Przejdź do zawartości

Pani Parisse

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Pani Parisse
Podtytuł Nowele z wojny francusko-pruskiej
Wydawca Księgarnia J. Czarneckiego
Data wyd. 1920
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Wieliczka
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron




PANI PARISSE


I.

Stanąłem na molo małego portu Obernon niedaleko Salis, ażeby przypatrzeć się wielkości Antibes przy zachodzie słońca. Nigdy nie widziadłem czegoś w tym stopniu zadziwiającego i pięknego.
Małe miasto zamknięte w swem potężnem otoczeniu murów fortecznych zbudowanych jeszcze przez Vaubana wyłania się z morza w samym środku czarującej zatoki nicejskiej. Wysoka fala załamywała się właśnie u jego stóp i otaczała je kwieciem piany a ponad wodami widać było tylko domy spiętrzone ponad sobą aż do obu wież, które na podobieństwo dwóch rogów starożytnego hełmu stoją wzniesione ku niebu. Obie te wieże rysowały się na mleczno-białej przestrzeni Alp, na niezmierzonych ścianach skalnych, które zamykały horyzont.
Pomiędzy białą pianą u stóp murów i białym śniegiem na skraju nieba, małe miasto wystawiało na promienie zachodzącego słońca całą piramidę z czerwono krytych domów, których fa sady również białe i przytem tak różnorodne były, że zdawały się składać z wszystkich od cieni.
A niebo ponad Alpami rzucało samo prawie że białą niebieskość, zupełnie jak gdyby śnieg się nią zabarwił. Lekkie, srebrzyste chmurki krążyły około białych szczytów, a z drugiej strony zatoki rozciągała się tuż nad brzegiem wody położona, podobna do nitki rzuconej między morze í góry Nizza. Dwa duże żaglowce, pchane silnym wiatrem zdawały się ślizgać po morzu.
Podziwiałem ten obraz z pełnym zachwytem. Był to widok tak słodki, tak rzadki, tak upajający, że zapisywał się w pamięci człowieka jak niezatarte wspomnienie. Człowiek patrzy, myśli, cierpi, oddaje się miłosnemu upojeniu wzrokowemu.
Kto umie czuć przez wzrok, ten doznaje tej samej głębokiej rozkoszy przez patrzenie na rzeczy, istoty, jak człowiek obdarzony subtelnem nerwowem uchem, gdy mu muzyka serce opanowywa.
Odezwałem się do mego przyjaciela Martiniego, czystej krwi południowca:
— Patrz pan! oto mamy jedno z najsubtelniejszych widowisk, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. Widziałem górę św. Michała, tego strasznego granitowego potwora, o wschodzie słońca wyłaniającego się z piasków, widziałem na Sichone jezioro Rajanechergtti 50 kilometrów długie przy świetle księżyca, świecące jak u nas słońc.* Widziałem na liparyjskich wyspach fantastyczny krater małego wulkanu, ten dymiący, palący, olbrzymi kwiat, ten niezmierzony żółty, w pomruku morza rozkwitły kwiat, którego łodygą jest wulkan.
A przecież nie widziałem nic, coby bardziej zadziwiało, silniej oddziaływało jak to Antibes o zachodzie słońca. I nie wiem dlaczego, przy/szły mi na pamięć stare wspomnienia. Wiersze Homera plączą mi się po głowie, oto miasto starożytnego wschodu to Antibes, miasto Odyssei Troja, choć Troja daleko od morza była położona.
Pan Martini wyjął z kieszeni przewodnik podróży i czytał:
„Miasto to było pierwotnie miastem Focyjczyków. Założyli je Focyjczycy z Massylii (Marsylia) około r. 140 przed Chr. Oni to nadali mu greckie miano Antipolis, to jest „miasto leżące naprzeciw“, ponieważ znajduje się istotnie naprzeciw Nizzy, innej kolonii massylskiej.
Po napadzie Gallów Rzymianie założyli tu swoje municipium t. j.  obywatele tutejsi otrzyj mali rzymskie prawo obywatelskie...“
Przerwałem mu dalsze czytanie, mówiąc:
— Czem było Antibes, to mnie niewiele obchodzi. Ale to panu mówię, że mam przed oczyma miasto z Odyssei. Czy to brzeg azyatycki czy europejski, oba są do siebie podobne a po tam tej stronie morza Śródziemnego niema naprawdę miejsca, któreby pamięć starożytnych bohaterów przywodziło z taką siłą, jak to Antibes.
Odgłos kroków zmusił mnie do odwrócenia głowy. Kobieta, okazała brunetka szła drogą wzdłuż morza ku wzgórzom.
Martini szepnął zamykając książkę z hałasem.
— Paní Parísse! Pan wiesz.
— Nie! nie wiedziałem nic zgoła — ale to imię, imię trojańskiego pasterza dało snom moim jeszcze silniejsze kontury.
Rzuciłem pytanie:
— Kto to jest, ta pani Parisse?
Zdawało się, że piorun w niego strzelił, tak go to pytanie zdumiało.
Zaklinałem się, że jej nie znam i patrzyłem za tą kobietą, która nie widząc nas, marząc szła poważnym, wolnym krokiem takim, jakim niewątpliwie chodziły kobiety starożytności. Musiała mieć około 30 lat i zachowała piękność, olśniewającą piękność, aczkolwiek zaczynała już nabierać cokolwiek tuszy.

