Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwykłym ciężkim krokiem udać się ku pace, gdy wtem niby piorun z jasnego nieba, tuż za jego plecyma, w jednej ze środkowych cel rozległ się rzeczywiście okropny, ogłuszający łoskot, niby na żelazną podłogę spadł grad ogromnych kamieni. Klucznik zastygł na miejscu, zdrętwiał i nie mógł się ruszyć. Chwilę było cicho jak w grobie, lecz potem rozległ się drugi stuk, jak gdyby dużym żelaznym kotłem uderzono o drzewo a przytem brzęczano kajdanami.
— Duch święty przy mnie! — zawołał klucznik i przeżegnał się. Tym razem nie był to już sen, nie było przewidzenie, bo i żołnierz na pace zbudził się i już stał wyprostowany z karabinem na „prezentirt“ chociaż bez świadomości, co się z nim dzieje i z zamkniętemi oczyma, które przez parę chwil napróżno usiłował otworzyć. Co tchu obrócił się klucznik, by dojść skąd pochodzą te dziwne głosy i w tej samej chwili wszystko stało się mu jasnem.
— To Pantałacha! — krzyknął i uderzył się dłonią w czoło. — To ten przeklęty złodziej znowu jakąś sztukę wymyślił.
I nie czekając już na nikogo więcej, klucznik rzucił się ku celi, w której siedział Pantałacha. Po drodze chwycił jedną z latarni wiszących na kołkach kurytarza. Odemknął drzwi z łoskotem i wpadł do celi. Niezwykły widok przedstawił się jego oczom. Na środku celi leżała wywrócona do góry spodem wierzchnia połowa żelaznego pieca, zaokrąglona u góry na kształt dużego kotła; obok niej klęczał durny Prokop, trzymając w każdej ręce po kawałku żelaznej obręczy,