Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było czem w tej pustce milczącej zaprzątnąć wyobraźnię, rozerwać się choćby na chwilę. Przez zasmolone okno nie widać było nieba, ani chmur, ani słońca. Dzień się robił szary i rozpływał powoli w grube ciemności, ze świata ani dźwięk ani ruch żaden nie dochodził, jednostajne stąpanie żołnierza podedrzwiami było jakby odgłosem wahadła więziennego zegaru. Nadto stąpanie, nad ciche szepty żołnierzy i głośniejszą zmianę warty, nic więcej nie słyszał.
Jednego dnia, gdy o zwykłej porze, żołnierz-posługacz przyniósł mu liche jedzenie, Karol, który był już odwykł spoglądać nawet na zimne lub szyderskie twarze posługaczy, mimowolnie podniósł głowę słysząc ode drzwi kilkakrotne chrząkanie; poczuł, że było umyślnem, ale nie mógł pojąć coby znaczyło.
Przy drzwiach stał żołnierz wybladły, mizerny, litościwem na niego spoglądający okiem. Wpatrując się weń Karol napróżno chciał sobie przypomnieć gdzie i kiedy go widział, rysy wszakże były znajome, pamięć tylko nie zatrzymała okoliczności, w jakich je pierwszy raz spotkał. Wpatrywał się tak w niego, napróżno siląc przypomnieć, gdy ujrzał na jego twarzy lekki uśmiech porozumienia i jakiś ruch,