Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się zakładała, że go znajdą w kościele, na przechadzce.
Trwało to dosyć długo. Adamowi dość było tylko patrzeć na nią, widzieć ją z daleka, złapać wzrok lub uśmiech, co go sobie inaczej tłumaczył, gdy najczęściej był tylko uśmiechem szyderstwa, czasem dumy.
Bał się zbliżyć do niej, aby cały gmach urojeń i marzeń, dotknięty palcem rzeczywistości, nie runął. Niedoświadczony, pełen prostych myśli i nadziei, miał on jakby przeczucie niebezpieczeństwa instynktowe, znał przytem jak położenie towarzyskie dzieliło go od tej kobiety, jak z innego była świata, lękał się do niej przystąpić; a choć pochlebiał sobie, że go przyjmą najlepiej, nie chciał próbować jeszcze, może też duma go wstrzymywała. W pół roku stawszy się pośmiewiskiem współtowarzyszów, za pierwszą zręcznością wejścia do domu pani S... chwycił ją i z bijącem sercem pospieszył.
Byłem tam gdy wszedł; naprzemian czerwony to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co zrobić z sobą. Ktoś go przedstawił pani S..., która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz widząc go w życiu, powitała z góry i prędko odwróciła się. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem po cichu — odważniej Adamie, wzbudź w sobie gniew, jeśli się umiesz gniewać, dumę jeśli możesz; ale nie miej tej miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął, mimowolnie czyniąc swoim powiernikiem: — Widziałeś jak mnie przyjęła?
— Tem bardziej nie pokazuj po sobie, żeś to głęboko uczuł. — Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem ciągle ku niej błagające zwracając wejrzenie.