Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
CHICOT ZMUSZONY ZOSTAĆ W KOŚCIELE OPACTWA,
SŁYSZY WIELE NIEBEZPIECZNYCH RZECZY

Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, zapomocą którego wydostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz Gaskończyk miał w kieszeni kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego znaku.
Pojął natychmiast swoje położenie.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze, jako trefniś króla, miał swoje znaczenie, tutaj może być zgubionym. Cofnął się więc, i wcisnął w konfesjonał, pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham, zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości“, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesjonał.
— Czy już niema nikogo? — zawołał mały mnich — bo drzwi się zaraz zamyka.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą; trzech tylko zakapturzonych mnichów stało na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich kobiecym głosem, do brata furtjana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — może mi być ciepło.
Furtjan zapalił świecę, i począł z małym mnichem obchodzić kościół.
Nie było chwili do stracenia.
Furtjan, ze świecą, szedł w kierunku Chicota i mógł go łatwo odkryć.
Schylił się więc, aby nie dojrzano jego głowy.
Furtjan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, — czy tych trzech mnichów i ten mały zamierzają nocować w kościele!... Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej może noc przepędzić w konfesjonale. Habit Gorenflota jest ciepły i nie będzie źle spać.
— Zgasić lampy — odezwał się mały mnich. — Niech wiedzą wszyscy, że rada skończona.
Furtjan zapomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony jedynie bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu, Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie jestem tak trwożliwej natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesjonale, a następnie rozparłszy, jak w domu, zmrużył powieki.
Upłynęło dziesięć minut i umysł wpół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w mroku.
Chicot, roztworzył oczy i nastawił uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot niezupełnie wolny był od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i przerażających legend.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i szeptał:
„Vade retro, Satanas!“
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu. Gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili tafla posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich stanął na marmurowej posadzce i tafla zawarła się powoli.
Widząc to, Chicot, zapomniał o strachach, i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata, zmarłego roku 533, aż do Bouchina, powstali z grobów i szli pokolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów, siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedja we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
Ale, żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesjonale pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru, i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie, jeden z trzech mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk de Guise — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, to kardynał Lotaryński, ten zaś na lewo, to książę de Mayenne, mój przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury.
— Ach!... znam was — rzekł Chicot. — Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau podszedł do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nietylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot, będąc dość blisko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo jestem ciekaw tej ceremonji.
Tymczasem ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł po rozkazy do mnicha po prawej stronie.
Książę Guise spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, a które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nietylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, przystępuję więc wprost do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenie o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty i czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez księcia de Guise, tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej de Guise — książę, od którego niczego nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać — ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha, stojącego po prawej stronie książąt lotaryńskich.
— Mości książę — rzekł de Guise, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryńskiego księcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego tak bladą, że wydała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni.
Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się, Mości książę, — rzekł de Guise — kaplica jest ustronna, a drzwi dobrze zamknięte.
— Ostrożność jest zawsze wskazana — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau. — Jego książęca mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryńscy zwrócili się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który, zdaje się, nieraz nieczułym i głuchym na sprawy świata, patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Początek mowy księcia był tajemniczy i dlatego każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami na świat, a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francję, I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religję Chrystusa zachwianą w swych posadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszone. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczuła boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatję dla cierpień kościoła, a to było niejako wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz. Spojrzałem wokoło siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój rozdzielił na dwie części. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się odezwać głośno, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i braw, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryńscy książęta znakiem uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religję, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł zkolei książę do Guise, — gdy Wasza książęca mość jesteś z nami, racz powiedzieć, co myślisz uczynić dla dobra Ligi?
— Pragnę służyć rzymsko-katolickiej, apostolskiej religji — odrzekł nowonawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi poprostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesja, pokuty, inkwizycja, pale, zgoła, jak w Hiszpanji. Ale to wszystko nic nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesjonału i pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religji, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał de Guise.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłumaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemności kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego słowa nie wpadną w niegodne uszy.
Pan de Monsoreau pojął niepokój księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński, zniżając głos, — myśli zarazem...
