Pan z panów/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pan z panów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Była wiosna. — Kilka miesięcy upłynęło od przybycia hrabiego Augusta do owej rezydencyi w Augustówce.
Niewłaściwie może było imieniem tem chrzcić stary pałacyk, za czasów Stanisława Augusta wzniesiony tu przez dziada hrabiego, który to samo imię co on nosił, wśród założonego przezeń także dosyć ładnego ogrodu. Była to, jak wiemy epoka, gdy się wielce w naturze i ogrodach a dzikich promenadach kochano. Później pałacyk i ogród na długo zostały opuszczone. Utrzymywany był wprawdzie z pewnem staraniem o zabezpieczenie go od zupełnej ruiny, ale przez ciąg lat wielu ucierpiał niezamieszkany.
Nie był on nigdy wystarczającym dla licznego dworu pańskiego i mnogiej rodziny, ale też spędzano w nim dawniej tylko parę miesięcy, gdy pańska fantazya ściągała tu magnata.
Kilka pokojów i salka na dole, tyleż na pierwszem piętrze, mansardy dla służby, sutereny na składy i kuchnie, oficyna murowana składały z domkiem ogrodowym nieopalonym całe pomieszczenie...
Ogród chociaż zdziczał trochę, rozrósł się też, postarzał, co mu przyczyniało piękności — ale w pałacyku wiele naprawić było potrzeba. — Musiano dawać nowe posadzki, odnawiać poopadałe stukaterye, wstawiać spróchniałe okna na nowo.
Z tem wszystkiem dom nie był bez wdzięku, przypominał dawne czasy, miał swój styl właściwy, którego brak dzisiejszym budowom.
Dla hrabiny matki, która wiele nie potrzebowała, dla syna jej wymagającego mniej jeszcze, pałacyk, był aż nadto wystarczający. Nie godził się on tylko z imieniem i zamożnością rodziny, od której żądano, aby występowała wszędzie i zawsze stosownie do wysokiego swego społecznego stanowiska.
I to właśnie miano jej do zarzucenia, że ani matka ani syn nie pojmowali świętego obowiązku imponowania szołdrom, których kilku obok siedziało.
Według tradycyjnej skali, hrabia a jeszcze taki hrabia milioner — powinien był trzymać co najmniej dwadzieścia kilka koni na stajni, mieć stosowną ilość służby próżniaczej, strzelców, kamerdynerów, marszałka dworu i t. p.
Tymczasem hrabia August miał tylko jednego wierzchowca, cztery mierzyny do powozu i konie piękne, ale nie nadzwyczajnej ceny, dla matki. Reszta ich niepozornych, folwarcznych w żadną wchodzić nie mogła rachubę. Kucharz był jeden i wcale nie sławny, kamerdyner stary i niepokaźny, dwóch lokajów bez liberyi i herbów — słowem, nie było się czem pochwalić.
Powszechnie więc sarkano na skąpstwo i uśmiechano się z niego.
Żaden z gości nie mógł się poskarżyć na przyjęcie, ale balów nie dawano, a wieczory i obiady były wprawdzie pańskie, a mimo to skromne.
Nie było tu tego, co występ stanowi, o czemby mówić można, coby obudzało podziwienie i zazdrość — a Niemcom sąsiadom staropolski przepych i — polskie gospodarstwo (polnische Wirthschaft) przypominało.
W ogóle sposób życia hrabiny ostrej podlegał krytyce, o hrabi mówiono wprost, że go nie rozumiano. Choć ani matka ani syn nigdy się z niczem nie popisywali, mówiono z przekąsem, że chorowali na uczoność. Prawda, że w Augustówce książki i dzienniki nigdy ze stolików nie schodziły.
Wśród kraju, który obojga albo nie czuł potrzeby lub tolerował je dla pewnej przyzwoitości — poważniejsze usposobienia raziły. Wyśmiewano oboje z angielszczyzny, zarzucano nawet kosmopolityzm, bo nie żyli tak, jak to się u nas żyło i żyć powinno.
Niektórzy surowszych zasad panowie, podawali w podejrzenie matkę i syna, że mogli być nieco nowemi doktrynami zarażeni. — Wprawdzie obojgu nic zarzucić nie było można, żadnego faktu przeciwko nim wynaleźć, ale gorliwości w nich było za mało.
Może i to cień rzucało pewien na hr. Augusta, iż pułkownik, brat cioteczny hrabiny matki, bywał tu częstym gościem, a godził się doskonale z siostrzeńcem i — z nim jedno trzymać musieli. Zaś pułkownik — był, jak mówiono, zacnym bardzo człowiekiem — ale owocem epoki, która wpływem francuskiej filozofii zatrutą została.
