Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niby duch bezcielesny z wyrazem największego natężenia na twarzy, przeszedł klucznik cały kurytarz od końca do końca — nigdzie nic nie słychać, wszędzie sen, wszędzie spokój.
— Ha, to chyba jakaś nieczysta siła kpi sobie ze mnie! — mruknął klucznik. — W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen! Zgiń, przepadnij, duchu przeklęty!
— Hrrr, hrrr, hrrr! — rozległo się naraz z głębi kurytarza — tak dobitnie i wyraźnie, że klucznik omal nie padł na miejscu zemdlony ze strachu. Zbladł cały, jak trup, lecz gdy po chwili się opamiętał i twarzą zwrócił się w tę stronę, harczenie już ustało i najgłębsza cisza znowu zapanowała w ciemnej czeluści kurytarza.
— W tem coś musi być! — rzekł półgłosem klucznik i jeszcze raz rozpoczął swój obchód od drzwi do drzwi, nadsłuchując, łowiąc uchem i rozróżniając każdy najmniejszy szmer. O, rozpaczy! Znowu nic podejrzanego posłyszeć nie mógł. Mimo to nie tracił nadziei, szedł coraz dalej, a doszedłszy do końca kurytarza, wrócił napowrót, stanął obok jednej ze środkowych cel i długo tak stał nieruchomy, wytężony, czy nie powtórzy się znowu tajemnicze harczenie. Ale nie, nic nie słychać!
O dalszym śnie nie było już i mowy — przeciwnie, klucznik robił sobie gorżkie wyrzuty, że za pierwszym razem dał się oszukać tej pozornej ciszy i kto wie, czy nie opuścił już stosownej chwili. Mimo to czekał, nadsłuchiwał dalej. Parę razy zdawało mu się, że