Pantałacha/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Franko
Tytuł Pantałacha
Pochodzenie Obrazki galicyjskie
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Chwilę stał nieruchomy u drzwi, blady, z zaciśniętemi ustami, wpatrując się gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, z wyrazem jakiegoś wielkiego naprężenia na twarzy. Nagle jak waryat zaczął skakać po kaźni na jednej nodze, kręcić się w kółko, pocierać dłonie i przedrzeźniać to dyrektora, to klucznika, to samego siebie. Potem z wyrazem komicznej wściekłości przyskoczył do zdziwionego towarzysza swej celi, jedynego, który mógł w niej obok niego się pomieścić i chwyciwszy go za barki wstrząsnął nim gwałtownie i zawołał:
— Chłopcze, zjem cię!
— Tacyście głodni? — zapytał z niewinną miną towarzysz.
— Nie głodny, ale się cieszę! — odrzekł Pantałacha.
— Cieszycie się? A to czem?
— Tem, że ty masz ośle uszy.
— A może wy przypadkiem niespełna rozumu, nanaszku? — zapytał „chłopak“. Było to zwykłe jego pytanie, gdy czegoś nie rozumiał.
— Ot dureń! — zaśmiał się Pantałacha. — Każdego po sobie sądzi.
— No, to czegoż się tak cieszycie?
— Ciekawyś wiedzieć?
— Ciekaw czy nie ciekaw, ale jeżeli mię już macie zjeść, to chcę przynajmniej wiedzieć, z jakiej przyczyny!
— Czy widzisz go! Nie dość prosięciu, że go rżną, jeszcze się pyta, czy to jutro Wielkanoc!
Towarzysz wytrzeszczył na Pantałachę swe duże, głupkowate oczy i siedział milcząc, jak gdyby myślał nad tem, do czego właściwie zmierzały te ostatnie słowa.
Był to dwudziestoletni parobczak, ale z postaci sądząc, można mu było dać zaledwie lat szesnaście — tak nikłą i mało rozwiniętą była jego postać, tak dziecięca twarz i tak mało inteligentny, wiecznie zdziwiony jej wyraz. Całkiem odpowiednio do powierzchowności rozwinięty był też jego umysł. Był to na pół idyota, niezdolny do żadnej pracy, wymagającej jakiejkolwiek naprężonej i wytrwałej czynności, lecz natomiast skłonny do gwałtownych wybuchów dzikiej namiętności lub do czynów całkiem bezmyślnego i bezprzyczynowego okrucieństwa. Taki właśnie czyn zaprowadził go do więzienia na całych dwadzieścia lat: pozostawiony sam w domu ze swym młodszym bratem, rozciął temuż we śnie głowę siekierą. Od tego czasu upłynęło już cztery lata, które „durny Prokop“ spędził w tej oto ciasnej kaźni, nie okazując ani tęsknoty za rodziną, ani chęci do pracy, lecz ciągle zajęty jakiemiś dziecięcemi zabawkami. Nawet na spacer, na podwórze, trzeba go było przemocą wypychać — sam nigdy nie myślał o wychyleniu się ze swej na pół ciemnej nory.
Kaźnia, w której siedział Prokop, była najgorszą, najmniejszą i najniewygodniejszą w całym zakładzie. Położona w suterenie, w ciemnym kącie ogromnego budynku, tuż obok kuchni więziennej, osobliwie latem była duszną jak istne piekło, w zimie zaś jedna ściana była zwykle gorąca, trzy inne zaś mokre. Oświetlało ją tylko jedno małe okienko, wychodzące na północ, a ocienione z zachodu murem oficyny, tak że blask słoneczny od czasu zbudowania tej oficyny do tej nory nie zaglądał. Kaźnia ta służyła dawniej za skład naczyń kuchennych, ale kiedy zwiększono „sztand“ aresztów, wypróżniono i tę norkę i wpakowano w nią Prokopa na stałe mieszkanie, „dopóki bestya nie zdechnie“, a prócz niego dawano zwykle na krótki pobyt takiego aresztanta, który za parę miesięcy miał już wychodzić na wolność — „niech i on zakosztuje piekła“. Obecnie jednak dano do niej Pantałachę z tego powodu, że kaźnia ta leżała w samym środku więzienia i najmniej przedstawiała szans do ucieczki. Grube na dwa łokcie mury, grubemi sztabami okute drzwi, wąskie o podwójnej kracie okienko, wychodzące na podwórze ze wszech stron zamknięte murami budynków, za drzwiami kurytarz, po którym prócz klucznika całą noc chodził wojskowy patrol, a wewnątrz żadnych mebli prócz dwóch tapczanów i żelaznego pieca, opasanego grubemi żelaznemi sztabami w miejscu gdzie przylegały do siebie pojedyńcze części, z których był złożony — oto całe otoczenie, rzeczywiście, bardzo mało zachęcające do ucieczki.