Towarzystwo nie zrywało stosunków ani z nim ani tem mniej z hr. Augustem, bo imię i fortuna ogromna kazała na wiele rzeczy patrzeć przez szpary — lecz, skrzywiono się, sarkano... Gdy była mowa o nich, milczano, ruszano ramionami, potrząsano głowami — kiedy niekiedy cedzono przez zęby:
— Niepojęci!
Miano jednak nadzieję, że się opamiętają, nawrócą i ulegną wpływowi atmosfery otaczającej.
Wszystkie usiłowania wprowadzenia hr. Augusta w czynne szeregi zachowawcze — spełzły na niczem. Z chęcią przyczyniał się do rzeczy publiczne dobro na celu mających, ale naprzód nie występował nigdy.
Zajmował się pilno bardzo gospodarstwem, trochę polował, nie unikał ludzi, ale się zdawał pozbawionym wszelkiej ambicyi, tak, że prezydent wszystkich komitetów Zenio i mistrz ceremonii przy wszystkich obchodach uroczystych, hrabia Sławek — pozostali na swych stanowiskach, nie zyskawszy w nim sprzymierzeńca, ani mogąc nazwać go nieprzyjacielem.
Raziło ich to szczególniej, że hr. August tych ludzi, od których oni dla różnicy w opiniach uchodzili jak od zapowietrzonych, nie unikał wcale. Poznawał się z nimi, rozprawiał, a niekiedy nawet godził na ich wnioski, które dla Sławka i jemu podobnych potępione były już dla tego, że z niemi przeciwnicy występowali. Słowem jednem — hr. August winien był przodkom, imieniowi i bogactwu, iż go już za nieprzyjaciela społeczeństwa nie ogłoszono.
Instynktowo wszyscy się godzili na to, iż, aby uratować nieszczęśliwego, jedynym środkiem było go ożenieniem połączyć z jedną z tych rodzin, których o żadną słabość posądzić nie było można.
Zapusty, które nastąpiły po pierwszem zjawieniu się hrabiego na scenie — choć nastręczyć mogły zręczność zawiązania stosunków, zeszły bezowocowo, gdyż hrabina matka i syn jej jeszcze się nie byli zupełnie urządzili w Augustówce.
Hrabina Marya głośno się z tem oświadczała, że to, co w świecie nazywano zabawami, ją, nudziło; hrabia August tańcował mało i za poważnym był do balów i kuligów.
Kilka razy jednak, wciągnięty prawie gwałtem, musiał odwiedzić znaczniejsze domy i znajdować się na zabawach.
Tej zimy występowała właśnie po raz pierwszy głoszona za cudo piękności, wychowania, dowcipu, hrabianka Berta, zwana „złotowłosa“.
Była to córka jedynaczka rodziców, starej, dawniej niezamożnej szlachty, która i pracą i szczęściem i składem okoliczności nie wyświeconych dokładnie, w końcu XVIII wieku zacząwszy się państwa dorabiać, doszła do olbrzymiego majątku.
Od dwóch pokoleń łączyła się też z najpierwszemi domami pańskiemi, i choć imię jej nie miało przeszłości, już się liczyło do najgłośniejszych w prowincyi.
Berta złotowłosa była jedynaczką. Rodzice tem dumniejsi, iż zaledwie pół wieku dzieliło ich od bardzo skromnych wspomnień szlachectwa i dorobku, marzyli dla córki o losie jak najświetniejszym. Mitra co najmniej powinna była przyozdobić jest skronie.
Hrabia August, choć jej nie miał, ale jak Montmorency lub Rohan mógł się obyć bez tytułu — imię stało za wszystko.
Przybycie hrabiny z synem w te strony, gdzie złota owa gwiazda jaśniała — rodzicom panny niesłychanie próżnym a dumnym — poddało zaraz myśl — że August był jedynym godnym ich dziecięcia.
Zdaje się, że współcześnie złotowłosa Berta uważała za opatrznościowe zrządzenie losu, iż go tu dla niej umyślnie sprowadził.
Berta była jedynaczką, ulubioną ojcu i matce, cudnie piękną, wypieszczoną, wychuchaną, wychowaną przez najrozmaitsze bony, guwernantki, nauczycielki i nauczycieli w domu i za granicą, z tą myślą, ażeby w przypadku nawet na tronie zasiąść umiała; bo — rodzice się na to godzili, iż godną go była. Z tego już wnieść można, na jakie cudo cacko, na jaką uroczą wyrosła istotę — z najmocniejszem w główce przekonaniem, iż była wybraną, wyższą nad to, co ją otaczało — stworzona na losy — nadludzkie!!
