Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
ZAŚLUBINY

Tymczasem dwaj mężczyźni, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że to tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, mości książę, piąty dom od rogu ulicy S-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A gdy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi, wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie wstęp zapewnia.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli, wołając: śmierć! śmierć!
Nie zrozumiałam nic więcej; myślałam tylko, że jakaś niespodziewana pomoc przyszła nam z nieba.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— W każdym razie napad ten zniechęcił księcia.
Widziałyśmy, jak się oddalał, pięciu zaś mężczyzn zajęło znów stanowisko przy pałacu Tournelles.
Widocznie, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo było zażegnane...
Byłyśmy jednak bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Niedługo czekałyśmy.
Na środku ulicy Ś-go Antoniego ukazał się mężczyzna na koniu.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czychali, ponieważ krzyknęli: do broni! do broni! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że tym jeźdźcem byłeś ty właśnie.
— O pani — rzekł Bussy, — że młoda kobieta opowiadając zdradzi jakąś tajemnicę serca — oprócz tego, że walczyłem, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznem jest mówić panu ciągnęła na nieco zarumieniona — że nierówna walka budzi zawsze zajęcie, to też lękałyśmy się i drżały.
Widziałyśmy, jak koń twój upadł i sądziłyśmy, żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoją sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: nakoniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane z wewnątrz i trzeba było usunąć wprzódy wiele sprzętów; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce dało się słyszeć stąpanie; ukazał się mężczyzna chwiejący się, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, skorzystał z drzwi otworzonych przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! — rzekłam do Gertrudy.
Nie myliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy, jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Byłeś ciągle nieprzytomny i pomoc chirurga zdawała się konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracji przeprowadzonej przez lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, — rzekłam.
— Bądź pani spokojna, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Diana.
Ufam jej zupełnie.
Wzięła pieniądze, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, wiodąc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Byłam właśnie w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się, że widzę ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niepokój przemógł we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynem i wlał ci kilka kropli w usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki.
W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, przymknąłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się lecz lekarz mię uspokoił.
— Wszystko będzie dobrze, — mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzie, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moją odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Tempie.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nie spotykałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy, składając ręce. — Jakże odwdzięczę się za to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy spoglądał z uwielbieniem na Dianę.
Piękna kobieta oparła głowę na ręku.
Wtem zaczął bić zegar na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Diana — druga! a pan tutaj...
— A! pani — odezwał się Bussy tonem błagalnym — pozwól mi jeszcze pozostać i wysłuchać wszystkiego. Może potrafię być ci w czem użyteczny.
Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Diana — już za późno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, czy rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Diana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana, żądał widzenia.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłoki do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, zamilczając tylko o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem.
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać przewagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło, bo widziałam, że niema innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nade mną przez całą noc.
Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamąciło naszego spokoju.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc druga nadeszła, czułam się osłabiona; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu, gdzie teraz, i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? — zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterej... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć zawołała Gertruda, stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet, nie wymówiwszy słowa.
Tylko głowę zwróciłam w stronę hrabiego.
Zepewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka była umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotowa zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy tylko wejdziesz w swe prawa, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę krępować twej woli, a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył się do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się Jakby poruszona siłą, która nam każe przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby chciał do domu wejść.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej wieczór.
— Mów pani dalej — prosił Bussy.
Za chwilę inny mężczyzna połączył się z pierwszym; ten miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?... — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam — że to książę i jego zausznicy.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani, czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudouin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Diana.
— Tak, to ja, dręczony niepokojem, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciałem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dianę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Diana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Diana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w milczeniu pokazał jej klucz.
— Klucz!... zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
I pan przyjąłeś to posłannictwo?... — rzekła Diana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będzie obwiniać, żem szukał najwięcej rozkoszy i boleści w życiu?...
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Diana — nic nie wiem, co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niepokojem Diana.
— Klucz zwracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Diana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dianie, Bussy wyszedł.
Diana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; odgłos ich oddawna już ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.