— O swoim, królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, — kończył książę Andegaweński — i pyta, czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie przyklasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot. — Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety“.
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokryły się rumieńcem, — pytam się, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności, na jakie zasługuje? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, równie potężne. A to dzięki słabości władzy najwyższej, która, mając działać dla szczęścia poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to jedynie, aby źle czynić. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe nie zmniejsza się dlatego i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla, niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego, a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż, panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla Ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło rzucało cień na zapadłe oczy, a usta zdawały się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę de Guise — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci że jesteś otoczony ludźmi przychylnymi nietylko zasadom, jakie wyznałeś, ale i osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca D’Annis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Livarot młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim wodzem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Książęta de Guise, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi i od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi, ale dworakami, którzy gubią jego, Francję i religję.
— Tak jest — rzekł książę de Guise stłumionym głosem.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy nie dozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę do Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego powlekło się rumieńcem.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, — odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić wzniósł głos d’Entragues — ja biorę na siebie Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku jeszcze weźmie na siebie,.
— A my? a my?... — wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił:
— Otóż i wielki łowczy po swoją część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Lecz się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi stanowczych, lecz lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Kręcimy się w żakietem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości, Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie, wytrzeszczając oczy z konfesjonału i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To, co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego śmieje się cała Europa; owe posty, pasje, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau tak dalej prawił:
— Mamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpanja zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglja przecina idee i strąca głowy... My śpimy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha nie jest panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach nastąpił wybuch tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezjuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, — przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, że nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł pan de Guise — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali przez uszanowanie dla Naszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny; lecz gdy znasz nasze cele, uważaj to co słyszałeś, za wstęp.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący z niepokoju i dumy zarazem.
— Mości książę — rzekł książę de Guise połączyliśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teorji, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każe, obranego obdarować, i my przygotowaliśmy dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież biło serce księcia.
Pozostał jednak milczący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił książę de Guise sięgając poza siebie i podnosząc do góry coś ciężkiego, oto dar, który w imieniu waszem, składam u stóp księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III-ci!... — zagrzmiał okrzyk, od którego aż zadrżało sklepienie.
— Mnie? mnie?... — wyjąkał książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — aby zaś Bóg uświęcił nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się zkolei kardynał, — oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości: Henryk III-ci był pomazańcem boskim, i ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak katedra w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześcijańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchji francuskiej, ja, książę kościoła, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa i Konetabla, a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Moje dziecko, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystji i w jednej chwili zajaśniało pięćdziesiąt świec.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny. Mitrą była infuła biskupia, miecz przeznaczony był zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy ocknął się organ i zanucił „Veni Creator“.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryńskich, której się książę Andegaweński nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężnych unosił zapał, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz przypasał księciu.
Jednozgodne oklaski powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność zdobycia niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Pewnie nie zdarzy się już podobna a i tej wyrzec się muszę. — Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza odezwał się kardynał de Guise; — panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce.
— Panowie — rzekł książę — wnieście swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, ukazał się przy ołtarzu w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką.
Mały mnich podał Ewangelję i krzyż.
Kardynał wziąwszy obje, kazał księciu Andegaweńskiemu położyć ręce na księdze.
— Wobec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religję, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi.
Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangeljo!
— Amen!.. — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo z głębi kościoła.
Książę de Guise wykonywujący obowiązki Konetabla, wstąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i ująwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś przy nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdów i sierot, i krzywdy wynagradzał. Weź go, abyś okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę zniżył tak miecz, że koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu de Guise.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał dobył z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej troszkę oleju świętego i powlókł nim platynę.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti“.
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną, złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia.
Książęta Mayenne i de Guise zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości“.
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież zaraz i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!... — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi uznali za godnego tronu. Teraz żegnam was, panowie, życząc wam boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę de Guise skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryńscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie Gaskończyk.
Książę Andegaweński, wszedłszy na schody podziemnej krypty, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystji.
Furtjan gasił świece na ołtarzu.
Mały mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni; kościół był oświetlony jedną tylko lampą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.