Mogłaż być inną?
Padano przed nią od chwili, gdy w kolebce otworzyła oczy: godzili się na to wszyscy, iż piękność jej, rozum, talenta — były wyjątkowe, fenomenalne — anielskie mówili jedni, boskie powiadali drudzy.
Berta upojona kadzidły temi na świat występowała.
A była — nikt zaprzeczyć nie mógł, przecudnie piękną roślinką, która w ciepłej szklarni rozkwitła jak wonna Orchidea...
Najlżejszy powiew chłodnego wiatru mógł ją zabić, ale czyżby taki akwilon ośmielił się jej dotknąć?
Nie zbyt słusznego wzrostu, kształtna, pulchniutka, biała, rumiana, niebieskooka, z włosami przecudnemi, które rozpuszczone do stóp jej sięgały — wesoła, dowcipna, roztrzpiotana, — Berta liczyła dopiero rok ośmnasty, ale była daleko dojrzalszą, niż się zdawała. Obcowanie z guwernantkami różnego pochodzenia, dla ubóstwianego dziecka powolnemi do zbytku, — chwytane książki, samo wypieszczone wychowanie, które przedwczesną sprowadza dojrzałość, na ostatek wrodzone zdolności — czyniły ją nad wiek rozwiniętą.
Instynkt niewieści dopełniał reszty i czynił z niej, przy powierzchowności naiwnego dziecięcia, najniebezpieczniejszą zalotnicę.
Kokieterya w tem dziecku uchodziła za — niewinną żywość...
Wszystkim bez wyjątku zawracała głowy, bawiła się tem, ale wiedziano dobrze, iż to był ów królewski kąsek, po który sięgnąć nie lada kto mógł się ośmielić.
Berta lubiła się bawić i nareszcie spóźnione umyślnie wyjście jej na świat uroczyście się odbyło na balu w Pomianowie u rodziców. Cały świat był nań sproszony...
Nie potrzebujemy mówić ani o pałacu ogromnym a brzydkim, ani o pańskim dworze, który był najwspanialszym w całej okolicy.
Hrabina matka i hr. August, skoligaceni z Pomianowem, otrzymali naturalnie zaproszenie usilne. Wymówiła się od niego pierwsza niezdrowiem, ale hrabia pojechać musiał.
Zbyt zręczni byli oboje gospodarstwo i córka, aby mieli okazać hr. Augustowi, jakie nań mieli rachuby, jakie w nim pokładali nadzieje. — Berta jednak nie mogła wytrzymać, by się doń nie zbliżyć, nie błysnąć przed nim dowcipem, nie zaczepić wzrokiem, nie pokazać mu, czem była. Trzymała go pół godziny na rozmowie — i była najpewniejszą, że go zachwyciła. Piękność jej w istocie zrobiła na nim wrażenie — ale ta istota oranżeryjna, wybujała, sztuczna jakaś, którejby przyklaskiwał z całego serca na teatrze — i unosił się nad nią — ani na chwilę nawet nie pociągnęła go ku sobie sympatyczniejszem uczuciem. Hrabia Sławek ku końcowi wieczoru zapytał go cicho, jak mu się podobała.
— Urocza jest! czarodziejka! cudowna! — odparł hrabia August. — Piękniejszego cacka nie widziałem w życiu — ale jakże strach pomyśleć o tem, że ją los na próbę, na cierpienie wystawić może!
— Dla niej los nawet łaskawym być musi! — odparł Sławek.
Po tym balu parę razy jeszcze spotkał się August z czarodziejką, która zawsze nań była łaskawą bardzo — lecz spodziewane zajęcie się, zakochanie, oszalenie nie nastąpiło wcale, lub na jaw przynajmniej nie wyszło.
Nie rozpaczano, że przy bliższem poznaniu się przyjść ono musi, bo złotowłosej Bercie nic się w świecie oprzeć nie mogło.
Z niezmierną zręcznością nie chcąc się zdradzić z tem, co było najgorętszem ich życzeniem, rodzice Berty obmyślali, jakby nieznacznie mogli ściągnąć hrabiego do siebie. Przestrzeń mil kilku dzieliła Pomianów od Augustówki. Hrabia Wit, ojciec panny, dawał czasem wielkie polowania: zapraszano na nie choć trochę dalszego sąsiada; przybywał chętnie, bawił się doskonale, admirował śliczną pannę, lecz zbliżyć się do niej nie okazywał najmniejszej ochoty...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.