Pantałacha/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Właśnie wybiła jedenasta. Klucznik Sporysz nagawędziwszy się do syta z patrolującym żołnierzem, przeszedł wzdłuż kurytarza, posłuchał, czy spokojnie spią aresztanci w celach, a przekonawszy się, że wszystko w porządku, usiadł znowu w samym końcu kurytarza na dużej pace i zaczął drzemać.
Na tejże pace siedział też w głębokiej zadumie, więcej podobnej do drzemki, niż do filozoficznego zamyślenia, oparty na karabinie żołnierz. Patrol w kurytarzu więziennym należała do najmniej męczących. Zaprowadzono ją dopiero od lat kilku, na wypadek buntu. Ale obecnie o buncie w murach więzienia nie było ani słychu, nie dziw więc, że komenderujący firer pozwalał żołnierzom w razie zmęczenia przedrzemać się w kurytarzu, byle tylko karabina z rąk nie wypuszczać.
Czy długo, czy krótko drzemał klucznik Sporysz — tego nie wiedział. Zdawało mu się, że nie trwało to i pięciu minut, chociaż w rzeczywistości minęła dobra godzina. Zerwał się naraz na równe nogi, stuknąwszy przytem butami głośno o podłogę i przetarł oczy. Co to było? Czy to we śnie, czy na jawie słyszał jakiś dźwięk niezwykły, ostry, niby lekkie peryodyczne, chrapliwe gwizdanie, niby warczenie cienkiego kółka jakiejś machiny, lub chrapanie jakiejś śpiącej, ale nie ludzkiej istoty? Hrr, hrr, hrr! Sporysz nie wiedział, skąd i jak dolatywał do niego ten dźwięk, co mógł znaczyć, jak długo trwał przed jego przebudzeniem. Czuł tylko jakąś niejasną trwogę w swem wnętrzu. Stanął więc, wytężywszy słuch i przechyliwszy się naprzód wierzchnią częścią korpusu — słuchał. Nic nie słychać, żadnego szmeru, żadnego ruchu.
— Sen mara, Bóg wiara! — szepnął Sporysz i przeżegnał się, a potem stąpając na palcach i starając się nie zrobić żadnego stuku swymi ciężkimi butami, poszedł wzdłuż kurytarza. Stawał u drzwi każdej kaźni, nachylał ucho i słuchał. Nic nie słychać, prócz przeciągłego, równego sapania spiących aresztantów. Gdzieniegdzie ten lub ów chrapnie — ale to dźwięk całkiem inny, niż ten, jaki doszedł do jego uszu we śnie. Zatrzymał się w połowie kurytarza i stał długo, z dziesięć minut, nieruchomy i milczący, czekając, czy nie powtórzy się dźwięk tajemniczy. Ale nie, dźwięk się nie powtórzył, tylko z kąta, w którym drzemał przed chwilą, rozległo się rozgłośne, gwiżdżące chrapanie żołnierza, który trzymając oburącz przyciśnięty ku sobie karabin, głowę odrzucił w tył, oparł o ścianę i spał z szeroko otwartemi i do sufitu zwróconemi ustami.
— A, tak! — rzekł Sporysz, czując się znacznie uspokojonym, gdy posłyszał to chrapanie — więc to było źródło owych dźwięków! A ja głupi myślałem już, że to może Bóg wie co takiego! Tfu na ciebie!
I Sporysz powolnym, głośnym krokiem wrócił na swe miejsce, obrócił śpiącego żołnierza na bok, tak żeby mu nie chrapał nad uchem, a następnie czując, że go sen morzy, pochylił się głową również ku ścianie i szepcząc coś — czy to modlitwę, czy złorzeczenia temu, co go tak nie w porę zbudził i przestrachu nabawił — zasnął po kilku minutach.
I znowu minęła dobra godzina. Sporysz spał twardo, ale niespokojnie, rzucał we śnie to rękoma, to nogami, ruszał wąsami jak śpiący pies, któremu nie dają spokoju natrętne muchy, bełkotał nawet przez sen jakieś niezrozumiałe słowa, sapał, oddychał ciężko, jak gdyby go coś dusiło, ale się nie budził. Wreszcie z widocznem natężeniem, cały potem zlany, zerwał się i usiadł na pace.
— Hrr, hrr, hrr! — to był pierwszy dźwięk, który się obił o jego uszy.
Obejrzał się na żołnierza, który spał wciąż jeszcze na boku — nie, żołnierz nie chrapał. Przetarł oczy, uszczypnął się w twarz, aż mu łzy w oczach stanęły.
