża, czy grzecznego człowieka?
Emilia. Męża mojego, który jest grzecznym człowiekiem.
Ryszard. O ile nim uczony być może. Każda prawda jest zawsze dla kogoś lub czegoś ubliżeniem, a mąż pani tylko o prawdy się stara, bez względu na to...
Emilia (badawczo). Pan więc przede mną tylko nieprawdę mówisz?
Ryszard. Muszę na wyraźne żądanie pani.
Emilia. Alboż mogę tego nie żądać, jeśli każda pańska prawda byłaby dla mnie ubliżeniem?
Ryszard. Jakże pani okrutnie zużytkowała moją, jak teraz widzę, nieopatrzną uwagę. Odwołuję ją w całości, a przynajmniej o tyle, o ile mnie i pani dotyczy, a na jej miejsce zrobię inną. (po namyśle). Do każdej ludzkiej istoty właściwie tylko w jeden sposób przemówić można, do pani...
Emilia (zalękniona). Do mnie — nie mów pan w ten sposób.
Ryszard (z zapałem). Kto panią nauczył tego niemiłosierdzia? Czy godzi się piękności być surową, w łaskach oszczędną, na pragnienia cierpiącego serca nieczułą?
Emilia (tonem prośby). Nie, hrabio... Ryszardzie... nie mów pan tak. Pańskie słowa gorączkują, ogarniają niepokojem... wiążą i trwożą. (weselej). A pan mnie chyba zatrwożyć nie chcesz?
Ryszard (czule). Skąd ta myśl! Ja chcę tylko poznajomić panią z tymi przywilejami wyjątkowego życia, które się pani słusznie należą. (wskazując). Jak tej wyniosłej topoli wolno ponad wierzchołkami innych drzew szerzej od nich po świecie się rozglądać, a tej cudownej kamelii więcej niż innym kwiatom spojrzeń na siebie ściągnąć, tak wolno pani swobodniej niż innym kobietom przyjemności wybierać. Komu natura dała najwspanialsze swoje wdzięki, temu dała najrozleglejsze pozwolenie nieograniczonego ich użycia. Piękna kobieta nie na to jest piękną, ażeby ulegała losowi brzydkiej; bo na co miałaby od niej być różną? Pani, ja nietylko bawię, ale często także myślę i bardzo poważnie myślę; tych więc wyrazów bez zastanowienia nie rzucam.
Emilia. Wątpię, czy zastanowiłeś się pan nad tem, że obowiązki...
Ryszard. Są dla masy, ale nie dla tych istot, które, oprócz wspólnego rodzaju, nie mają z nią nic pokrewnego. Surowa moralność względem kobiet pięknych jest tylko łaskawą grzecznością względem brzydkich. Uciskiem pierwszych wynagrodzono upokorzenie ostatnim. Ponieważ nikt nie pożąda jednych, więc każdemu zabroniono pożądać drugich; ponieważ tamtych żaden mężczyzna o niezależną miłość nie pyta, więc tym nie wolno na niezależną miłość odpowiadać. Jest to protegowanie brzydoty kosztem piękności. Taka niesprawiedliwość jednakże może ciemiężyć te tylko kobiety, które jej nie dostrzegły. Pani zaś ją chyba widzi...
Emilia (smutnie). Dotąd czułam w życiu tylko zadowolenie, a pan mi każesz czuć tylko krzywdę. Czy to się godzi?
Ryszard (z zapałem). Czy godzi się przekonywać panią, że jesteś królową swojego rodu i że ci w nim służy największa swoboda, jaką kobieta rozporządzać może? Boże mój, dziwić sie trzeba tylko niebu i ziemi, że pani o tem ciągle nie mówią!
Emilia (nieśmiało). Panie Ryszardzie, dlaczego mnie to nie rozwesela, tylko rozstraja? Dlaczego im bardziej mnie pan uspokajasz, tem bardziej pana się boję? (zbliża się Janusz z Zygmuntem, którego głos usłyszawszy, Emilia drgnęła).
