Przejdź do zawartości

Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/13 Września

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
13. Września.

Nieraz myślałem poglądając na kwiaty, dla czego wykwitły, gdy z nich nie ma być owocu, kiedy noga przechodzącego, bydle łakome, chłód lub skwar, zniszczyć je mają? To życie ludzkie tyle razy poczyna się nadzieją, kończy niczem. Biedny Adam!
W młodości życie staje przed człowiekiem z rękoma pełnemi obietnic, nadziei, wspaniałych przyrzeczeń, bogato strojne, głową w niebiosach, uśmiecha się, otwiera ramiona i pokazuje przyszłość! przyszłość za mgłami, ale w tych mgłach widzi uparta nadzieja wspaniałe gmachy, żyzną krainę mlekiem i miodem płynącą. I młody idzie, leci, rzuca się w życie, pomiatając wszystkiem co spotyka, szafując sobą, zdrowiem, myślami, idzie do tych mglistych krajów swej wyobraźni, co się mu potem (jeśli wyżej już wznieść się nie potrafi) wydmą tylko piasczystą wydać mają. Na drodze nieraz go co powstrzyma, ale młodzieniec odpycha wszystko, rozbija, byle biegł dalej a dalej. I niczego mu wówczas nie żal, bo zdaje mu się, że go czeka bogata za wszystkie ofiary zapłata. Ani mu mówić wówczas że kłamią nadzieje, że zawodzi przyszłość, nie uwierzy! Ani go wstrzymać w pędzie, cichem szczęściem, spokojem, ani go ukołysać słowy smutnego doświadczenia; niczemu, nikomu, nigdy nie uwierzy.
Ale są ludzie, którzy prawie nie mają młodości, nie znają co marzenia jej i nadzieje. Ci ludzie urodzili się z gotowem życiem, z przeznaczeniem odkrytem, odrazu ujrzeli co ich czeka i zimno patrzą na wszystko. Są drudzy, co wszystko zdobyć muszą, pożądać i pragną wiele, bo nic nie mają. Świat marzeń szeroki dla nich, bo zaludniony tem wszystkiem, czego im braknie; miłością, dostatkiem, sławą. Uplatają sobie troiste wieńce: złote, różane i laurowe, a w nie skroń ubrawszy, marzą. Jeśli prawda, że w nadziejach i marzeniu jest jedyne szczęście bez przebudzenia, zawodu i przesytu; najszczęśliwszy zapewne, kto we snach tylko dotknął ustami kielicha, tak zwanych przez się roskoszy, i nie dopijał go na jawie do gorzkich mętów. Na jawie jestże szczęście (wyraz dziwny!) bez odwrotnej strony, bez jutra, bez zawodu? kto szuka szczęścia tylko, nasycenia, ten zrywa zawsze owoce z nad martwego jeziora, co mu się popiołem w ustach rozsypią.
W wiośnie życia, kiedy człek cały nadziejami rozkwita, innego mu nad nie nie potrzeba pokarmu; chleb, woda, niebo pogodne i marzenia, wijące się niebieskiemi wstęgami, jak szerokie rzeki z umajonemi brzegami... i dosyć dla niego. Znosi pracę, niedostatek, upokorzenia, szyderstwa, a w duszy jego dzwoni nadzieja, wołając: za wszystko przyszłość zapłaci, za wszystko, i za głód i za łzy i za krwawy rumieniec upokorzenia i za długie dni samotności... za wszystko!
Biedny nie wie, że każdy wiek ma swoje cierpienia, a nic za nie nie płaci, jeśli wyższego nie dopatrzysz celu; nie wie że młodość tem tylko szczęśliwsza, iż nie żyje rzeczywistością prozaiczną, ale ideałami, jutrem, marzeniem którego wcielenia się spodziewa; że ten sen co go człowiek wyniósł z nieba, nie może się urzeczywiścić na ziemi. A gdy świat rozbudzi ze snu zupełnie, otworzy oczy, o! po wszystkiem! po wszystkiem wówczas i na wieki rozbrat ze szczęściem. Trzeba innego celu. Reszta niedojedzonego życia to mozolny ciężar do dźwigania, a co krok mnożą się zawody kończące się dopiero, jedną tylko niezawodną... śmiercią.
W młodości?... ale któż tego nie wie? każdy kto był młody i odwrócił się potem popatrzeć na uciekającą młodość, musiał westchnąć nad nią. Są i tacy co nigdy nie byli młodzi, i co nimi pozostaną do śmierci. Tacy to jedni szczęśliwi, świat ich przecie staremi dziećmi nazywa, on szydzi; bo go boli to szczęście, którego zazdrości, któreby im wydarł, gdyby mógł, bo sam użyć go nie może. Stary zazdrośnik!
