Para czerwona/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kto nie oddychał więziennem powietrzem, komu nieprzeżyte godziny tęsknoty nie śpiewały zabijającej pieśni milczenia, kogo niewola nie ścisnęła torturą powolną a sroższą nad wszelkie inne, ten o sobie wyrzec nie może, że siebie zna do głębi. Wiedzieli o tem mężowie boży, którzy się dobrowolnie odłączając od ludzi, szli na pustynię, zakopywali się w skały, zamykali w ciasnych celach. W długiej tylko samotności wyprobowuje się umysł ludzki i serce. Naówczas sił na życie nie czerpiemy z zewnętrznego świata, musimy je brać z samych siebie, i wątły człowiek zamiera wkrótce, ale mocen w sobie, potężnieje olbrzymio. Na wszystkich co długie przecierpieli więzienie, wielka ta próba położyła piętno nie zmazane. Jak owi strażnicy na wysokich wieżach, którym się świat z góry maluczkim wydaje, tak oni pustelnicy, nawet wypuszczeni na wolność, wszystko już widzą drobnem i małem. Lecz aby więzienie było lekarstwem i tym czarodziejskim filtrem co duszę odmładza, potrzeba doń wejść z sumieniem czystem, z myślą nie splamioną. Zgryzota w samotności jest jako rdza wśród wilgoci, rośnie ona i pożera. Dawne więzienia średniowieczne, owe lochy głębokie, w których przykuty niewolnik na poły gnił, na poły sechł w męczarniach gwałtownych, miały w sobie coś barbarzyńsko-poetycznego, dzisiejsze podobne do niewygodnych mieszkań, prozaiczne, zatęchłe, przybierają fizyonomię cywilizowaną, pozór wygodny, aby się więzień, konając, w nich nawet poskarżyć nie mógł.
Do jednej z takich cel, których numer nad drzwiami staje się więźnia nazwiskiem, wprowadzono Karola po schwytaniu go na ulicy. Zwykle korzystając z pierwszego przestrachu, nie dając się opamiętać więźniowi, ciągną z niego natychmiast badania; przekonano się bowiem, że najsilniejszy czasem nagłem najściem strwożyć się może, i nie mając czasu do rozmysłu, splątać w odpowiedziach. Tym razem jednak nie badano nawet Karola, nie mając żadnych dowodów winy, ani wskazówek do czynienia zapytań. Z innymi mniej ważnymi więźniami często badający pozwalają sobie prób najdziwaczniejszych, na wiatr dając zarzuty, naciskając groźbami, upewniając, że wszystko wiedzą, lub zmuszając do dobrowolnych zeznań obietnicą przebaczenia. Z Karolem nie śmiano sobie tak postąpić, wiedziano, że nic nie powie, potrzeba było czekać, aż się jaki zarzut wynajdzie, a nadewszystko przetrzymać jak najdłużej więźnia, którego o wpływ i przewagę moralną posądzano.
W chwili, gdy był schwytany na ulicy, w domu jego jak najściślejsza odbyła się rewizya, przekonani byli wszyscy, znając człowieka, że się tam nic nie znajdzie, ale gdy się kogo gubić zapragnie, można ze wszystkiego korzystać, nawet ze zbytniej ostrożności. Tak jak w pałacu Zamoyskich kilka osób pociągniono do odpowiedzialności za to, że u nich znaleziono tłumoki gotowe do podróży, można było obwinić Karola za lada świstek, któryby się w jego pokoju znalazł na podłodze. Mimo wielkiej baczności wśród papierów i książek, znaleziono notatki architektoniczne, które miały minę cyfr tajemniczych, w małej biblioteczce kilka tomów dzieł zakazanych. Wszystko to starczyło jeśli nie na surowsze obwinienie, to przynajmniej na jakie takie wytłómaczenie uwięzienia. Nie spieszono się więc z badaniem, bo głównie szło o to, aby trzymać go pod kluczem.
Gdy po życiu swobody i ruchu, młody człowiek z duszą gorącą i z sercem rozkołysanem znajdzie się nagle wśród tych czterech murów posępnych, w tym półmroku szarym, wśród ciszy przerywanej brzękiem karabinów i jednostajnym chodem straży, zrazu zda mu się to snem, który prędko przejść powinien. Każdemu uwięzionemu marzy się z początku, że go nazajutrz uwolnią, liczy swych przyjaciół, stosunki, rachuje na los, nie wierzy wreszcie, aby mu tak w pełni życia schnąć kazano.