Zygmunt. Dlatego, że jaskółka podobno strzeże się nawet dotykać jaskrawo ubarwionego robaka. Jak zaręczają naturaliści, zjawisko to, zwłaszcza między ptakami amerykańskiemi, ma być niewątpliwe. Wskazówką tu nie doświadczenie osobnika, ale długiego szeregu pokoleń, dziedziczenie przekazane w postaci instynktu.
Janusz. Jaka to szkoda, panie kochany, że ludzie nie przekazują na potomstwo swoich doświadczeń: nasi synowie unikaliby świetnie ubarwionych...
Zygmunt (śmiejąc się). Kiedy hrabia ciągle przyrodnicze spostrzeżenia odnosisz do ludzkich stosunków, w których działają inne czynniki. Jeżeli pan wierzysz indyjskiej legendzie, która utrzymuje, że gdy Bóg stworzył pierwszych rodziców, oboje kichnęli i z kichnięcia Adama narodził się lew, a z kichnięcia Ewy — kot, to zarazem pamiętać trzeba, że lew jest tylko olbrzymim kotem, którego unikać nie potrzebuje. (zwracając się do Emilii). Ja naprzykład mojej koteczce zupełnie ufam... Czemuż taka poważna?
Emilia (siląc się na uśmiech). Słucham wykładu pana profesora... (Zygmunt wesoło z nią rozmawia).
Ryszard (półgłosem do Janusza). Po licha ojciec go tu wywłóczy? Źeby mimo woli niegrzeczności prawił?
Janusz. Ty z jego żoną niegrzeczności mu robisz, a on nie ma do ciebie pretensyi.
Zygmunt (wesoło do Emilii i Ryszarda). Przedewszystkiem się baw, o co pana Ryszarda po raz drugi uroczyście proszę. Kochany hrabio, żona się skarży, że ją od zbyt silnego zapachu kwiatów głowa rozbolała; znajdź pan na to jakie lekarstwo...
Ryszard. Niech tylko pani zechce mi się zupełnie powierzyć.
Zygmunt. Zechce, a wreszcie chorzy woli nie mają. (do Janusza). Wracając do naszego przedmiotu, nie jest faktem stanowczo pewnym, że rośliny żadnego poczucia estetycznego nie mają... (oddala się w głąb sceny z Januszem).
Ryszard (czule). Powierzy mi się pani?
Emilia (lekko uśmiechając się). Z warunkiem...
Ryszard. Bez warunku.
Emilia (smutnie). Nie powtórz mi pan tego po raz drugi, bo odejdę... z przekonaniem, że mnie pan lekceważysz.
Ryszard (z zapałem). Ja panią lekceważę, dlatego, że gdy te drzewa, wiatrem zginane, czoło ku ziemi chylą, mnie zdaje się, iż one hołd pani składają? Dlatego lekcewążę, że ile świata do mnie należy, tyle pod stopy twoje rzucam, że chciałbym mieć w sercu milion serc, ażeby cię milionem...
Emilia (błagalnie). O, nie, nie...
Ryszard (z wrastającym zapałem). Kochać.
Emilia (z trwogą). Nigdy!
Ryszard. Wie pani, co robią ludzie, którzy pod takim zakazem żyć siły nie mają?
Emilia (gorączkowo). Pan nie popełnisz żadnego szaleństwa, jeśli pan mnie...
Ryszard (j. w.). Jeśli pani mnie... O, nie wahaj się wypowiedzieć tego, co mi hasłem szczęścia zabrzmi. (w głębi ukazują się Gracyan i Teresa, witając Janusza i Zygmunta).
Emilia (cofając się). Nie mogę...
Ryszard. Kochać, czy wyznać?
Emilia. Serce już mej woli nie słucha, ustom jeszcze tylko rozkazuję. (szybko odchodzi i spotyka Gracyana, który z Teresą się zbliża).
Gracyan (kłaniając się zdala Ryszardowi, do Emilii). Ucieka pani przed niebezpieczeństwem?