Biedny Adam! ten był prawdziwie młody i pił z zaczarowanej czary, pił aż się upajał i szalał. Ubogi, bardzo ubogi żył z ciężkiej pracy, z bezsennych nocy, z nudnego wlewania nauki po kropli do głów dziecinnych; wybladły, wycieńczony, zmordowany na ciele, trzymał się przy życiu nadzieją swojej złotej przyszłości, do której szedł z taką w nią wiarą, z taką pewnością o jej niechybnem osiągnieniu, jakby go minąć nie mogła.
Kiedym się nad nim nieraz użalał, że cierpiał, że był ubogi, że tak ciężko pracował, odpowiadał mi wzgardliwym uśmiechem jak gdyby mówił: nie użalaj się nademną, jest coś co wszystko nagrodzi. Z niewymownym zapałem rwał się do nauki; ale wyobrażał sobie, że ona ma być drabiną, po której dójdzie na wysokości marzeń; pił ją zewsząd, i z prelekcji nauczycielskich i z ksiąg i z żywego świata i z doświadczeń i z rozumowania; chwytał bez wyboru, byle więcej a więcej. Cały zajęty nauką, miał ją przecież tylko za środek do dopięcia celu swego, za drogę do szczęścia, do sławy, do bogactwa. Pragnął tych roskoszy życia, których nie kosztował nigdy, co mu się zdawały nieprzepitem morzem nektarów. Nieraz nad księgą w nocy, rzucał się na kolana, wlepiał nieruchome oczy w ciemność i tak wychodził na przechadzkę do raju swych myśli, w nim błądząc aż do dnia. Serce bijące pragnieniem mówiło mu: wszystko to mieć będziesz! wszystko!
Oto kobieta jak aniół piękna, jak dziecię biała i rumiana, z koralowemi usty, z giętką kibicią, z okiem czarnem, z toczonemi ramiony, z piersią w czarę zaokrągloną, czeka na ciebie, wyciąga ręce ku tobie i szepcze z cicha: jam twoja!
Oto tłumy co wieńce wiją, klękają, podnoszą oczy łzawe wdzięcznością, wołają imie twoje; poklaskują i wywodząc na wyżyny, głoszą jakeś wielki.
Oto sypie ci się pod nogi złoto; rozrzucasz je garściami do koła, kupujesz wszystko co kupić można. A czegoż kupić nie można? Oto twoi ubodzy krewni otoczyli cię w zadziwieniu i tulą się pod skrzydła twoje, a ty ich wyprowadzasz z nędzy, z cierpienia i błogosławią imie twoje.
I jak nie miał chciwie pragnąć wszystkiego Adam, gdy od kolebki ustami nie tknął żadnej roskoszy życia, ni razu się nie odczarował posiadaniem, nasyceniem, ani nawet zbliżeniem ku celowi swych pragnień gorących. Sierota, dzieciństwo spędził na łasce ludzi, co pokazywali go dumnie, jako świadectwo miłosierdzia nad biednymi, nie wiele się o niego troszcząc; częściej goryczą karmiąc niż nadzieją. Tak przy kuchniach zgłodniałym psom rzucają kość, i biją kiedy się zbliżą połasić, kiedy o pogłaskanie poproszą. Dobroczyńcy jego za chleb ze wzgardą wyrzucony sierocie, bolesnem upokorzeniem płacić sobie kazali, posługi przykremi, łzami, za które przecież srodze się gniewano. Licho okrywszy ciało, dawszy mu strawę z okruchów swego stołu, nie pomyślili o duszy. Na co go uczyć? mówili. Ubogi, niech pracuje, niech nie wychodzi ze swego stanu. Jak gdyby ubogi powinien pokornie nawet ze swym rozumem ustępować przed bogatym; jak gdyby nauka, oświata, były tylko w ręku możnych użyteczne i dobre, a w ręku ubogich mieczem szalonego.
Tak on wzrósł na śmieciskach, na wzgardzie, aż jedząc chleb spleśniały ze łzami otwarły mu się bramy raju nadziei; obudziła się żądza nauki, żądza wywyższenia, wyjścia z otchłani na biały świat szczęśliwych ludzi.
Począł pracować. Przejście z dzieciństwa do młodości ciężkie mu było; jeszcze dzieckiem prawie zaczął pracować jedną pracą na życie, na chleb, drugą na przyszłość.
Tak z utrapionego dzieciństwa przeszedł do złotej młodości, złotej obietnicami, a ciężkiej jak kajdany. Ale za nią, ale przed nim, światniały tak piękne krainy!
Adam, kiedym go poznał, wstąpił był już w swą młodość, skończył szkoły i z tłomoczkiem na plecach, kijem w ręku, w wytartej sukni, z kilką książkami pod pachą, przyszedł do uniwersytetu sam jeden nie mając nikogo znajomego, żadnej opieki, żywej duszy coby się nim zajęła. Pierwszę noc w Wilnie przespał u wrót kościelnych, sparty na kiju. Nazajutrz pierwszego spotkanego młodego nazwawszy bratem, spytał o co mu było potrzeba, i już miał na prawdę brata. Wszyscy bo współucznie braćmi sobie być powinni, a ubogiemu każdy ochotnie serce wyciąga na ręku. Jest to braterstwo jednych losów, jednych uczuć, jednej młodości.