— Hrr, hrr, hrr! — rozlega się wciąż z ciemnej otchłani kurytarza. To już nie chrapanie spiącego, nie! To całkiem inny dźwięk, bardziej drażniący słuch, bardziej metalowy. Co to może być? Cichuteńko spuścił się na podłogę, stanął bez stuku — harczenie wciąż słychać. Postąpił krok, drugi — jeszcze słychać. Rozlega się wyraźnie, piskliwie, w przyspieszonem tempie, tylko nie wiedzieć, z której kaźni. Jeszcze krok zrobił z największą ostrożnością — cóż to? Harczenie zamilkło. Cicho jak cień posunął się klucznik wzdłuż kurytarza, od kaźni do kaźni, od drzwi do drzwi, co parę kroków stając, nadsłuchując ze wstrzymanym w sobie oddechem — cicho i martwo, nie słychać ani najmniejszego poruszenia, prócz miarowego, równego oddechu spiących aresztantów.
Niby duch bezcielesny z wyrazem największego natężenia na twarzy, przeszedł klucznik cały kurytarz od końca do końca — nigdzie nic nie słychać, wszędzie sen, wszędzie spokój.
— Ha, to chyba jakaś nieczysta siła kpi sobie ze mnie! — mruknął klucznik. — W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen! Zgiń, przepadnij, duchu przeklęty!
— Hrrr, hrrr, hrrr! — rozległo się naraz z głębi kurytarza — tak dobitnie i wyraźnie, że klucznik omal nie padł na miejscu zemdlony ze strachu. Zbladł cały, jak trup, lecz gdy po chwili się opamiętał i twarzą zwrócił się w tę stronę, harczenie już ustało i najgłębsza cisza znowu zapanowała w ciemnej czeluści kurytarza.
— W tem coś musi być! — rzekł półgłosem klucznik i jeszcze raz rozpoczął swój obchód od drzwi do drzwi, nadsłuchując, łowiąc uchem i rozróżniając każdy najmniejszy szmer. O, rozpaczy! Znowu nic podejrzanego posłyszeć nie mógł. Mimo to nie tracił nadziei, szedł coraz dalej, a doszedłszy do końca kurytarza, wrócił napowrót, stanął obok jednej ze środkowych cel i długo tak stał nieruchomy, wytężony, czy nie powtórzy się znowu tajemnicze harczenie. Ale nie, nic nie słychać!
O dalszym śnie nie było już i mowy — przeciwnie, klucznik robił sobie gorżkie wyrzuty, że za pierwszym razem dał się oszukać tej pozornej ciszy i kto wie, czy nie opuścił już stosownej chwili. Mimo to czekał, nadsłuchiwał dalej. Parę razy zdawało mu się, że słyszy znowu to samo harczenie, drżał cały z jakiejś niewyjaśnionej trwogi, ale potem przekonywał się, że to było złudzenie jego rozdraźnionego długiem natężeniem słuchu. W takim stanie każdy najmniejszy szelest, oddech śpiącego aresztanta, ruch myszy przebiegającej poprzek kurytarza, przypadkowy stuk trzewika, strąconego nogą sennego aresztanta z tapczana na podłogę — wszystkie te zwykłe dźwięki i szelesty więzienia, w którego murach spi mnóstwo ludzi i do których od dawna miał sposobność przywyknąć, teraz wydawały mu się jakimś potężnym łoskotem, krokami skradających się do ucieczki zbójców, przyciszoną pracą około wyłamywania krat lub barykadowania cel więziennych.
Były chwile, w których biedny klucznik omal nie na pewno oczekiwał, że w najbliższej sekundzie całe więzienie ryknie okropnym krzykiem, rozlegnie się łomot i łoskot walonych murów, huk wystrzałów, grad przekleństw i złorzeczeń i wszystko to, całe piekło okropności spadnie na jego biedną głowę, na jego odpowiedzialność. Lecz mijała chwila za chwilą, więzienie drzemało spokojnie w powiciu nocnej ciemności, tylko lampy wśród nawisłych cieni kurytarza mrugały niespokojnie, a w przeciwległym końcu, na pace było słychać zdrowe, regularne chrapanie żołnierza, który spał w siedzącej postawie, oparty plecyma o mur a rękoma o karabin, na którego lufie też oparł swój podbródek.
— Czyż miałoby mi się to wszystko przysłyszeć? Miałoby to być snem? — zapytał sam siebie klucznik po długiem, daremnem oczekiwaniu i już chciał swym zwykłym ciężkim krokiem udać się ku pace, gdy wtem niby piorun z jasnego nieba, tuż za jego plecyma, w jednej ze środkowych cel rozległ się rzeczywiście okropny, ogłuszający łoskot, niby na żelazną podłogę spadł grad ogromnych kamieni. Klucznik zastygł na miejscu, zdrętwiał i nie mógł się ruszyć. Chwilę było cicho jak w grobie, lecz potem rozległ się drugi stuk, jak gdyby dużym żelaznym kotłem uderzono o drzewo a przytem brzęczano kajdanami.