Izdebka, do której wprowadzono Karola, była podobną tym wszystkim, w których więźniów politycznych zamykają, szczupłą, zbrukaną, zapyloną i wiejącą jakąś tęsknicą nieopisaną. Przez zakratowane okno, którego szyby nieprzejrzyste okrywał pył i brudy, przechodziło światło dzienne, przybierając ten ton mglisty, który nawet pory dnia rozpoznać nie daje. Tapczan z brudnem i lichem posłaniem, prosty stołek i stoliczek sosnowy były całym sprzętem tej smutnej celi więziennej. W kącie mały piec kaflowy bez drzwiczek, popękany, okopcony, zdał się także jakimś więźniem, skamieniałym z tęsknicy. Ściany pokrywało niegdyś jakieś zielonoszare malowanie, ale wilgoć i pyły zmieniły je na barwę brudną. Gdzieniegdzie na murach, w długich dniach marzenia i boleści poprzednicy Karola powypisywali imiona swe, daty, urywki poezyj, które dziwnie odbijały na szarem tle muru. Troskliwi stróże pozacierali napisy, które tajemnice moskiewskiej bastylli zdradzić mogły; ale przy największem staraniu, tu i ówdzie ocalały niedostrzeżone wyrazy straszliwego znaczenia. W pierwszych chwilach uwięzienia Karol rzucił się z chciwą ciekawością na te świadectwa życia, które sam rozpoczynał. Po kątkach, w cieniu na wyżynach ścian, pełno było tych strasznych materyałów do historyi naszych boleści. Tu i ówdzie błąkały się cyfry i imiona znane ludzi, co wrócili do życia, lub których grobowa pochłonęła cisza. Po wielu z nich nic już nie pozostało nad tych kilka wierszy w pół zatartych, które drżącą skreślili ręką. Cały dzień prawie chodził Karol odszukując tych szczątków, jak u brzegu morza po rozbiciu okrętu snują się ludzie, czatując na resztki, które fala wyrzuca. Niektóre z tych napisów przejmowały boleścią i trwogą, inne raziły ironią straszliwą. Były tam i pożegnania i nadzieje, i tajemnicze cyfry i daty, których znaczenia odgadnąć było niepodobna. Za piecem, zapewne aby się ukryć od oczów stróża, narysował ktoś szubienicę i pod nią tych wierszy parę:

Szubienicy się nie wstydzę,

Srom mi nie oblewa lica,
W krzyżu szubienicę widzę,

Krzyżem będzie szubienica.

Tą samą, zdaje się, ręką, ale mniej śmiałą i drżącą nakreślone było niżej: Maryo, bądź zdrowa!
Szerokie plamy białe dawały się domyślać daleko dłuższych i ciekawszych zatartych kronik więziennych. Z niejednej pozostał tylko wykrzyknik, lub wyraz niedostrzeżony, wyglądający jak kość od skieletu na cmentarzu.
Ta potrzeba wyrażenia swych myśli i zostawienia jakiejś pamiątki po sobie tak była gwałtowną, że szukała wszelkiego miejsca, gdzieby się bezpieczniej utulić mogła. Ślady napisów były na stoliku, na łóżku, na stołku, nawet na podłodze.
W jakiejś bajce mówią o głosach zamarzłych u lodowatego bieguna, które z wiosną tają i ulatują w powietrze; takie wrażenie jak te urywane wyrazy, czyniły na Karolu owe szczątki rozsypanych myśli i pamiętników cierpienia. Na stole ledwie dostrzeżonych było kilka wierszy drobniutkim charakterem pisanych, widocznie jakąś drzazeczką drewnianą, umoczoną w kropelce krwi — odczytał je chciwie:
»Ktokolwiek jesteś, witam cię przechodniu! Nie powiem: nie miej nadziei, ale ci życzę: miej cierpliwość!«
Przebiegłszy wszystko co go rozerwać mogło, Karol spostrzegł jeszcze jeden ślad swoich poprzedników, na grubej i zbrukanej podłodze świeciła z końca w koniec pokoju wydeptana ich nogami ścieżka, jak te wyślizgane plamy, które dzikie zwierzęta w klatkach niecierpliwą wycierają stopą.