Martini rozpoczął następujące opowiadanie:

II.

Pani Parisse, jako panna Combelombe, zaślubiła przed wojną 1870 r. pana Parisse, urzędnika państwowego. Zaślubiła niechętnie owego pana, gdyż był to mężczyzna z kategoryi mało urodziwych ludzi o krótkich nogach, które plątały się w spodniach zawsze nazbyt szerokich.
Po wojnie Antibes zostało obsadzone przez batalion wojska liniowego, którego dowódcą był niejaki pan Jean de Carmelin, młody oficer, odznaczony podczas wyprawy za męztwo krzyżem legii honorowej.
Nudząc się okropnie w tej twierdzy wciśniętej jak krecia nora w podwójny wał olbrzymich murów, wychodził on często na przechadzkę po wzgórzach, które można było zupełnie dobrze nazwać parkiem albo lasem piniowym, wydmuchiwanym przez wszelkie wiatry dniem i nocą od morza wiejące.
Tam spotkał panią Parisse, która także chętnie spędzałą letnie wieczory pod drzewami, rozkoszując się świeżem powietrzem.
Czy oni się kochali? Któż to może wiedzieć? Spotykali się, spoglądali na siebie, a gdy się nie widzieli, myśleli z pewnością wzajemnie o sobie. Obraz młodej kobiety o czarnych źrenicach, czarnych włosach, smukłej talii, obraz pięknej świeżej córy południa, która w uśmiechu pokazywała swe zęby, nie schodził z oczu oficera, który stale ponawiał swe przechadzki, żując cygaro zamiast je palić.
Niemniej i kobiecie majaczył przed oczyma obraz komendanta, wciśniętego w swój czerwono-złoty surdut uniformowy, z pięknym blond wąsem na twarzy, gdy jej mąż źle ogolony i ohydnie ubrany na swoich krótkich nóżkach niósł do domu tłusty brzuch i zasiadał do kolacyi.
Spotykając się ciągle, uśmiechali się wzajemnie do siebie, a widząc się znowu, wyobrażali sobie, że się znają.
Nie ulega wątpliwości, że on ją pierwszy pozdrowił ukłonem. Ona była zdziwiona i skłoniła się lekko, o tyle tylko, aby się nie okazać niegrzeczną. Ale po dwóch tygodniach odpowiedziała na ukłon jego zdaleka, zanim jeszcze znaleźli się koło siebie.
Wreszcie przemówił do niej! Co jej powiedział? Zapewne kilka słów o zachodzie słońca. I oboje stanęli zapatrzeni w słońce, którego szukali raczej w głębinach swych oczu, aniżeli na widno kręgu. Odtąd co wieczór słońce było zwykłym i stałym pretekstem do zawiązywania kilkuminutowej rozmowy.
Potem odważyli się iść z sobą kilka kroków zabawiając się rozmową o tem i o owem. Ale oczy ich mówiły już sobie tysiączne poufne rzeczy, rzeczy słodkie i tajemne, których odbicie widać w łagodnym rzucie spojrzenia, które wywołują bicie serca, gdyż są spowiedzią lepszą od wyznania tego, co się dzieje w duszy.
Potem zapewne musiał ująć jej rękę i mówić jej wszystko to, co każda kobieta zgaduje naprzód zanim usłyszy.
I to było ze strony obojga dobrem, że się kochali nie zaznaczając tego żadnym zmysłowym albo rubasznym znakiem.
Ona byłaby całą wieczność pozostała w tem stadyum subtelności uczucia; ale jego tęsknota niosła dalej, znacznie dalej. I codziennie nacierał na nią gorącej, ażeby uczyniła zadość jego gwałtownemu pożądaniu.
Ona broniła się. Nie chciała. Zdawało się, że jest zdecydowaną nie poddać mu się.
Pewnego wieczoru jednak odezwała się doń jakby przypadkiem:
— Mąż mój właśnie wyjechał do Marsylii. Nie będzie go przez cztery dni w domu.
Jean de Carmelin rzucił się jej do stóp i błagał ją, aby mu tego wieczora o godzinie jedenastej otworzyła drzwi swego mieszkania.
Nie chciała go wcale słuchać i z zagniewaną miną powróciła do domu.
Komendant był przez cały wieczór w najgorszym humorze, a następnego ranka od wschodu słońca biegał jak szalony po wałach tam i z powrotem, od oddziału trębaczy do placu ćwiczeń í znowu z powrotem.
Na oficerów zarówno jak i na żołnierzy spadał formalny deszcz kar, leciały one jak grad, jak kamienie gęsto w tłum rzucane.
Gdy jednak usiadł do śniadania, znalazł pod serwetą w kopercie słowa: „Dziś wieczór o dziesiątej“.
Bez żadnego powodu Carmelin dał chłopcu 100 sous napiwku. Zdawało się mu, że dzień ten się nie skończy. Skracał go sobie częściowo goleniem się, fryzowaniem i perfumowaniem.
W chwili, gdy zasiadał do obiadu, wręczono mu inny list. W kopercie znalazł następujący telegram:
„Najdroższa! Ukończyłem interesy. Wracam wieczorem o dziesiątej“.

