Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tacyście głodni? — zapytał z niewinną miną towarzysz.
— Nie głodny, ale się cieszę! — odrzekł Pantałacha.
— Cieszycie się? A to czem?
— Tem, że ty masz ośle uszy.
— A może wy przypadkiem niespełna rozumu, nanaszku? — zapytał „chłopak“. Było to zwykłe jego pytanie, gdy czegoś nie rozumiał.
— Ot dureń! — zaśmiał się Pantałacha. — Każdego po sobie sądzi.
— No, to czegoż się tak cieszycie?
— Ciekawyś wiedzieć?
— Ciekaw czy nie ciekaw, ale jeżeli mię już macie zjeść, to chcę przynajmniej wiedzieć, z jakiej przyczyny!
— Czy widzisz go! Nie dość prosięciu, że go rżną, jeszcze się pyta, czy to jutro Wielkanoc!
Towarzysz wytrzeszczył na Pantałachę swe duże, głupkowate oczy i siedział milcząc, jak gdyby myślał nad tem, do czego właściwie zmierzały te ostatnie słowa.
Był to dwudziestoletni parobczak, ale z postaci sądząc, można mu było dać zaledwie lat szesnaście — tak nikłą i mało rozwiniętą była jego postać, tak dziecięca twarz i tak mało inteligentny, wiecznie zdziwiony jej wyraz. Całkiem odpowiednio do powierzchowności rozwinięty był też jego umysł. Był to na pół idyota, niezdolny do żadnej pracy, wymagającej jakiejkolwiek naprężonej i wytrwałej czynności, lecz natomiast skłonny do gwałtownych wybuchów dzikiej na-