Pomyślał że i on wkrótce na tej ścieżce swe ślady zostawi. W pierwszym dniu więzienia jeszcze się zawsze żyje zaczerpniętem życiem dawniejszem, przynosi się z sobą zapas, który się potem powoli wyczerpuje, naówczas człowiek cofa się coraz głębiej w swą przeszłość i ogryza z głodu suche kości pamiątek. Karol wszedł tu z męstwem i mocnem postanowieniem nie dać się złamać tęsknicy i samotności. Nie raz przypuszczał on już, iż go ten los spotkać może i zbroił się na wszelki wypadek. Z gotowym więc programem rozpoczął niewolę, postanowiwszy surowiej i dłużej zastanowić się nad wielu zadaniami, których nie miał czasu dotąd głębiej roztrząsnąć, ale gdy przyszło piękną tę teoryę zastosować, spostrzegł, że uwięzione ciało i myśl także krępuje. Napróżno pragnął oderwać się od rzeczywistości, gorące wspomnienia ścigały go, nie dając mu spokoju; walczył z niemi, ale w końcu uczuł się zwyciężonym i powiedział sobie, że nim prace rozpocznie, wpierw w te nowe formy życia wrosnąć musi.
Wspomnieliśmy już o tej prozie więzienia, która je stokroć może nieznośniejszem czyni nad jakąś wielką, podnoszącą duszę męczarnię. Ta izdebka brudna, ci cuchnący sołdaci przynoszący obrzydliwe jadło w pootłukanych i niemytych talerzach, ta strawa, której obrzydliwość dotknąć nie dozwala, są wprawdzie drobnemi akcessoryami niewoli; ale ją czynią, w początkach przynajmniej, jakby wymyślną i obrachowaną torturą. Wszystkie twarze tych stróżów, na których nie srogość, ale lisia chytrość i najwyższe moralne zepsucie się maluje, zdają się urągać więźniowi; litość, współczucie, są dla nich zupełnie nieznane. Szydersko tylko poglądają, jakby śledząc skutków więzienia na niewolniku. Wiedzą z doświadczenia zbiry, którego dnia zniknie męstwo, kiedy przyjdzie znużenie, tęsknica, choroba, bezsilność, rozpacz; każde ich wejrzenie szukać się zdaje symptomatów, z których stan ducha odgadnąć umieją.
Karol nie tknąwszy przyniesionego jadła, obszedł się pierwszego dnia suchym chlebem, bo, jakkolwiek przywykły do bardzo prostego życia, nie mógł jeszcze tknąć potraw odrażających przez to samo, że je brudne żołdaków rozdzielały ręce; ale głód jest wszechmogącym, nazajutrz potrzeba było coś wziąć w usta, a potem już się obyło nawet z niechlujstwem i brudem. Dzień jeden i drugi minął w zamknięciu niczem nie przerwanem, powoli tylko w tej bezczynnej samotności uczyło się rozpoznawać po najmniejszym szeleście rozmaite chwile jednostajnego życia cytadeli; zmiany warty, rewizye naczelników, przyniesienie śniadania i obiadu, były jakby zegarem oznaczającym dnia podziały. Powolny chód żołnierza, jak wskazówka sekundowa, mierzył drobniejsze chwile; niekiedy okienko zakratowane we drzwiach obwarowane zasuwą od korytarza otwierało się, aby straż mogła śledzić każdy ruch więźnia i podpatrzyć, jeśliby wdrapał się ku oknu, aby trochę więcej nieba zobaczyć.
Książka byłaby drogim towarzyszem w tej pustyni, ale nie każdemu one dozwolone a wybór ich zależy od władzy, która je jak pokarmu ostrożnie więźniom udziela. Pióro i kałamarz, te zbójeckie narzędzia, wielce podejrzane rządowi mało się udzielają, a papier zwykle bywa starannie ponumerowany, aby kartka z niego na świat gdzieś nie uleciała. Dziwne też czasem wyszukują się środki, gdy umysł zajęcia pragnący, rojąc ciągle, myśli swe chce utrwalić; jedni piszą kropelką krwi wyciśniętą z palca na kawałku krochmalnej koszuli, drudzy trochą sadzy rozpuszczonej w wodzie, inni na plasterkach umieszonego chleba z pomocą małego drewienka. Któż nie widział w ostatnich czasach tych chlebowych robót więźniów, którzy od ust sobie odejmowali strawę byle znaleźć jakie zajęcie?