Pantałacha uspokoił się wreszcie i mruknąwszy coś sam do siebie, siadł na swym tapczanie, wydobył chleb i sól i zaczął jeść z takim apetytem, jak gdyby nie wiedzieć jaką wykonał męczącą robotę, lub jak gdyby chciał nasycić się na kilka dni naprzód. Potem wydobył z kieszeni owego srebrnego guldena i zaczął go pilnie oglądać na wszystkie strony. Oczy jego żywą zapłonęły radością i chociaż wcale nie należał do sentymentalnych natur, mimo to w porywie uczucia podniósł monetę do ust i ucałował kilka razy bardzo serdecznie.
Blask srebra zwabił Prokopa.. Podniósł się ze swego kąta i zbliżył się do Pantałachy, stąpając zwolna, po cichu, jak czatujący kot. Oczy wytrzeszczył jeszcze bardziej niż zwykle.
— Co to macie, nanaszku? — zapytał szczerząc do Pantałachy swe duże, pożółkłe zęby. Każdy starszy człowiek był dla niego nanaszkiem tj. ojcem chrzestnym.
— Hroszi — odrzekł Pantałacha.
— A kto wam to dał?
— Święty Mikołaj.
— Święty Mikołaj? Hi, hi, hi! A za co?
— Jakto, to ty nie wiesz, że mnie dzisiaj panowie bili? To święty Mikołaj przyszedł i powiada: no, no, Pantałacha, nie płacz, nieboże i nie bój się niczego. Na masz ten pieniądz, on cię wyprowadzi z tego aresztu na wolność.
— Oj, oj, tak wam powiedział?
— A ty myślał, że jak?
Prokop stał z rozdziawioną gębą obok siedzącego Pantałachy i nie spuszczał z oczu srebrnego guldena, który pilnie na wszystkie strony obracał w ręce, przypatrując mu się oczywiście z wielką ciekawością.
— Wiecie co, nanaszku? — rzekł wreszcie nieśmiało Prokop.
— A co takiego?
— Dajcie mnie ten pieniądz.
— A tobie, durniu, na co?
— To takie ładne, będę się nim bawić.
— Ot dureń. Czyś nie słyszał, że to nie dla zabawy, ale na to, żeby się dostać z więzienia na wolność.
— T–a–k? — rzekł z wyrazem rozczarowania Prokop.
— A może i ty chcesz wyjść stąd na wolność?
— Na wolność? Co to znaczy na wolność?
— No, do domu, durniu, do swego ojca, czy kto tam u ciebie jest.
— Do domu? — zawołał Prokop z wyrazem przestrachu. — Nie, nie chcę do domu. Tam mnie będą bić!
— No, nie chcesz, to nie chcesz, to i siedź sobie tutaj kamieniem! — rzekł Pantałacha i zaczął powoli dłubać szydłem w guldenie. Nie długo też dłubał. Po chwili bowiem srebrna moneta pod naciskiem szydła rozkłuła się na dwie połowy, jak pudełeczko, a w jej wydrążonem wnętrzu ukazała się zwinięta w kółko, cieniutka jak włos angielska piłeczka do rżnięcia żelaza.
— O dla Boga! — zawołał Prokop, który pilnie przypatrywał się tej manipulacyi. — A to co takiego?