— Duch święty przy mnie! — zawołał klucznik i przeżegnał się. Tym razem nie był to już sen, nie było przewidzenie, bo i żołnierz na pace zbudził się i już stał wyprostowany z karabinem na „prezentirt“ chociaż bez świadomości, co się z nim dzieje i z zamkniętemi oczyma, które przez parę chwil napróżno usiłował otworzyć. Co tchu obrócił się klucznik, by dojść skąd pochodzą te dziwne głosy i w tej samej chwili wszystko stało się mu jasnem.
— To Pantałacha! — krzyknął i uderzył się dłonią w czoło. — To ten przeklęty złodziej znowu jakąś sztukę wymyślił.
I nie czekając już na nikogo więcej, klucznik rzucił się ku celi, w której siedział Pantałacha. Po drodze chwycił jedną z latarni wiszących na kołkach kurytarza. Odemknął drzwi z łoskotem i wpadł do celi. Niezwykły widok przedstawił się jego oczom. Na środku celi leżała wywrócona do góry spodem wierzchnia połowa żelaznego pieca, zaokrąglona u góry na kształt dużego kotła; obok niej klęczał durny Prokop, trzymając w każdej ręce po kawałku żelaznej obręczy, którą okuty był piec w spojeniu. Dolna połowa pieca przedstawiała ciemną, otwartą paszczę. Pantałachy nie było w celi. Klucznik osłupiał.
— A ty drabie co tu robisz? — wrzasnął do Prokopa.
— Ja... ja... ja — wyjąkał Prokop wytrzeszczywszy na niego swe duże, zdziwione oczy i szeroko rozdziawiwszy gębę, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w tejże chwili przypomniał sobie surowy nakaz Pantałachy i rzekł krótko: — Ja nie wiem.
— Jakto nie wiesz? A skąd się to tu wzięło? — klucznik wskazał na żelazne przedmioty, leżące na podłodze.
— Ja nie wiem — rzekł Prokop.
— A gdzie Pantałacha?
— Ja nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Kłamiesz drabie! — wrzasnął klucznik — musiałeś widzieć, gdzie on się podział.
— Nie, nie widziałem. Spałem.
— Spałeś? A cóż tutaj robisz na środku kaźni?
— Ja... chcę spać — odrzekł Prokop i wstawszy leniwie położył się na swym tapczanie i zamknął oczy.
Klucznik bliskim był szaleństwa. Mało brakowało, że się nie rzucił na Prokopa i nie dał mu w całej pełni pokosztować siły swych kułaków i twardości kluczów, których cały pęk trzymał w ręce. Lecz po chwili ochłonął. Co z durniem gadać? I co on może wiedzieć? Przecież Pantałacha, gdy się zbierał uciekać, nie mówił mu, którędy i jak myśli uciekać. Zresztą co tu było długo badać? Rozerżnięty i rozbity piec wyraźnie wskazywał jedną jedyną drogę, którędy mógł uciec Pantałacha. Drzwiczki od pieca wychodziły na kurytarz i były zewnątrz zamknięte. Rzecz oczywista, że nim nie mógł Pantałacha wydobyć się na wolność. Z pieca musiał wleść do komina, a kominem wydrapać się na dach. Bez kwestyi z dachu dwupiątrowego budynku zleść na dół, a jeszcze do tego na ulicę, była sztuka nie lada, ale taki szalenie śmiały, zręczny i pomysłowy złodziej jak Pantałacha czego też nie dokona! Klucznik też odrazu zmiarkował, co ma czynić. Zanim wypadł z celi, spojrzał jeszcze na łóżko Pantałachy — prześcieradła nie było. Spojrzał na łóżko Prokopa — prześcieradła również ani śladu.
— O, to chytry ptaszek! — mruknął klucznik. — Trzeba się spieszyć, żeby nam całkiem nie wyleciał.
I klucznik piorunem wypadł z kaźni, zamknął ją na kłódkę, a potem poleciał do znajdującej się tuż obok u wejścia budynku wartowni żołnierskiej, gdzie prócz dyżurnego kaprala wszyscy żołnierze spali w najlepsze.
— Aresztant uciekł. Patrol! — zawołał klucznik i wszyscy żołnierze pozrywali się ze swych legowisk i chwycili za broń.
— Którędy uciekł? — zapytał spokojnie kapral.
— Kominem na dach.
— No, to nic, będzie nasz, — rzekł kapral, i obracając się do swych żołnierzy, zawołał ostro:
— Wache, habt acht!
Żołnierze już stali pod bronią w szeregu.
— Połowa pójdzie schodami na dach z panem klucznikiem, a ja z drugą połową obstawię budynek. Jeżeli już nie uciekł, to teraz pewnie nie ucieknie. Vorwärts, marsch!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.