Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyłożył nasamprzód oczy, potem ucho do otwartej wizytyrki — na kurytarzu cicho, tylko gdzieś daleko, na końcu kurytarza słychać głos klucznika, który rozmawia coś z żołnierzem, stojącym na warcie.
— Aha, siedzą obaj na pace! — mruknął Pantałacha. — To dobrze. Dziś na moje szczęście Sporysz ma nocną służbę, a on jak się rozbałaka z wieczora, to już bałaka całą noc. A dziś mają o czem bałakać — dodaj z przekąsem, — bestye! Moimi kijami gęby sobie płuczą! Ale czekajcie, pokażę ja wam, co Pantałacha umie. Ot by warto być tu jutro rano i widzieć te miny, jakie wszyscy zrobią, gdy przyjdą do kaźni: dureń jest, a mądrego dyabli wzięli!
Zaśmiał się krótkim, bezgłośnym, piersiowym śmiechem, a potem odszedłszy ode drzwi, polazł prosto pod tapczan i zaczął tam za czemś szperać i drapać po podłodze, po kobylnicach, na których leżały deski tapczanu i po szparach w samej ścianie, gdzie tynk popękał i poodstawał od cegieł.
— A wy czego tam szukacie, nanaszku? — nie wychodząc z podziwu zapytał Prokop.
— Tego, czegoś ty nie zgubił — odrzekł zagryzając wargi Pantałacha.
— Powiedzcie, powiedzcie! — błagał uparcie Prokop.
— A tyś już zapomniał, com ci mówił przed chwilą? — rzekł Pantałacha.
— Co takiego? — zdziwiony zapytał Prokop.
— A to, że masz milczeć, jeżeli chcesz to dostać!
— Aha! — rzekł Prokop, uderzywszy się dłonią w usta. — Milczę już, milczę!