Teresa (podaje rękę Emilii). Na które ja za panią się narażę. (Emilia oddala się z Gracyanem w głąb sceny).
Teresa (z uśmiechem). Nie tak natarczywie hrabio... Nie trzeba zbyt się spieszyć ze zwycięstwem, które przy ostrożności może być pewne, a w zapędzie — wątpliwe.
Ryszard. Mam chęć się obejrzeć i przekonać, czy kto za mną nie stoi, komuby się przestroga pani należała; bo ja jej nie rozumiem.
Teresa. Właściwie nie rozumiesz pan tego tylko, co mnie upoważnia do zaglądania pod pańską maskę.
Ryszard. Upoważniłem sam, ale wtedy jedynie, kiedy rzeczywiście maskę wkładam.
Teresa. Dla mnie zawsze.
Ryszard. Więc ją teraz zdejmę. Czy pani nie widzi, że posądzanie mnie o jakąś nadmierną sympatyę dla pięknej profesorowej jest niesprawiedliwością, która mi przykrość sprawia?
Teresa (szyderczo). Pan nie zwykłeś nawet cierpieć bez celu; dotąd zamiary pańskie przenikałam , ale w tej chwili nie odgaduję zupełnie, co panu zależy na udawaniu boleści przede mną.
Ryszard. Zależy mi tylko na udawaniu przed panią obojętności, ile razy potrzebuję ułagodzić na chwilę ojca, który między mną a panią uparcie staje.
Teresa (j. w.). I przeszkadza panu dokładnie mi się przyjrzeć. Rozumiem teraz, dlaczego pan przez tyle lat naszej znajomości nie zdołałeś przekonać się, że ja nie jestem bezmyślnym rulonem złota, który wcale nie bada wyciągniętej po niego ręki, ale mam swoją przenikliwość i swoją rozwagę. Że ojciec pański mnie odpycha, wiem; że jednak pan niezależnie od tego panią Bosławską pociągnąć się starasz, że ją po swojemu kochasz...
Ryszard. Nie umiem tego inaczej zaprzeczyć, jak prosząc panią stanowczo o rękę.
Teresa. Prośba pańska wcale mojemu domysłowi nie przeczy i owszem zupełnie się z nim godzi. Byłam tak dalece na nią przygotowana, że aby oszczędzić panu kłopotu spłacania moim posagiem długów po ślubie, wykupiłam od brata i żydów wszystkie pańskie weksle.
Ryszard (zmieszany). Pani!... Na co?... Skąd pewność?...
Teresa. Z konieczności położenia. Ponieważ na jeden gulden majątku wypada panu sto guldenów potrzeb, więc musisz się pan ożenić bogato; ponieważ zaś w kole pańskich stosunków ja jestem najwyższą posagową cyfrą, więc musisz się pan ożenić ze mną.
Ryszard. Jedna drobna omyłka unieważnia cały ten rachunek: pani jesteś rzeczywiście najbogatszą w kole moich stosunków obecnych, gdybym jednakże chciał szukać posagu, znalazłbym łatwo jeszcze wyższy w nowych.
Teresa. Niełatwo byś go pan znalazł, a jeszcze trudniej dostał.
Ryszard. To byłaby rzecz moja.
Teresa. I moja. Czy sądzisz, panie hrabio, że ten płochy całus, którym mi przed trzema laty tajemnie czoło zrumieniłeś, zwietrzał bez śladu; nie odcisnął się na mojem sercu i nie zrodził we mnie żadnych postanowień? Nie przewidywałeś pan wtedy, że lekkomyślny żarcik, którym może setki kobiet bezkarnie zadrażniałeś, przez córkę garbarza policzonym ci będzie i stanie się pierwszem ogniwem łańcucha, który pana na zawsze do niej przykuje. Za to, że pana kochałam, pozwoliłam panu aż dotąd łudzić się pozorną swobodą; ale za to, żeś pan we mnie iskrę miłości skrzesał, postanowiłam w jej ogniu ślubną obrączkę dla pana przygotować.