— Cicho bądź! — rzekł doń surowo Pantałacha. — Czyś nie słyszał, że to dar od świętego Mikołaja.
— Aha! — rzekł po cichu zupełnie przekonany Prokop. — A to co w nim we środku?
— To takie ziele, kluczowe ziele się nazywa. Słyszałeś kiedy o takiem zielu?
— Słyszałem. A cóż to za ziele?
— Mówiłem ci, że kluczowe. Jak się niem dotknąć zamku, to nie trzeba i klucza, każdy zamek się otworzy. Można niem rozkroić żelazo, tak jak się chleb nożem kraje.
— Joj! — zawołał Prokop zdziwiony, a potem uśmiechając się rzekł. — Ano, nanaszku, rozkrójcie ten piec!
— A ty myślisz, że nie rozkroję? Czekaj tylko, niech noc zapadnie.
— Hi, hi, hi! To będzie ciekawa rzecz! — radował się Prokop. — Ja jeszcze nie widział, jak piec krają.
Tymczasem Pantałacha wyjął piłkę z tego oryginalnego futerału i odwróciwszy czemś uwagę Prokopa w inną stronę, w momencie wepchnął ją w szparkę swego tapczana.
— Poczciwy Zamiechowski — wyszeptał. — Przecież nie zapomniał o mnie! Niech mu Bóg da zdrowie! Ciekawym tylko co to byli za panowie, co tak chytrze wywiedli w pole tego poczciwca Sporysza.
— Co wy takiego mruczycie, nanaszku? — zapytał Prokop znowu zwracając się do niego.
— Mówię Ojczenasz do świętego Mikołaja za ten wielki dar. Słuchaj, Prokopie — dodał po chwili Pantałacha, igrając w dłoni obiema połówkami wydrążonego guldena — chcesz mieć to?
— Chcę! — radośnie zawołał Prokop.
— A zrobisz to, co ci powiem?
— Zrobię.
— Więc słuchaj! Przedewszystkiem musisz o wszystkiem, co tu widzisz — milczeć jak pień. Rozumiesz?
— Rozumiem. Milczeć.
— To znaczy — nikomu ani słowa nie mówić: ani kucharzowi, ani Sporyszowi, ani nikomu. Wiesz?
— Wiem.
— A w nocy masz spać, choćby się tu w kaźni nie wiedzieć co działo.
— Dobrze! Będę spać!
— A jeżelibyś się zbudził i słyszał co, albo widział, to nikomu nic nie gadaj. Powiedz: ja nie wiem, ja spał, niczegom nie widział. Rozumiesz?
— Rozumiem! Nie widziałem.
— Pamiętaj sobie. Jakbyś tylko słowo powiedział, to ja przyjdę, wyciągnę cię z pościeli i zataszczę cię prosto do twego domu.
— Nie, nie chcę do domu! — krzyknął Prokop, — tam mię będą bić. Wolę tu siedzieć i milczeć.
— Dobrze, ładnie! — rzekł Pantałacha i pogłaskał go po rozczochranej głowie. — Siedź i milcz, choćby się ciebie nie wiedzieć o co pytali. Zawsze mów: nie wiem, nie widziałem, nie słyszałem niczego. A jak się tak będziesz sprawował, to dostaniesz to!
I Pantałacha mignął przed zdumionemi oczyma Prokopa błyszczącą srebrną powierzchnią wewnętrznego wyżłobienia obu połówek guldena.
— Dajcie, dajcie! — błagał omal że nie ze łzami w oczach Prokop, wyciągnąwszy obie ręce do świecidełka.
— O, tybyś chciał zaraz! — rzekł Pantałacha. — Jeszcześ nie zasłużył. Sprawuj się tej nocy dobrze, spij twardo, a jutro rano skoro wstaniesz — zajrzej pod poduszkę, to tam znajdziesz ten podarunek. Rozumiesz?
— Rozumiem! Aj, aj, aj! Jutro! Toż to będzie ładnie! — zawołał Prokop, klaszcząc w dłonie.