— Nie masz znajomych? kwatery? — spytał Adama współuczeń.
— Nic! nic, ani nawet pieniędzy, — odpowiedział spokojnie i bez wstydu Adam. Przyszedłem pieszo, a w drodze żyłem razowym chlebem, wodą i nadzieją.
Podali sobie ręce, westchnęli i poszli. Adam miał już przyjaciela i doradzcę, znajomych, kwaterę i stół, którym się z nim współuczeń z serca podzielił; potem znaleziono mu obowiązek, jak nazywano, korepetytora, dozorcy. Ciężkie zaprawdę kajdany do dźwigania, ale je niosła z nim z jednej strony młodość, z drugiej nadzieja, i lekkie mu były, nie czuł ich na nogach. Przy swojem ubóstwie Adam wysoko nosił czoło, bo sam już na chleb zarabiał, nikt mu go z łaski nie dawał. Tym pierwszym pomyślnym skutkiem wzmogły się marzenia świetnej przyszłości.
Gorąco wziął się do nauki. Był to jeden z tych uczniów co nie opuścili jednej godziny, którzy nie chorowali, boby ich choroba zjadła im więcej niż zdrowie, więcej niż zapracowany grosz... czas, czas najdroższy; co nie bawili się, bo mieli przed sobą przyszłość brzemienną wyższemi nad wszystkie, jakich teraz dostąpićby mogli, roskoszami; co nie próżnowali, bo pilno im było dojść upragnionego celu.
I pożądana nauka w otwarte wrota lała się strumieniem, wszystkich prześcigał, wszystko zgadywał, wszystko pojmował, nic nie zapominał. Co drugim trudnem, jemu było igraszką; silna wola zastępowała mu miejsce zdolności nadzwyczajnych, wychowanie, usposobienie, których mu brakło; silną wolą szedł naprzód, nie czując że walił mury i gruchotał palisady. Miło było i straszno razem patrzeć na tego człowieka z tak zimną krwią i z takim zapałem idącego naprzód a naprzód, pod niebieską chorągwią nadziei. Pierwsze trudności przełamane, pierwsze lata nowicjatu przebyte uczyniły Adama pewnym siebie i monomanem prawie, tak silnie już wierzył w wielką swą przyszłość. Gardził wszystkiem co spotykał po drodze; przyjaźnią, przyjemnostkami życia; pięknemi kwiaty co rosną nad brzegiem młodości, póki się ona w szerokie, na łożysku piasczystem, nie rozleje później jezioro, którego fale igrają tylko z kamykami i muszlami. Jemu te kwiaty na nic, jemu lotus kwitnie dalej; deptał co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali pomiędzy siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę którą niósł pod pachą i szedł dalej.
Długo tak, długo trwało, ale zawsze być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężej wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać; począł nawet wątpić, w co dawniej wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknej twarzy, dla pary oczów, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego oknem, rzucał księgi na kolana i dumał a dumał. To znowu wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilję sam jeden i siadał gdzie myśleć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.
Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłej gospody i do drzwi jej trafić nie mógł. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już chociażby odetchnąć lżejszem powietrzem. I młodość mówiła mu: jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze... napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiadał Adam, — jeszcze wytrzymam, przeboleję, a potem wszystko moje, cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili mu ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń. A nic, nic nie biło mu serce na głos dzwonu, na świętą pieśń kapłana; leciało to wszystko jak potok z gór po głazie, co ledwie go z pyłu omyje, ale nie zmiękczy, nie przejmie. Były jednak chwile jakiejś tęsknoty, które przyszły w drugim perjodzie jego życia; były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga uprosiła, szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiem, i szukał coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko... a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował być w nim czasem i podumać; ciągnęło go coś szaremi mroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnej wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec i od kilku okien. Na lazurowem tle sklepienia ulatywać się zdawały anioły białe, które tam pokładł snycerz, jakby zwieszone w powietrzu; kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie spostrzegł, choć każdy inny najpierwejby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość tylko i świeżość piękną ją czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiej jakiej Madonny. Na białą i ledwie zarumienioną życiem twarz spadały czarne połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, ni jedną marszczką nie przecięte. Pod niem paliły się czarne oczy osłonione rzęsy długiemi, nos prosty grecki przedłużał linję czoła, a pod nim znowu nie wielkie usteczka w łuk zagięte, czegoś smutnym uśmiechały się wyrazem. Owal twarzy kończyła broda wdzięcznie zaokrąglona. Smutny spokój był w oczach i ustach, chrześcjańska zda się rezygnacja na nich spoczęła i oblała je niewymownym swym urokiem. Ale tak li było w istocie, czy to tylko twarz włożona do kościoła razem z kapeluszem? O! pewnie włożona to twarz tylko, w której wdzięcznie było kobiecie; bo z pod smutku przegląda wesele, jak różowa z pod białej sukni balowej, z pod rezygnacji niecierpliwość.
