Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzywego już nie naprostuje nic, chyba rydel i łopata. A szkoda człowieka!
Pantałacha tymczasem ni to szedł, ni to biegł kurytarzem o całe dwa kroki przed klucznikiem, oczywiście spieszno mu było do swej kaźni.
— A co, może ci co przynieść do jedzenia za te pieniądze? — zapytał Sporysz, odmykając kłódkę u drzwi kaźni.
— E, nie — rzekł Pantałacha — trzeba zostawić na później, na kazienkę.
— I to racya — rzekł klucznik, wpuszczając go do kaźni i zamykając za nim drzwi.
— Dyabła zjesz, zanim mię w tej przeklętej kazience zobaczysz — mruknął Pantałacha, słysząc kroki odchodzącego klucznika.

III.

Chwilę stał nieruchomy u drzwi, blady, z zaciśniętemi ustami, wpatrując się gdzieś w nieokreśloną przestrzeń, z wyrazem jakiegoś wielkiego naprężenia na twarzy. Nagle jak waryat zaczął skakać po kaźni na jednej nodze, kręcić się w kółko, pocierać dłonie i przedrzeźniać to dyrektora, to klucznika, to samego siebie. Potem z wyrazem komicznej wściekłości przyskoczył do zdziwionego towarzysza swej celi, jedynego, który mógł w niej obok niego się pomieścić i chwyciwszy go za barki wstrząsnął nim gwałtownie i zawołał:
— Chłopcze, zjem cię!