Ryszard. Na wypadek, gdybym ją chciał przyjąć.
Teresa (z naciskiem). Posiadając weksle, na których pan usłużnie czasem wyręczałeś w podpisach rękę ojca i stryja i których ogółem nie pokryłoby może całe pańskie mienie, o wypadku tym wątpić nie potrzebowałam. Tylko niech pana nie przerażają w mojem posiadaniu te środki, zdolne ogrzać serce pańskie dla mnie. Najszczerzej pragnę zgody i w celu przyspieszenia jej wspomniałam, że zanim byś pan zdołał w inną stronę przenieść swoje małżeńskie zamiary, ja pozbawiłabym pana co najmniej majątku.
Ryszard (z gniewem). To przymus niegodziwy...
Teresa. Bynajmniej, jest to tylko nadanie kapryśnej woli pańskiej stałego kierunku. Jeżeli pan istotnie miałeś zamiar ze mną się żenić, cóż panu przeszkadza ta wiadomość, że ze mną ożenić się musisz?
Ryszard. Zmienia to moje uczucia tak dalece, że chętnie cofnąłbym prośbę o rękę pani i przyznał się do najgorętszego uwielbienia dla pani Bosławskiej.
Teresa. Mnie idzie tylko o pana a nie o panią Bosławską, z którą, jeśli pan zdążysz, postąp sobie jak gust doradzi. Upewniam, że ani pańskie ciążenie do niej mnie nie dziwi, ani jej upadek nie zmartwi. W tryumfie pańskim widzę karę dla niej za mnie, a w pożądaniu go naturalną konieczność. Przed rokiem wezwano jednocześnie lekarza do nas obu. Mimo że ja byłam bardzo chora i płaciłam dziesięć razy więcej, on mnie poświęcił, a na wymówki potem odpowiedział: gdybym był księdzem i wezwany został jednocześnie do Bosławskiej na zabawę, a do chorego na spowiedź, do Bosławskiej bym wprzódy się udał. Zapamiętałam te słowa, i odtąd nie dziwię się nikomu, kto mnie dla niej zaniedbuje. Ale tylko dla niej! Bo kobieta, która swą pięknością wszystkich w obłęd wprawia, która nam chęć mierzenia się z nią odbiera, drobnego odstępstwa innej kobiety warta, zwłaszcza jeśli za nie swą godnością zapłaci. Zamiast daremnemi usiłowaniami burzyć pańską namiętność, wolałam nie tamować jej ujścia i skorzystać z osłabienia. Gdy pan już skusiłeś najpiękniejszą ze znajomych kobiet, cóż panu pozostanie? Ożenić się z najbogatszą.
Ryszard. Samemu słuchowi bym nie ufał, że to mówisz pani.
Teresa. Zdumiewam pana, boś mnie tak mało cenił, że nie próbowałeś nawet zbadać, na kim opierasz plan swej małżeńskiej operacyi. Zdawało się panu, że ile razy mi rzucisz garść grzecznych słówek, ja jak łatwowierna gęś do posypanego ziarna przybiegnę i, gdy tego będzie trzeba, odpędzić się pozwolę. Tymczasem ja nigdy naiwną nie byłam, a dziś po oświadczeniu się pańskiem za naiwną uchodzić nie chcę. Tak, panie hrabio, kto szybko nie umie poznać każdej kobiety, powinien przynajmniej poznać dobrze tę, z którą do jakiegokolwiek porozumienia dojść myśli.
Ryszard. I pomimo to wszystko mnie pani poślubisz?