Tymczasem Pantałacha wstał, zbliżył się ku ścianie, podskoczył i uchwycił się obiema rękoma krat okiennych, a potem na rękach podniósł się w górę, dopóki nie dotknął kraty twarzą. Chciał wiedzieć, czy rychło będzie wieczór. Cienie od przylegającej oficyny zakryły już całe podwórze, oczywiście wieczór bliski, chociaż jeszcze zmrok nie zapadł. A że to było gdzieś w połowie jesieni, więc Pantałacha w jednej chwili zmiarkował, że nie musi być dalej jak siódma godzina.
— Za godzinę będą zamykać — rzekł sam do siebie — a więc mam jeszcze godzinę czasu. To może i wystarczy.
Potem zeskoczył na podłogę i poszedł ku drzwiom. Przyłożył nasamprzód oczy, potem ucho do otwartej wizytyrki — na kurytarzu cicho, tylko gdzieś daleko, na końcu kurytarza słychać głos klucznika, który rozmawia coś z żołnierzem, stojącym na warcie.
— Aha, siedzą obaj na pace! — mruknął Pantałacha. — To dobrze. Dziś na moje szczęście Sporysz ma nocną służbę, a on jak się rozbałaka z wieczora, to już bałaka całą noc. A dziś mają o czem bałakać — dodaj z przekąsem, — bestye! Moimi kijami gęby sobie płuczą! Ale czekajcie, pokażę ja wam, co Pantałacha umie. Ot by warto być tu jutro rano i widzieć te miny, jakie wszyscy zrobią, gdy przyjdą do kaźni: dureń jest, a mądrego dyabli wzięli!
Zaśmiał się krótkim, bezgłośnym, piersiowym śmiechem, a potem odszedłszy ode drzwi, polazł prosto pod tapczan i zaczął tam za czemś szperać i drapać po podłodze, po kobylnicach, na których leżały deski tapczanu i po szparach w samej ścianie, gdzie tynk popękał i poodstawał od cegieł.
— A wy czego tam szukacie, nanaszku? — nie wychodząc z podziwu zapytał Prokop.
— Tego, czegoś ty nie zgubił — odrzekł zagryzając wargi Pantałacha.
— Powiedzcie, powiedzcie! — błagał uparcie Prokop.
— A tyś już zapomniał, com ci mówił przed chwilą? — rzekł Pantałacha.
— Co takiego? — zdziwiony zapytał Prokop.
— A to, że masz milczeć, jeżeli chcesz to dostać!
— Aha! — rzekł Prokop, uderzywszy się dłonią w usta. — Milczę już, milczę!
I nie spuszczając oczu z Pantałachy, biedny idyota usiadł skulony na swym tapczanie, męczony z jednej strony ciekawością, a z drugiej żądzą otrzymania świecidełka.
Od chwili, gdy go złapano i wsadzono do tej kaźni, Pantałacha już zaczął myśleć o nowej ucieczce, i nie zadowalniając się samem myśleniem, zaczął zbierać i chować w swej nowej kaźni wszystko, co w jakikolwiekbądź sposób mogło mu się przydać do wykonania tej myśli. Aresztanci znali jego naturę, widzieli też, czem mu się najlepiej przysłużyć.
Gdy więc który z tych, co chodzili na robotę „na świat“, znalazł jaki kawałek żelaza, drutu lub blachy i mógł niepostrzeżenie ukryć to przy sobie, niósł wszystko Pantałasze. Z takich kawałków fabrykował dla całego kryminału szydła, noże i scyzoryki, a co mu się wydawało przydatnem, chował dla siebie. W chowaniu był mistrzem, i mimo częstych w jego kaźni rewizyj nigdy prawie nie można było w niej nic znaleść.