Spojrzała na Adama i zdziwiła się. On na nią ani patrzał, ani się ku niej obrócił, ani był ciekawy jej pięknych oczu, jej anielskiej zobaczyć twarzyczki. Wszedł nie schyliwszy głowy i stanął z oczyma wlepionemi w ciemny głąb kościoła. Kobieta zakaszlała, zaruszała się, zaszeleściała jedwabną suknią, westchnęła. I nie spojrzał jeszcze! nie spojrzał na nią! Cóż mu jest? — zapytała w sobie. Bardzo nieszczęśliwy, albo najszczęśliwszy, że świata nie widzi i widzieć nie pragnie i niczego nie szuka w koło siebie.
I westchnęła raz drugi, a westchnienie poszło napróżno, tylko od niego zamigotała lampa przed obrazem. Wyraz smutku miłego ustąpił z twarzy kobiety i weszły na nią ciekawość, niecierpliwość, niepokój. Bo czemuż nie spojrzał na nią?
I przyglądała mu się z ciekawością, aż uznawszy go młodym i pięknym, podwójnie się zdziwiła. W tej chwili Adam się odwrócił i oczy się ich spotkały; kobiece paliły się niecierpliwością; męzkie osłaniała mgła łez, co nie wydobywszy się jeszcze z powiek, pod niemi krążyły.
A taka była siła łzawego spojrzenia, przez które wyglądało tysiące myśli o przyszłości, że przed niem zachwiał się wzrok kobiecy i bezsilny upadł na ziemię. Ale podniósł się raz drugi i spotkał już inne wejrzenie. Adam całą duszą patrzał na kobietę, jakby ją pierwszy raz w raju u boku swego zobaczył; pierwszy raz, najpierwszy w życiu, zabiło mu serce niepokojem miłości, pierwszy a najpierwszy raz spotkał się oko w oko ze swoją narzeczoną przyszłością, tak mu się zdawało i powiedział w duszy: oby tak być mogło! oby to była przyszłość moja!
Niestety! spełniło się życzenie; była to cała jego przyszłość!
Kobieta poruszyła się z ławki i wyszła z kościoła, Adam pociągnął się za nią. U drzwi biorąc święconą wodę, obejrzała się, postrzegła go, zarumieniła się, obróciła raz jeszcze i z bijącem sercem, dumna zwycięstwem swem wyszła. On patrzał, patrzał i cały był w oczach, cały oczyma. Ale wkrótce załamał ręce i stanął wryty na progu smętarza; piękny powóz zajechał po nieznajomę, która siadła do niego, spojrzała raz jeszcze tylko i wskazawszy ludziom ręką na miasto, otulona salopą odjechała. Adam byłby szedł na koniec świata za nią, gdyby szła pieszo, ale za odjeżdżającą powozem, nie pogonił. Z innego to świata istota, pomyślał, jeszczem ja od niego daleko, ale kiedyś w nim będę... o! będę. I począł wracając do domu dumać, a dumanie zaprawiło się żółcią i octem, bo myślał już jak nieprędko wejdzie w upragniony świat, on co jeszcze tak był nizko, i ile lat upłynie i powiędnie łodygami bez kwiatów. I ona, dodał w myśli, uwiędnie także.
A młodość odpowiedziała mu potrząsając swój niewyczerpany róg obfitości: nadziei. Za nią będzie sto innych i stokroć wdzięczniejszych. A serce westchnieniem rzekło: sto tamtych, za tę jedną.
W tumanach pyłu znikł powóz, a Adam podobno nie rychło wrócił do samotnej swej izdebki.
Czegoż mu teraz ciasno i duszno, i wziąć się nie może do przerwanej pracy, napróżno niedawno przerwanych myśli nić chcąc związać. Usiadł, otworzył książkę; wlepił oczy, czytał, ale nie wiedział sam co robił, po głowie wlokły się jakieś cienie szeleszcząc jedwabnemi sukniami, migając czarnemi oczyma, napróżno je opędzał, przychodziły znowu i jeszcze i jeszcze, aż zniecierpliwiony, rzucił książkę, wziął za czapkę i wyszedł; nie chciał się sam przed sobą przyznać, jakie na nim wrażenie sprawiło jedno spojrzenie kobiece. Powiedział sobie, skłamał sam przed sobą, że był chory. Bez celu wyszedł zaułkiem na ulicę zamkową, pociągnął się około akademickich murów i wprost ciągle idąc, zaszedł aż ku teatrowi. Adam raz tylko od czasu swego pobytu w Wilnie był w teatrze i to gwałtem prawie zaprowadzony; teatr zdawał mu się dzieciństwem, zabawką próżną bez celu i znaczenia. Teraz mijając wrota wiodące do niego, zastanowił się i sam nie wiedząc co i dla czego czyni, wszedł, kupił bilet, wsunął się na parter.