Parisse.

Komendant zaklął tak gwałtownie, że chłopiec z przerażenia upuścił wazę z zupą na ziemię.
— Co miał czynić? Sapristi! Ten wieczór, ten jeden wieczór chciał on przeżyć z nią za wszelką cenę! — i to postanowił osiągnąć — Bóg wie jakiemi środkami, choćby miał tego człowieka aresztować i zamknąć. Nagle strzelił mu do głowy pomysł szalony.
Zażądał papieru i napisał:
„Moja najłaskawsza! Dziś wieczór on nie powróci, to pani przysięgam. Będę dzisiejszego wieczora o godzinie 10-tej tam, gdzie mi pani wskazała. Bądź bez obawy. Za wszystko ręczę mojem oficerskiem słowem.

Jean de Carmelin.“

Napisawszy ten list, zjadł obiad ze spokojem.
O ósmej godzinie kazał zawołać kapitana Gribois, który go w służbie zastępował. Trzymając w ręce zmiętą depeszę pani Parisse, odezwał się do oficera:
— Kapitanie Gribois, otrzymuję w tej chwili telegram bardzo dziwny, treści którego nie mogę panu niestety powierzyć. Zechcesz pan kazać natychmiast bramy miasta zamknąć i ustawić przy nich straż, tak aby nikt przed szóstą godziną rano nie mógł ani wejść ani wyjść z miasta. Rozeszlesz pan także po mieście patrole, aby chodziły po ulicach i nakłaniały obywateli, aby o godzinie dziewiątej wszyscy byli już w domu. Ktoby się po tej godzinie znalazł na mieście, zostanie manu militari odstawiony do domu. Gdyby ludzie pańscy spotkali mnie w nocy, mają oddalić się natychmiast i zachować się tak, jak gdyby mnie nie znali. Zrozumiano?
— Tak, panie komendancie.
— Czynię pana odpowiedzialnym za wykonanie tych rozkazów, kochany kapitanie.
— Według rozkazu, panie komendancie.
— Może pan pozwoli kieliszek chartreuzy?
— Z ochotą, panie komendancie.

