Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama i kwaśno zapytała:
— Kogoż to mi pan prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— Nadzieje zwykle zawodzą — odpowiedziała — o to nie pytam, ale któż to taki?
Zmięszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedzieć? — A po chwili dodał: — ubogi, sierota, ale...
Paulina już słuchać nie chciała.
— Dla czego-żeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcej ani ja, ani on tu nie przyjdziemy — odpowiedział urażony biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiesz — przerwała żywo Paulina — ja nie umiałam się zapewne wytłumaczyć; ne vous fâchez pas, vous êtes comme la poudre, s’enflammant pour rien. Chciałam tylko wiedzieć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor, bała się, aby zapalony młodzik jej nie skompromitował. Wybierała też dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa; unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie, na przyjaciela, na Paulinę, na kobiety, w ogólności na świat cały.
Nadchodził egzamin; przygotować się do niego nie mógł i spodziewanego stopnia z nagrodą, co całe jego stanowiła bogactwo, nie otrzymał.
Z rozpaczą spojrzał w przyszłość; rok znowu potrzeba mu było pracować, rok dłużej czekać, rok życia stracić. Pobiegł szalony pod okno Pauliny, a jej uśmiech nagrodził mu wszystko, uśmiechnęła mu się, spojrzała, jak spoglądała i uśmiechała się, gdy ich nikt nie widział,