Sztuka już się była zaczęła; pierwsza aktorka wileńska panna Izabella G... występowała w roli kochanki, a nie wiem kto grał ulubionego. Słowa aktorów wywołały rumieniec na twarz Adama, słuchał ich chciwie, a wstydził się za tych, co je wymawiali. Miłość zdawała mu się czemś tak świętem, że ją udawaniem profanować, głoszeniem jej tajemnic znieważać nie godziło się. Ten człowiek, co wczoraj jeszcze śmiał się z miłostek, co nie wierzył w poetyczność kobiety, dziś już całkiem nawrócony słuchał, bolał słuchając, i marzył nie o wczorajszej przyszłości swojej, ale o miłości tylko. Nagle zapragnął jej z całą siłą, z jaką przed chwilą chciał zdobyć wielką i świetną przyszłość. I mówił sam przed sobą: byleby ustami dotknąć tej złoconej czary, a pójdę dalej! Chwila stracona odzyska się łatwo i sił nabiorę, wytrwałości, cierpliwości. Nie wiedział, że kto dotknie tej czary złoconej, upije się pierwszą kroplą, nie jest panem siebie, a często potem dopijać musi męty, nie mogąc od nich oderwać: nie będąc już dość silny, by się cofnąć.
Adamowi serce biło gwałtownie, oczy pałały, wołał w duszy: kochać! kochać! I obłąkanym wzrokiem powiódł po sali. Na lewo, tuż nad nim w loży, sama jedna siedziała niedawno widziana kobieta.
Poznałby ją wśród tysiąca, chociaż nowy strój odmienił ją wielce. Ubrana była z całą wytwornością kobiety, co chce oczy zwrócić na siebie, co trochę dumna jest ze swej piękności. Strój jej świecił może zbytnią ilością błyskotek, ozdóbek, ale one nie raziły, bo były dobrane do siebie i z sobą zgodne. Adamowi wydała się piękniejszą jeszcze, idealniejszą; jemu, co tak rzadko widywał kobiety wyższego świata. Spojrzał na nią i zarumienił się zdumiony, uradowany; ona patrzała także, widocznie go poznała. Podniósł kilkakroć głowę i zawsze spotkał jej oczy, co niby przypadkiem przebiegając salę, na nim się chwilkę zastanowiły.
— Kto to taki? nie wiesz kto to taki? — spytał ściskając mnie za rękę i wskazując na lożę.
— Co ci się stało! — zawołałem — ty w teatrze? o! zgroza!
Adam się zmarszczył i powtórzył nie tłumacząc się i nie odpowiadając. — Kto to taki? znasz ją?
— Kogo?
— Tę kobietę.
— Ale nie jedna tu kobieta — odpowiedziałem śmiejąc się.
On znowu brwi namarszczył niecierpliwie, jakby się obawiał, żeby mu nie uciekła, nim się dowie kto jest.
— Ot ta! — I wskazał oczyma ściskając mnie coraz mocniej za rękę.
— To! to pani S... pani Paulina.
Adam powtórzył moją odpowiedź machinalnie, wpatrzył się we mnie i szepnął: — a wiesz ty gdzie mieszka?
Znowum się rozśmiał.
— Adamie, oszalałeś czy co?
Niecierpliwie się wstrząsał.
— Zakochałeś się w niej? Jakże dawno?
— Dziś ją pierwszy raz widziałem — odpowiedział miarkując i sam niby z siebie śmiejąc.
A śmiech ten był tak przymuszony, że aż mi się przykro od niego zrobiło.
— Mieszka niedaleko ratusza, w domu... Adam zaledwie to posłyszał, odskoczył i stanął znowu na miejscu, z którego mu najlepiej było patrzeć na lożę Pauliny.
Ale nie sam jeden rzucał w nią wzrok ognisty, z parteru pełno wejrzeń do tej loży leciało; a żadnego nie odpychano, na niektóre odpowiadano pół uśmiechem, na inne skinieniem głowy, na inne jeszcze zimnym wzrokiem co to mówi: Ja cię nie znam i znać nie chcę.
Uważałem, że oczy kobiety częściej zwracały się na Adama, przelatywały po nad nim, padały gdzieś daleko i wracały znowu, a mijając go, dotykały znowu. Pod każdem jej wejrzeniem Adam cały się płomienił, wstrząsał i nim sztuka skończyła, nieszczęśliwy całkiem postradał głowę.