Nie dziw więc, że w ciągu swego dwutygodniowego pobytu w tej kaźni miał w jemu tylko znanych kryjówkach kawałki różnego żelaziwa, które też obecnie powydobywał i rozłożywszy na tapczanie, zaczął przeglądać okiem wytrawnego majstra, miarkując, co może mu być przydatnem dla sporządzenia odpowiedniej oprawy dla piłki. Wybrał wreszcie dość grubą i silną sztabkę żelazną, którą włożywszy między żelazny piec i opasującą go sztabę i natężywszy całą swą siłę, zdołał nieco zgiąć w połowie, tak że utworzyła mały łuk. Cięciwą tego łuku miała być piłka, którą zapomocą silnych a cienkich mosiężnych drutów przymocował do obu końców sztabki. Po całogodzinnej usilnej pracy piłka była gotowa i Pantałacha spojrzał na swe dzieło z wyrazem nieopisanej dumy i radości. Ten malutki, bezkształtny, naprędce sklecony przedmiot miał się stać dla niego kluczem wolności. O, byle tylko ten raz się stąd wydobyć! Teraz go już za nic w świecie nie złapią! Teraz ma zapewnione takie drogi i kryjówki, że wszystko pójdzie dobrze! Byle tylko na wolność!
Gdy piłka była gotową, rzucił okiem po kaźni, patrząc, gdzieby ją ukryć. A nuż klucznik wieczór przed zamknięciem drzwi zechce zrobić w kaźni rewizyę, jak się to dość często zdarzało. Uśmiechnął się, zobaczywszy na framudze u okna pół bochenka chleba własność Prokopa. Błogosławiony ten dureń, bo nawet bochenka chleba przez dzień zjeść nie potrafi! Wziął więc chleb z framugi i zaczął go uważnie oglądać.
— To mój chleb! — pisnął nieśmiało Prokop.
— Milcz ośle, przecież ci chleba nie zjem — rzekł ostro Pantałacha, rozkroił chleb w poprzek przez miękisz, nie krając skórki i wetknął swą piłkę, a następnie ścisnął chleb tak, że patrząc zdaleka nikt nie byłby dojrzał, iż chleb był w taki sposób krajany.
— Widzisz, co robię? — zapytał Pantałacha Prokopa, pożerał oczyma każdy jego ruch.
— Widzę — szepnął tenże.
— A wiesz, co ty masz robić?
— Nie wiem.
— Ile razy mam ci to powtarzać? — szepnął surowo Pantałacha. — Masz milczeć, słyszysz?
— Słyszę! Będę milczał.
Po chwili wszedł klucznik z lampą w jednej a pękiem kluczów w drugiej ręce, obejrzał dokoła piec, tapczany, miejsce po pod tapczanami, framugę u okna, popatrzył w górę ku oknu, na sufit, jeszcze raz rzucił oczyma na podłogę, i życząc aresztantom dobrej nocy zaczął u drzwi zgrzytać kluczami, zamykając je na potrójne zamki. Pantałacha zaś po jego wyjściu uśmiechnął się radośnie, potarł ręce i skoczył ku framudze, by się przekonać, czy dosyć jeszcze pozostało mu od wczoraj masła, niezbędnie potrzebnego przy rżnięciu żelaza dla smarowania piłki, by przez to mniej wyraźnem uczynić jej zgrzytanie i piszczenie. Bogu dzięki, masła było aż nadto. Wszystko składa się pomyślnie.
— A teraz Prokopie, pójdziemy spać — rzekł po chwili. — I pamiętaj sobie, com ci nakazywał: masz mi przez całą noc spać jak zabity. Żeby tu jasne pioruny biły — nie powinieneś nic a nic słyszeć. Czy może będziesz jeszcze co jadł?
— A mogę jeść?
— Możesz.
— A... a przecież tam w moim chlebie wasze kluczowe ziele. A nuż zjem i pęknę! — rzekł Prokop z wyrazem nieudanej trwogi na swej dziecięcej twarzy.
— Tfu! — zawołał Pantałacha. — Przecieżeś nie z żelaza. To tylko żelazo pęka od tego ziela. Czekaj, zaraz je wyjmę. Na, teraz możesz jeść spokojnie.
Podczas gdy Prokop jadł, zwolna gryząc chleb i żując go niedołężnemi szczękami, Pantałacha nie rozbierając się rzucił się na swój tapczan, by przespać się parę godzin i nabrać sił do pracy, która go czekała. Wkrótce też, najadłszy się, twardym snem zasnął i Prokop.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Iwan Franko.