Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kała. Wkrótce też, najadłszy się, twardym snem zasnął i Prokop.

IV.

Właśnie wybiła jedenasta. Klucznik Sporysz nagawędziwszy się do syta z patrolującym żołnierzem, przeszedł wzdłuż kurytarza, posłuchał, czy spokojnie spią aresztanci w celach, a przekonawszy się, że wszystko w porządku, usiadł znowu w samym końcu kurytarza na dużej pace i zaczął drzemać.
Na tejże pace siedział też w głębokiej zadumie, więcej podobnej do drzemki, niż do filozoficznego zamyślenia, oparty na karabinie żołnierz. Patrol w kurytarzu więziennym należała do najmniej męczących. Zaprowadzono ją dopiero od lat kilku, na wypadek buntu. Ale obecnie o buncie w murach więzienia nie było ani słychu, nie dziw więc, że komenderujący firer pazwalał żołnierzom w razie zmęczenia przedrzemać się w kurytarzu, byle tylko karabina z rąk nie wypuszczać.
Czy długo, czy krótko drzemał klucznik Sporysz — tego nie wiedział. Zdawało mu się, że nie trwało to i pięciu minut, chociaż w rzeczywistości minęła dobra godzina. Zerwał się naraz na równe nogi, stuknąwszy przytem butami głośno o podłogę i przetarł oczy. Co to było? Czy to we śnie, czy na jawie słyszał jakiś dźwięk niezwykły, ostry, niby lekkie peryodyczne, chrapliwe gwizdanie, niby warczenie cienkiego kółka jakiejś machiny, lub chrapanie jakiejś śpiącej, ale nie ludzkiej istoty? Hrr, hrr, hrr! Sporysz nie wiedział,