Ruszano się do wyjścia, on poskoczył, przebił się przez ściśniony tłum, stanął u drzwi, czatował, aby ją widzieć raz jeszcze. Oczy ich znowu się spotkały, ale wejrzenie nie nagrodziło Adamowi boleści, jaką uczuł widząc tę kobietę otoczoną rojem młodzieży, uśmiechającą się do niej, mówiącą głośno, odwracającą się to tam to ówdzie, szafującą sobą dla wszystkich. Smutny powrócił do siebie i padł na łóżko w swej izdebce. Miał się przygotować na jutrzejszą próbę, nie potrafił. Spuścił się na to co już umiał, zaczął marzyć i zasnął.
Przebudzenie było zgryzotą, niesmakiem, wstydem dla niego, przypomniał sobie wczoraj i zarumienił się, zaczął czynić wyrzuty i gwałtem wrócił do nauki. Ale nie z dawną swobodą umysłu, zapałem; rozdwoiły się myśli, chęci, nauka nie szła do głowy. Niepodobna szczegółowie opisać postępów namiętności i zmian biednego Adama; powolnie przyszedł do zupełnego zaniedbania się. Wymawiając się sam przed sobą, poprawę odkładając na jutro, stał się innym cale człowiekiem; zaczął dniami całemi przechadzać się pod oknami Pauliny, biegać, szukając jej, do kościołów, na przechadzki, na teatr. A ona? nie zgromiła go wejrzeniem, nie zraziła obojętnością, nie odepchnęła; owszem rzucała nań swoje najsłodsze spojrzenia, czasem przelotnym witała uśmiechem, czasem pokazywała mu się w oknie, a śmiała się w duszy z biedaka, któremu zawracała do ostatka głowę. On nie widział, jak go nadbiegającego wieczorem pod okna, wskazywała szydząc palcem przyjaciółce, gościom, jak wyśmiewała chód jego, spojrzenie, miny, jak się zakładała, że go znajdą w kościele, na przechadzce.
Trwało to dosyć długo. Adamowi dość było tylko patrzeć na nią, widzieć ją z daleka, złapać wzrok lub uśmiech, co go sobie inaczej tłumaczył, gdy najczęściej był tylko uśmiechem szyderstwa, czasem dumy.
Bał się zbliżyć do niej, aby cały gmach urojeń i marzeń, dotknięty palcem rzeczywistości, nie runął. Niedoświadczony, pełen prostych myśli i nadziei, miał on jakby przeczucie niebezpieczeństwa instynktowe, znał przytem jak położenie towarzyskie dzieliło go od tej kobiety, jak z innego była świata, lękał się do niej przystąpić; a choć pochlebiał sobie, że go przyjmą najlepiej, nie chciał próbować jeszcze, może też duma go wstrzymywała. W pół roku stawszy się pośmiewiskiem współtowarzyszów, za pierwszą zręcznością wejścia do domu pani S... chwycił ją i z bijącem sercem pospieszył.
Byłem tam gdy wszedł; naprzemian czerwony to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co zrobić z sobą. Ktoś go przedstawił pani S..., która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz widząc go w życiu, powitała z góry i prędko odwróciła się. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem po cichu — odważniej Adamie, wzbudź w sobie gniew, jeśli się umiesz gniewać, dumę jeśli możesz; ale nie miej tej miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął, mimowolnie czyniąc swoim powiernikiem: — Widziałeś jak mnie przyjęła?
— Tem bardziej nie pokazuj po sobie, żeś to głęboko uczuł. — Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem ciągle ku niej błagające zwracając wejrzenie.
Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama i kwaśno zapytała:
— Kogoż to mi pan prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— Nadzieje zwykle zawodzą — odpowiedziała — o to nie pytam, ale któż to taki?
Zmięszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedzieć? — A po chwili dodał: — ubogi, sierota, ale...
Paulina już słuchać nie chciała.
— Dla czego-żeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcej ani ja, ani on tu nie przyjdziemy — odpowiedział urażony biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiesz — przerwała żywo Paulina — ja nie umiałam się zapewne wytłumaczyć; ne vous fâchez pas, vous êtes comme la poudre, s’enflammant pour rien. Chciałam tylko wiedzieć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor, bała się, aby zapalony młodzik jej nie skompromitował. Wybierała też dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa; unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie, na przyjaciela, na Paulinę, na kobiety, w ogólności na świat cały.
Nadchodził egzamin; przygotować się do niego nie mógł i spodziewanego stopnia z nagrodą, co całe jego stanowiła bogactwo, nie otrzymał.
