Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którą okuty był piec w spojeniu. Dolna połowa pieca przedstawiała ciemną, otwartą paszczę. Pantałachy nie było w celi. Klucznik osłupiał.
— A ty drabie co tu robisz? — wrzasnął do Prokopa.
— Ja... ja... ja — wyjąkał Prokop wytrzeszczywszy na niego swe duże, zdziwione oczy i szeroko rozdziawiwszy gębę, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w tejże chwili przypomniał sobie surowy nakaz Pantałachy i rzekł krótko: — Ja nie wiem.
— Jakto nie wiesz? A skąd się to tu wzięło? — klucznik wskazał na żelazne przedmioty, leżące na podłodze.
— Ja nie wiem — rzekł Prokop.
— A gdzie Pantałacha?
— Ja nie wiem — brzmiała odpowiedź.
— Kłamiesz drabie! — wrzasnął klucznik — musiałeś widzieć, gdzie on się podział.
— Nie, nie widziałem. Spałem.
— Spałeś? A cóż tutaj robisz na środku kaźni?
— Ja... chcę spać — odrzekł Prokop i wstawszy leniwie położył się na swym tapczanie i zamknął oczy.
Klucznik bliskim był szaleństwa. Mało brakowało, że się nie rzucił na Prokopa i nie dał mu w całej pełni pokosztować siły swych kułaków i twardości kluczów, których cały pęk trzymał w ręce. Lecz po chwili ochłonął. Co z durniem gadać? I co on może wiedzieć? Przecież Pantałacha, gdy się zbierał uciekać, nie mówił mu, którędy i jak myśli uciekać. Zresztą co tu było długo badać? Rozerżnięty i rozbity piec