Teresa (śmiejąc się). Nie umiesz pan sprzeczności we mnie pogodzić? Ułatwię to panu. Przed trzema laty pokochałam pana sercem niedoświadczonem, dziś doświadczonem nie mogę się z pod władzy tej miłości uwolnić. Wiem, że pan mojemu uczuciu swojem nie odpowiadasz, ale wiem również, że pana pozyskam. Ponieważ nie jestem w stanie ani zrzec się, ani otrzymać wszystkiego, więc porywam to, co mi się da: kochane ciało, w które może kiedyś miłość dla siebie natchnąć zdołam. Nie martw się więc pan, bo mieć będziesz przy obfitym posagu wierną żonę. Na dowód zaś rozpoczęcia się naszego związku przyjm pan ten pierścionek (zdejmuje z palca i oddaje zadumanemu Ryszardowi) i pojutrze objaśnij pan wszystkim jego znaczenie. Spodziewam się, że jeden dzień wystarczy panu na pożądane zakończenie stosunku z panią Bosławską. Teraz tylko do widzenia się, zdziwiony mój panie (odchodzi).
Ryszard. Nie... (w głębi ukazują się Zenon z Henrykiem).
Teresa (przerywając). Pojutrze cierpliwie słuchać pana będę. Dziś nawet czasu nie mam, bo brat na mnie czeka. (do Gracyana, który się z Januszem zbliżył). Jedziemy? (podaje rękę Zenonowi).
Gracyan. Zaraz. (do Ryszarda ściskając go za rękę). I pana proszę obejrzeć wraz z ojcem i Bosławskimi mój ogród, który (z naciskiem) dla siebie urządziłem.
Ryszard. Nie zapomnę. (Gracyan z Teresą oddalają się).
Ryszard (witając Zenona). Więc ten złoty baran mimo zrzeczenia się, skleił naprędce jakiś botaniczny ogród?
Zenon (z uśmiechem). Dla siebie.
Ryszard. Bosławscy do niego pojutrze jadą?
Zenon. Ona przyrzekła.
Ryszard (wesoło). Zatem najpóźniej jutro tak ją do mojego ogrodu miłem wspomnieniem przywiążę, ażeby do cudzego nie przefrunęła.
Zenon. Już można?
Ryszard. Trzeba, tem więcej, że przed chwilą, uległszy wreszcie błaganiom Teresy, nietylko zgodziłem się na związek z nią, ale nawet obiecałem pojutrze ojca i wszystkich interesowanych o mojem postanowieniu uwiadomić. Pojmujesz pan, że przedtem muszę od Emilii odebrać pierwszą ratę mej miłosnej należności.
Zenon. Słusznie.
Ryszard. Gdy i ja się małżeństwem okajdanię, stracę na czas jakiś połowę szans powodzenia. Przynajmniej więc do naszego stosunku stanowczym krokiem wprowadzę zwyczaj tajemnych spotkań, na które po ogłoszeniu zaręczyn, a jeszcze bardziej po ślubie z Teresą nie wyrobiłbym sobie pozwolenia. Mówię o tej sprawie wesoło, a jednakże, czy mi pan uwierzysz, ja Emilię kocham i serdecznie żałuję, że mogę ją kochać tylko jak uwodziciel.
Zenon. Najzupełniej pana rozumiem.
Ryszard. Przed przyjściem pańskiem wyznałem jej moją miłość. Teraz już na tyle z trwogi ochłonęła, że się moich próśb nie zlęknie, a na tyle jeszcze odurzona, że im ulegnie. Jeśli więc szczęście dopisze, jutro w tym ogrodzie poznam przy niej najciekawszą rzecz w każdej kokiecie — odpowiedź po pierwszym pocałunku. Wprawdzie Emilia się jeszcze opiera, ale, jak pan wiesz, opór kobiety jest tylko próbowaniem męskiej dyskrecyi. Żeby mi tylko ten pański niedowarzony siostrzeniec, który się za nią, jak obłaskawiony gil, włóczy, nie chciał tu zajrzeć.
Zenon. To też uprzedź mnie pan dziś wieczór bilecikiem, na którą godzinę jego obecność przy Bosławskiej najmniej będzie potrzebną, a ja go odciągnę.
Ryszard (podając rękę Zenonowi). Na wieki wdzięcznym ci będę, kochany panie. Za ufność, jaką w całej tej tajemnicy do pana jednego miałem, nagradzasz mnie dowodami rzadkiej przyjaźni. Ale, jeśli już pan jesteś tak łaskaw, zrób mi jeszcze jedną usługę.