Z rozpaczą spojrzał w przyszłość; rok znowu potrzeba mu było pracować, rok dłużej czekać, rok życia stracić. Pobiegł szalony pod okno Pauliny, a jej uśmiech nagrodził mu wszystko, uśmiechnęła mu się, spojrzała, jak spoglądała i uśmiechała się, gdy ich nikt nie widział, gdy ją to kompromitować nie mogło. Nie wiedząc co czyni, Adam wbiegł do niej. Nadspodziewanie przyjęła go. Siedziała sama jedna w swoim saloniku na kanapie, wskazała mu krzesło, zaczęła rozmowę. Biedny zakochany, zrozpaczony, chciał jej wyznać swoją miłość szaloną, chciał do nóg jej upaść prosząc, by go raz na zawsze odepchnęła; napróżno. Ilekroć rozmowa nachylała się w niebezpieczną stronę, Paulina zręcznie zwracała ją w inną, i szydersko, zimno, wyrywała mu odwagę. Nareszcie ktoś trzeci nadszedł i tak się wszystko skończyło. Paulina skryła swój uśmiech i wejrzenia, stała się zimną, obojętną, prawie gniewną. Adam powrócił do domu zrozpaczony.
Nazajutrz rano mijając jej okno, spotkał się z wejrzeniem słodkiem, z ukłonem i kilka kwiatków upadło mu pod nogi. Znowu był szczęśliwy. A kobieta? śmiała się z niego. Jak dzieci igrają z ostrym nożem nieraz, tak kobiety z nami; ostry nóż i skaleczyć przecie i roztrzaskać się sam może. Ale one w to nie wierzą.
Pani S... była wdową od trzech lat i zupełną woli swej panią, wiedział o tem Adam i karmił się nadzieją. Nie wiedział kto Paulina i nic nie znał prócz jej twarzyczki i spojrzenia, nie dowiadywał się też o nią, z nikim prawie o niej nie mówił. Ona tymczasem rzucając mu jak jałmużnę wejrzenia i uśmiechy, już była rękę swą przyrzekła innemu, a tym innym był zjedzony od trądu, krzywy, łysy, w rudej peruce P...
Adam nic o tem nie wiedział, bujał w marzeniach i nie troszcząc się już o swoją przyszłość, wszystko poświęcił najszaleńszym nadziejom, bez podstawy, bez kształtów wyraźnych w jego nawet oczach.
Jednego wiosennego wieczora, gdy cała ludność Wilna wysypała się na Antokol, ku Tivoli i Sapieżyńskiemu ogrodowi, Adam zamyślony, popychany od tłumu, szedł powoli ku św. Piotrowi. Powozy i ludzie mijali go; wszedł do kościoła otwartego, choć dnia tego nie było święta ani nabożeństwa. Zakrystjan rozścielał dywan przed ołtarzem najświętszej Panny. Adam siadł w ławce, podparł się na ręku i dumał. Zakrystjan zmierzył go ciekawemi oczyma, ruszył ramionami i odszedł. Został sam jeden, przypominał sobie pierwsze z nią spotkanie i porównał swe życie dawne z teraźniejszem; wyglądając z tego nowego świata na przeszłość, widział ją biedną, zimną, bez liścia i kwiatów, nie rozumiał jak w niej mógł tak długo wytrzymać.
— A teraz? — rzekł w sobie.
— Teraz żyję — odpowiedział.
— A przyszłość? — spytał głos wewnętrzny.
Nic na to nie odpowiedział, lecz w duszy swej powtórzył wielkie kłamstwo, którem się codziennie upajał. Ona mnie kocha! Cóżby znaczyły jej spojrzenia, jej uśmiechy i te kwiaty wyrzucone z okna, które mi wyschły na piersi; i te półsłowa tajemnicze? Ona mnie kocha.
Długo a długo tak marzył; już zmierzchać zaczynało, kościół świecił tylko kilką oknami, coraz słabsze rzucającemi światło, czas było wyjść, powrócić do domu; on siedział. Nagle ruch się zrobił w kościele, zaczęto chodzić, świece zapalać u ołtarza, kilka osób przebiegło, szeptało. Organy zapiszczały raz i zamilkły. Adam podniósł głowę. Były-li to przygotowania pogrzebu czy wesela? Nie wiedział, nie spytał, pozostał. Turkot powozów dał się słyszeć, wkrótce potem szelest we drzwiach; ciekawie odwrócił głowę. Spojrzał: w ciemnościach zaświeciła biała długa suknia.
Drobnym, szybkim krokiem szła pani młoda przed ołtarz a mijając Adama, odwróciła głowę, uśmiechnęła się raz jeszcze, jeszcze raz, by go dobić. Obok niej szedł narzeczony ze wszystkimi swemi krzyżami na piersiach, w nowej rudej peruce, w białej kamizelce i czarnym fraku. Adamowi na ten niespodziewany widok ścięły się zęby okrutnie, oczy stały słupem, zawołał coś wielkim głosem po łacinie, rozśmiał się, poskoczył ku drzwiom okręcając się na jednej nodze i zniknął.