Trącili się, wypili żółty likier, poczem kapitan wyszedł wykonać rozkazy.

III.

Pociąg marsylski przybył punktualnie o dziewiątej i wysadził w przystani dwóch podróżnych, poczem odjechał dalej do Nizzy.
Jeden z nich był wysoki i chudy handlarz oliwy pan Saribe, drugi krótki i gruby pan Parisse.
Każdy ze swoim tłumoczkiem w ręku, wyruszyli razem pieszo do miasta oddalonego o kilometr drogi.
Gdy przybyli do bram portu, wartownicy skrzyżowali bagnety i wezwali ich, aby się oddalili.
Przerażeni, zaniepokojeni i osłupiali ze zdumienia cofnęli się i poczęli się namyślać. Po chwili naradziwszy się, zbliżyli się ostrożnie do posterunku, aby rozpocząć układy i wymienili swoje nazwiska.
Żołnierze jednak mieli widoczne surowe rozkazy, gdyż grozili strzelaniem; zaczem obaj podróżni przerażeni uciekli, porzuciwszy tłumoczki, które im zawadzały.
Obeszli tedy wały dokoła i stanęli u bramy fortecznej, która zamykała drogę prowadzącą do Cannes. I ta brama była jednak zamkniętą i strzeżoną, a szyldwach również groził strzelaniem.
Panowie Saribe i Parisse, jako ludzie rozsądni, nie upierali się dłużej przy swem przedsięwzięciu, lecz udali się na dworzec kolejowy, aby tam poszukać schronienia, gdyż okolica pod walami nie była zbyt nęcącą.
Urzędnik pełniący służbę na dworcu zdziwiony i zaspany, pozwolił im w poczekalni oczekiwać dnia.
Tam usiedli po ciemku na zielonej kanapie nazbyt przestraszeni, aby módz myśleć o spaniu.
Noc im się dłużyła. O wpół do siódmej usłyszeli, ze bramy już są otwarte i że można udać się do Antibes.
Ruszyli w drogę, ale już nie znaleźli porzuconych przez siebie w strachu na gościńca bagażów.
Gdy ciągle jeszcze dręczeni niepokojem, przekroczyli bramę miejską, wyszedł naprzeciw nich sam komendant Carmelin, złożył im grzeczny ukłon i usprawiedliwił się uprzejmie, że im tak przykrą noc musiał zgotować. Ale przeciw rozkazom wojskowym nic zdziałać nie można.
W całem Antibes umysły były poruszone. Mówiono o projektowanym jakoby napadzie Włochów na miasto, o wsadzaniu na okręt jakiegoś młodego suwerena, inni znowu mówili o orleanistycznem sprzysiężeniu.

Dopiero znacznie później dowiedziano się prawdy, gdy się rozeszła wieść, że batalion komendanta Carmelina daleko przeniesiono i że on sam otrzymał surową karę.

IV.

Pan Martini skończył swe opowiadanie. Pani Parisse tymczasem ukończyła przechadzkę i kroczyła z powrotem. Przeszła tuż obok mnie poważna, z oczyma skierowanemi na Alpy, których szczyty różowiły się w blaskach zachodzącego słońca.
Uczułem ochotę pozdrowić ją, tę biedną, smutną kobietę, która zapewne ciągle jeszcze wracała wspomnieniem do owej odległej nocy miłosnej i do owego śmiałego mężczyzny, co dla jednego jej pocałunku odważył się na czyn, który całe miasto rzucił w stan oblężenia, a sam całą swoją przyszłość postawił na kartę.
Gzy spotkała go jeszcze kiedy? Czy kochała go jeszcze?
I myślałem sobie: Oto mamy doskonały przy✓ kład nowoczesnej, bezsensowej, a przecież mimo wszystko heroicznej miłości! Homer, któryby chciał tę Helenę i przygodę jej Menelausa opiewać, musiałby mieć duszę Pawła de Kocka!
A przecież mimo wszystko dzielnym i odważnym, silnym jak Achilles a podstępniejszym od Ulissesa — był bohater naszej opuszczonej damy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.