Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tutaj kamieniem! — rzekł Pantałacha i zaczął powoli dłubać szydłem w guldenie. Nie długo też dłubał. Po chwili bowiem srebrna moneta pod naciskiem szydła rozkłuła się na dwie połowy, jak pudełeczko, a w jej wydrążonem wnętrzu ukazała się zwinięta w kółko, cieniutka jak włos angielska piłeczka do rżnięcia żelaza.
— O dla Boga! — zawołał Prokop, który pilnie przypatrywał się tej manipulacyi. — A to co takiego?
— Cicho bądź! — rzekł doń surowo Pantałacha. — Czyś nie słyszał, że to dar od świętego Mikołaja.
— Aha! — rzekł po cichu zupełnie przekonany Prokop. — A to co w nim we środku?
— To takie ziele, kluczowe ziele się nazywa. Słyszałeś kiedy o takiem zielu?
— Słyszałem. A cóż to za ziele?
— Mówiłem ci, że kluczowe. Jak się niem dotknąć zamku, to nie trzeba i klucza, każdy zamek się otworzy. Można niem rozkroić żelazo, tak jak się chleb nożem kraje.
— Joj! — zawołał Prokop zdziwiony, a potem uśmiechając się rzekł. — Ano, nanaszku, rozkrójcie ten piec!
— A ty myślisz, że nie rozkroję? Czekaj tylko, niech noc zapadnie.
— Hi, hi, hi! To będzie ciekawa rzecz! — radował się Prokop. — Ja jeszcze nie widział, jak piec krają.
Tymczasem Pantałacha wyjął piłkę z tego oryginalnego futerału i odwróciwszy czemś uwagę Prokopa w inną stronę, w momencie wepchnął ją w szparkę swego tapczana.