Karol jeszcze był nie doszedł do tego stanu znękania, ale w kilka dni już mu cisza i samotność ciężyły i wiele byłby dał za papier i ołówek. Codzień spodziewał się badania, ciągle się do niego przygotowywał, ale dzień po dniu upływały w nieprzerwanej ciszy. Każdy, kto tego życia kosztował, wie o tem, jak dziwnie długie wydają się te dnie nieprzeżyte, choć zebrane razem tworzą potem jakąś całość, która się dziwnie krótką wydaje. Szara ta tkanka nie ma nici co by ją przedzielały, długości jej rozmierzyć pamięcią niepodobna, bo myśl nie ma się na czem zatrzymać.
Czwartego dnia przyszli żołnierze, aby go do komisyi śledczej zaprowadzić, pomiędzy ich bagnetami przeszedł puste korytarze, czekał potem w osobnej izdebce dosyć długo, aż go nareszcie przed ów trybunał wprowadzono.
Główne w nim miejsce zajmował blady średnich lat w mundurze jeneralskim mężczyzna. Dość było spojrzeć na tę twarz pożółkłą od złości, aby mieć wyobrażenie człowieka, któremu ani charakter, ani talent, ale temperament dał prawo do stanowiska, które zajmował. Na ten raz pan jenerał uznał właściwem być poważnym, surowym i prawie grzecznym.
Po zwykłych formach wstępnych wysilił się na rodzaj nauki moralnej, którą w pół po rusku, pół po polsku, z widoczną wprawą odrecytował. Zadane pytania świadczyły zresztą, że nie miano o co obwiniać Karola, były to ogólniki dosyć zręcznie poklecone, ale z nich przekonał się Karol, że wszystko spoczywało na domysłach i głuchych wieściach. Jenerał zapewniał, jak zwykle, że rząd o wszystkiem jest zawiadomiony, ale pragnie zeznania jako dowodu skruchy i żalu, pod tym warunkiem przyrzekając przebaczenie. Z zarzutów łatwo się było wytłómaczyć, ale gdy odpowiedzi zapisano w protokół, ujrzał Karol na stole jako corpus delicti leżących kilkanaście książek, zabranych w jego mieszkaniu. Wszystkie były zakazane, a chociaż się one wszędzie znajdują, można zawsze, gdy się zapragnie, skazać na Sybir ich posiadacza.
Zapytany, skąd je ma, Karol powiedział że nie pamięta, ale że zwykł był, nie mając wiele grosza na książki, kupować je na ulicy u żydków, dodał wreszcie, że spis książek zakazanych nigdy ogłaszanym nie bywa, nie można więc z pewnością wiedzieć, jakie mianowicie do tej kategoryi należą.
Jenerał kiwał głową, nie smakując w tem tłómaczeniu, spytał wreszcie więźnia, czy wiedział jakiej ulega odpowiedzialności za posiadanie tak buntowniczych i podniecających pism, a nie czekając odpowiedzi, dodał z powagą:
— Spodziewałem się, że pan szczerym być zechcesz, widzę, że potrzebujesz dłuższego namysłu, aby się przekonać o konieczności posłuszeństwa, przedłużasz więc waćpan sam więzienie, któreby krótszem być mogło. Jeślibyś po namyśle życzył szczerze uczynić wyznania, proszę dać znać komisyi, która ich oczekiwać będzie. Inaczej — dodał ciszej — proszę się rychłego uwolnienia nie spodziewać i następstw bardzo nieprzyjemnych...
Karol na przedługą tę admonicyę nie widział potrzeby odpowiadać, ukłonił się i żołnierze odprowadzili go do numeru, do którego wrócił prawie wesół, sądząc, że z ogólnych obwinień, niczem nie dowiedzionych i za posiadanie zakazanych książek nic go tak strasznego czekać nie może.
