Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
OSIEROCONY STARZEC

Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny później podróżni stanęli przed zamkiem Meridor.
Bussy namyślał się chwilę, czy ma opowiedzieć przygodę, wskutek której Diana de Meridor opuściła dom rodzinny.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nietylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, czego Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał się więc od rozmowy, któraby wiodła za sobą liczne pytania i odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor incognito.
Pragnął mówić z panem de Meridor bez poprzedniego przygotowania, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Diany było szczere; nie mógł powątpiewać o prawdzie opowiadania; ale czy ona sama, nie myliła się w sądzie o zaszłych wypadkach?
Bussy zachował, jak widzimy, dwa różne uczucia, które go nawet wśród miłosnego szału trzymały na pośredniej drodze; miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej, była przekonania, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Diany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowncjonalnej piękności, która okazać się może niezgrabną i pomieszaną przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Jecłnia ją rzecz dziwiła, że chociaż zadęła w trąbkę aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, Diana nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Natomiast ujrzała wychodzącego z głównej bramy starca opartego na kiju.
Ubrany był w aksamitną zieloną kurtkę podbitą lisami, u pasa miał srebrną piszczałkę i pęk kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białemi włosami.
Przeszedł zwodzony most, za nim postępowały wolnym krokiem, ze zwieszonemi łbami dwa wielkie psy rasy niemieckiej.
Starzec przybywszy do oszklonej bramy, zapytał słabym głosem:
— Kto tam chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie — odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron wzniósł powoli głowę i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznaje? — A! prawda, przebranie....
— Przebacz — odpowiedział starzec. — Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je przepalają.
— Prawda kochany baronie — rzekła — twój wzrok jest widocznie osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewne.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, widząc, że jest poznaną, zsiada i rzuciła się w jego objęcie.
— Pójdź — rzekł starzec, uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zanikowi krokiem równym i mechanicznym, a za nim obydwa psy, które nie miały czasu obejrzeć i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że był to wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku zastać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść jak najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Diana? — rzekła — niema jej w domu?
Starzec osłupiał, jakby rażony piorunem, i spojrzał z wyrazem przejmującym trwogą.
— Diana?... — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, uniosły mordy i zawyły żałośnie.
Bussy zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść dalej, czy się cofnąć.
— Diana! — powtórzył starzec, jakby potrzebował czasu na zrozumienie pytania. — Więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący przeszedł w łkanie.
— O czem? czy się tu zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona, załamując ręce.
— Diana umarła! — zawołał starzec, z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu; jednocześnie potok łez spłynął mu po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu, blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy i pomyślał:
On sądzi, że Diana nie żyje! Ach! biedny starcze, jak ty mnie niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — zabili mi ją.
— Drogi panie — rzekła Joanna, która dotknięta tym strasznym ciosem, znalazła jedyną kobiecą pociechę w płaczu.
Zaczęła łkać, oblewając łzami starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom mój zawsze jednak jest gościnnym. Proszę za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego zmieniona twarz i zaczerwienione oczy zdradzały czułe przywiązanie, szedł naprzód, drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za nimi.
Przybywszy do salonu, starzec usiadł, albo raczej upadł na krzesło.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się zranić serce ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci.
Baron odezwał się pierwszy:
— Mówiłaś mi, droga Joasiu, żeś poszła zamąż; czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się przed nieszczęśliwym ojcem, niżej, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie natężając wzrok rzekł:
— A ten pan jest twoim bratem, albo krewnym?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Busy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagle, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili upadł złamany na krzesło.
— Co to? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc żony.
— Być może, rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor dodał spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — mruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Nic nie wiesz, że tak zdziwionemi oczyma na mnie patrzysz — zawołał baron, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moją Dianę; on zabił moją córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że nawet Bussemu łzy w oczach stanęły.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — nic dotąd nie pojmuję, a chociażby tak było, nie sądzę abyś mógł winić pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem. Czyżby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! panie, na miłość Diany, powiedz co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec, zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadku?
— Diana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda, nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć, gdy córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dianie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron — ten niecny książę ujrzał moją Dianę, kazał porwać i uprowadzić do zamku Beauge jakby niewolnicę. Diana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, rozrzewniając wszystkich, nawet Bussego, przywykłego do widoku krwi.
Joanna patrzyła na hrabiego z trwogą.
— To okropne?...— zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić księcia.
Starzec odzyskując nieco sił, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę.
Bussy zamiast odpowiedzieć, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — proszę o chwilę samotnej rozmowy?
Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron, drżąc cały, dojrzał bowiem coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Małżonkowie wyszli z sali.
Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że zmuszony jestem żądać wyjaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, aby osłodzić twoje cierpienia, smutny wypadek, o którym wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko nie jest tylko zręczną intrygą i czy niema środka ratunku.
— Panie — odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler — pan de Monsoreau, kochał moją córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Diana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, żądał ode mnie jednej rzeczy — a tą była Diana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębiorczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec stojący nad grobem. Zezwoliłem; ale niestety! przybył za późno.
— A od tej chwili, pan de Monsoreau nie przesłał żadnych wiadomości?... — Zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się, nie zdoławszy swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy spuścił głowę.
Pojął jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą ukochał, jak bojaźń gniewu potężnego pana zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Diany.
— I cóż? — rzekł starzec.
— Baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andagaweńskiego polecenia przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem.
— Ze mną!?.... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci córki. Cóż on może mi powiedzieć?....
— Kto wie?... może się oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... nie powróci mi jednak dziecka. Nie, panie de Bussy, nie pojadę.
— Panie baronie — odrzekł de Bussy — pozwól, abym cię o to prosił; moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i poto przybyłem.
— Dobrze, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący z gniewu — ale biada tym, którzy mię usiłują zgubić. Król zechce mię wysłuchać, a jeżeli nie, odwołam się do szlachty. Tak — dodał ciszej — zapomniałem, że mam broń, której dotąd nie używałem. Panie de Bussy, jadę!;
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokój i godność. Bóg rozliczne chowa nagrody dla szlachetnych serc. Proszę cię także, abyś nie liczył mię do nieprzyjaciół, bo nigdy nie chciałbym na to zasłużyć. Jutro, jeżeli łaska, panie baronie, puścimy się w drogę o świcie, im prędzej tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł starzec, wzruszony — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem.
I, wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim. Wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju przeznaczonego sobie, Bussy zapytał o panią i pana de Saint-Luc.
— Stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron. — Dobranoc, panie hrabio.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.