Zenon. Każdą.
Ryszard. Idź pan do Bosławskich przed tą godziną, o której ona mi spotkanie naznaczy, i postaraj się wyprowadzić, albo czem zająć jej męża, ażeby mu coś podejrzenia nie nasunęło.
Zenon. Ręczę panu za wszystko. (Emilia z Henrykiem wychodzą z głębi). Henryka zaraz sobie na jutro w jakimś interesie zamówię, pan zaś nakłoń Emilię... (Ryszard zbliża się do Emilii i odprowadza ją dalej, Zenon zatrzymuje Henryka).
Zenon. Gotów jesteś?
Henryk. Nie, wuju kochany. Dziś od niej na zawsze oderwać się nie mogę.
Zenon. Tak samo nie będziesz mógł jutro, za miesiąc, a tymczasem co prędzej skończyć trzeba to ślimaczenie się chorego serca. W łeb sobie pal, albo żyj jak rozumny człowiek.
Henryk. To palnę...
Zenon. Kilka bąków, których już tyle nastrzelałeś. Zmarnowałeś, niemal zabiłeś poczciwą Irenę, zrujnowałeś sobie zdrowie, zarzuciłeś pracę, zaniedbałeś talent — i na co? Na to, ażeby doczekać, jak inni łaskami u bogini twoim daremnym do niej westchnieniom urągają.
Henryk. Milcz wuju, bo mnie jeszcze jej krzywda boli.
Zenon (wskazując na Ryszarda i Emilię). A więc otwórz oczy, ślepcu, przypatrz się tylko ruchom tego uwodziciela i jej namiętnemu omdleniu — czy to cię jeszcze nie przekonywa? Schroń się ze mną za pierwszy z brzegu krzak, (pociąga Henryka za sobą) niech nas nie widzą, może ci ukażą wyraźniejsze znaki (odchodzą na lewo, ale tak, że są nieco widzialni. Ryszard wysuwa się z Emilią naprzód).
Ryszard (trzymając rękę Emilii). Maleńką chwilę daruj mi pani, ale tak wyłącznie, ażebym nie musiał zazdrościć nikomu i niczemu, że roskosz widoku pani ze mną dzieli.
Emilia (wstydliwie). Nie mogę.
Ryszard (z zapałem). Przynajmniej litość spodziewałem się znaleźć w sercu pani dla mnie. I ona zawodzi? Ha, trudno! Odtrąciłaś pani wszystko, co ci ofiarowałem, ale nie odtrącisz tego, co mi jeszcze do ofiarowania pozostaje. Jutro o godzinie ósmej tu na tem samem miejscu, na którem pani spotkania ze mną odmówiłaś, stróż ogrodu spotka mego trupa.
Emilia (błagalnie). Nie, pan tego nie zrobisz, pan wiesz, że ja przyjść nie mogę tylko... z bojaźni.
Ryszard. Przysięgam, że proszę o samotną rozmowę dla uwolnienia pani najszczerszem wyznaniem od tej krzywdzącej mnie obawy.
Emilia. Gdybym była pewna.
Ryszard (biorąc rękę Emilii). Może wiatr samowolnie włosy twoje pani trąci, może gwiazda w oczach twoich się przejrzy, ale ja nawet westchnieniem cię nie obrażę... (przyciągając Emilię do siebie i obejmując z lekka jej kibić). Zaufaj mi.. miłość moja, jak anioł stróż nad nami czuwać będzie.
Emilia (ociągając się). Przyjdę... (Ryszard całuje ją w rękę).
Henryk (który zdala z Zenonem się przypatrywał — rozpaczliwie), Wszędzie, dokąd chcesz wuju pojadę! (oddala się z Zenonem. Emilia odbiega od Ryszarda i zatrzymuje się spostrzegłszy nadchodzącego z Januszem Zygmunta).
Zygmunt (do Janusza). Tymczasem miłość u ludzi ma zawsze większą trwałość i szlachetniejszy kierunek.