Po tem krótkiem badaniu nastąpiły znowu też same długie dnie nudy i tęsknoty, tak podobne do siebie, że się z niemi policzyć, ani z nich żadnego wyróżnić nie było podobna. Karol musiał oznaczać je sobie rysami na ścianie, aby przypomnieć od jak dawna był uwięziony. Wkrótce i on rozpoczął tę przechadzkę po wyślizganej ścieżce środkiem izdebki i całemi godzinami ze spuszczoną głową, zatopiony w myślach, machinalnie, jak koń na deptaku, chodził aż do zupełnego znużenia. Bronił się jak mógł temu upadkowi ducha, który ciągnie za sobą obezwładnienie ciała i przymusowe próżniactwo; z przestrachem spostrzegł, że go niekiedy chwytał ów sen, sen ciężki, bez marzeń, gniotący, którego skutkiem jest jakieś zdrętwienie mózgu i ociężałość myśli; ale nie było czem w tej pustce milczącej zaprzątnąć wyobraźnię, rozerwać się choćby na chwilę. Przez zasmolone okno nie widać było nieba, ani chmur, ani słońca. Dzień się robił szary i rozpływał powoli w grube ciemności, ze świata ani dźwięk ani ruch żaden nie dochodził, jednostajne stąpanie żołnierza podedrzwiami było jakby odgłosem wahadła więziennego zegaru. Nad to stąpanie, nad ciche szepty żołnierzy i głośniejszą zmianę warty, nic więcej nie słyszał.
Jednego dnia, gdy o zwykłej porze, żołnierz-posługacz przyniósł mu liche jedzenie, Karol, który był już odwykł spoglądać nawet na zimne lub szyderskie twarze posługaczy, mimowolnie podniósł głowę słysząc ode drzwi kilkakrotne chrząkanie; poczuł, że było umyślnem, ale nie mógł pojąć coby znaczyło.
Przy drzwiach stał żołnierz wybladły, mizerny, litościwem na niego spoglądający okiem. Wpatrując się weń Karol napróżno chciał sobie przypomnieć gdzie i kiedy go widział, rysy wszakże były znajome, pamięć tylko nie zatrzymała okoliczności, w jakich je pierwszy raz spotkał. Wpatrywał się tak w niego, napróżno siląc przypomnieć, gdy ujrzał na jego twarzy lekki uśmiech porozumienia i jakiś ruch, którego z początku nie zrozumiał. Żołnierz coś mu wskazywał na stole, a palec kładł na ustach wzbraniając mówić i pytać. Niespokojny Karol, spoglądając na żołnierza, chwytał z kolei wszystko co mu przyniesiono, ale ten trząsł głową, dopóki nie wziął w rękę chleba. Widocznie w chlebie coś było ukrytego, Karol rozłamał go żywo i znalazł w nim kartkę malutką, zwiniętą w trąbkę, którą skwapliwie otworzył. Nieznaną mu ręką, charakterem kobiecym, napisane na niej były następujące słowa:
»Męstwa i cierpliwości i dobrych nadziei, powiedz czy ci czego nie trzeba, oddawcy wierzyć można«.
Pomimo tego zapewnienia, które mu zaraz na pamięć przywiodło, że żołnierz ów był Tomaszkiem, którego widział u panny Jadwigi, Karol nie bardzo dowierzał temu pośrednikowi. Wiedział on jakich środków i podstępów używają w więzieniu, aby się dobadać poszlaku winy, albo ją nawet stworzyć; stosunek z żołnierzem, a przez niego z zewnętrznym światem, był już występkiem w ich oczach, zresztą, choć się na kartce tej domyślał ręki Jadwigi, nie był pewnym, bo pisma jej nigdy nie widział. Zmiął więc karteczkę, a gdy żołnierz nietknięte zabierał jedzenie, szepnął mu tylko:
— Podziękuj, powiedz że nic nie potrzebuję.
Gdy to mówił, Tomaszek z szerokiego rękawa żołnierskiego płaszcza wysunął małą książeczkę białego papieru i ołówek, który Karol pochwycił i schował. Brzękając talerzami, żołnierz dodał jeszcze:
— Gdyby znaleźli, nie mówcie od kogo!
— Bądź spokojny, nie zdradzę — rzekł Karol cicho.
Drobny to wypadek, wielką wszakże ulgę przyniósł więźniowi, dowiódł mu pamięci ludzi i dał środek zapełnienia długich godzin bezczynnych. Na kartkach tej książeczki mógł zapisywać myśli które rzucał, jak owe w bajce kamyki, idący przez pustynię podróżny. Samo ich odczytywanie już było pewnym rodzajem zajęcia odżywiającego. Na wydartym z tej książki papierku, przygotował odpowiedź, której Tomaszek przyszedł się na trzeci dzień domagać.
»Męstwo i cierpliwość starczą jeszcze, a nadewszystko wdzięczność«.
Tak upływały pierwsze chwile tego nowego życia, samotności i tęsknoty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.