Niedawno przechodziłem około ratusza, spiesząc do jednego ze znajomych; biegłem szybko trotuarem, aby się rozgrzać, gdy nagle w poprzek drogi wyciągnięte nogi czyjeś wstrzymały mnie. Cofnąłem się, aby minąć, jak mniemałem, żebraka, i spojrzałem na niego. Oparty plecami o ścianę, siedział na gołym bruku z głową pochyloną na piersi, na krzyż założonemi rękoma, podarte szmaty akademickiego munduru okrywały go. Długie włosy osłaniały twarz żółtą, zbrukaną, zarosłą. Pomimo wychudzenia, zmiany, poznałem biednego Adama, o którym już wprzód słyszałem, że skutkiem zbytecznego przykładania się do nauki, przed samemi egzaminami zwarjował. On także wlepił we mnie oczy i uśmiech przebiegł mu przez usta. Przycisnął ręce do piersi, zamamrotał coś pod nosem i wlepił oczy w okna przeciwległej kamienicy.
— Doktor filozofji! Ona mnie kocha!
Te kilka tylko słów wyraźniej wymówionych zrozumieć mogłem.
— Adamie! Adamie! — zawołałem — nie poznałeś mnie? Co ci to jest?
Uśmiechnął się znowu szydersko, i wskazując mi ręką, abym szedł dalej, kładł palec na usta, potem szepnął: — Otrzymałem posadę, jedziemy, czekam na nią. Ona mnie kocha! nie wierz temu co ludzie mówią.
Smutny odszedłem od niego. Później widziałem go raz jeszcze, ale już w szpitalu Bonifratrów. Nie wiem na jaką uroczystość, zebrało się wiele osób do kościoła, aby usłyszeć amatorską muzykę i widzieć obłąkanych.
Kilku ich stali niedaleko drzwi lewych z kościoła do szpitalu wiodących. Tam z dziecinną ciekawością kobiety, młodzież z uśmiechem na ustach, z wesołą twarzą szli patrzeć na najsmutniejszy widok w świecie. Mijając szybko te drzwi, na które patrząc dreszcz mnie przejmował, ujrzałem bladą twarz Adama z jego wiecznym na ustach uśmiechem. Jakaś kobieta strojna wytwornie, z lornetką w ręku zbliżyła się ku drzwiom i spojrzała w głąb, a patrząc pobladła, zaczerwieniła się płomienisto, zadrżała. Zastanowiłem się mimowolnie; Adam patrzał na nią i palce kładł na usta, jakiś niebiańskiego szczęścia wyraz rozlał się po jego twarzy, jak gdyby czarowny sen mu się ziścił, jakby ujrzał otwarte niebiosa; patrzał... patrzał... a mnie, spoglądając na niego, aż źle się robiło. Kobieta jeszcze trzymała lornetkę w ręku, ale drżała ręka i całe jej ciało, jak od silnego uderzenia, chwiało się. Oczy obłąkanego wlepione w nią w obliczu wszystkich, trzymały ją niepojętą siłą na miejscu, choć chciała uciekać, choć dałaby może pół życia, aby być o sto mil ztamtąd. Nareszcie odwróciła się od niego blada, nieprzytomna i chciała odejść. Adam rzucił się za nią do drzwi; na ten szelest spuściła głowę przelękniona i upadła. Wszyscy pobiegli ją ratować, a okute wrota szpitalu z trzaskiem się zawarły i za niemi słychać było krzyk i wrzawę i szamotanie się, których muzyka zagłuszyć nie potrafiła.
Paulina przyszła wkrótce do siebie, lecz chora powróciła do domu. Mąż to przypisywał znużeniu i powietrzu wiosennemu; ludzie różnie mówili. We trzy dni potem byłem u niej na wieczorze, i wszyscy wybornie się bawili, a gospodyni uśmiechała się tak wdzięcznie, tak miluchno, tak swobodnie jak zawsze.




O matko moja, gdy czytać to będziesz, nie drżyj nad synem swoim. Głęboko w sercu trwa boleść, krwawi się rana, ale głębiej jeszcze tkwi inne pojęcie przeznaczenia człowieczego. Adam wierzył w szczęście na ziemi i pracował na nie tylko; ja nie szukam go tutaj, i życie, jako spełnienie świętych obowiązków, uważam. Dla tego dziwny mi się zdaje Werther Göthego. Co za egoizm! co za poziome pojęcie człowieczego celu! co za puszczenie cugli namiętności!... O! można kochać i kochać na wieki, na wieki bez nadziei a jednak żyć; żyć dumnym zwycięstwem nad sobą, cierpieć, milczeć i spełniać kielich jak gorzkie lekarstwo. Alboż człowiek dla siebie tylko stworzony? Nie, w społeczeństwie całem jego miejsce. Niczem on, wyrwany z niego; nikczemnym odosobniony, odcięty; wielki, gdy się siebie dla wszystkich zapiera, gdy się poświęca i uważa tylko za część całości. A wszelka część sama przez się biorąca się, fałszywą i ułomną jest. Pamiętajmy żeśmy winni siebie ludzkości, i obowiązani życie swe spełnić do końca.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.