klucznikiem, a ja z drugą połową obstawię budynek. Jeżeli już nie uciekł, to teraz pewnie nie ucieknie. Vorwärts, marsch!
Gdy Pantałacha, porozrzynawszy sztaby opasujące piec, w największej cichości zdjął wierzchnią część pieca i postawił na podłodze, a potem wlazł do pieca, a z pieca do komina, gdy z wielkiem natężeniem wdrapał się kominem na sam wierzch, spotkał tam niespodzianą przeszkodę. Komin był kryty z wierzchu murowanym daszkiem, opartym na czterech sztorcem stojących cegłach. By wyleść na dach, trzeba było koniecznie wyjąć jedną taką cegłę. Z największą ostrożnością uczynił to Pantałacha, starając się, by ani kawałeczek tynku nie upadł kominem na dół. Zdawało się, że daszek może jakiś czas stać i na trzech cegłach. Uzyskanym otworem wylazł Pantałacha z komina, lecz rzecz to była wcale nie łatwa. Uchwyciwszy się obiema rękami za róg komina, wydobywał z wewnątrz nogi. Już był prawie gotów, gdy w tem z nienacka zaczepił piętą o jedną z cegieł, podpierających daszek. Potrącona cegła wypadła i daszek kominowy z głuchym łoskotem runął w dół do wnętrza komina. To był ten okrutny łoskot, który tak przeraził klucznika i zbudził też w kaźni Prokopa. Prokop zerwał się od razu na równe nogi, nieprzytomny rzucił się na środek kaźni i przewrócił stojący tam wierzch pieca, narobiwszy przytem brzęku strąconemi z tapczana kawałami sztab,