Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciekawie odwrócił głowę. Spojrzał: w ciemnościach zaświeciła biała długa suknia.
Drobnym, szybkim krokiem szła pani młoda przed ołtarz a mijając Adama, odwróciła głowę, uśmiechnęła się raz jeszcze, jeszcze raz, by go dobić. Obok niej szedł narzeczony ze wszystkimi swemi krzyżami na piersiach, w nowej rudej peruce, w białej kamizelce i czarnym fraku. Adamowi na ten niespodziewany widok ścięły się zęby okrutnie, oczy stały słupem, zawołał coś wielkim głosem po łacinie, rozśmiał się, poskoczył ku drzwiom okręcając się na jednej nodze i zniknął.
Niedawno przechodziłem około ratusza, spiesząc do jednego ze znajomych; biegłem szybko trotuarem, aby się rozgrzać, gdy nagle w poprzek drogi wyciągnięte nogi czyjeś wstrzymały mnie. Cofnąłem się, aby minąć, jak mniemałem, żebraka, i spojrzałem na niego. Oparty plecami o ścianę, siedział na gołym bruku z głową pochyloną na piersi, na krzyż założonemi rękoma, podarte szmaty akademickiego munduru okrywały go. Długie włosy osłaniały twarz żółtą, zbrukaną, zarosłą. Pomimo wychudzenia, zmiany, poznałem biednego Adama, o którym już wprzód słyszałem, że skutkiem zbytecznego przykładania się do nauki, przed samemi egzaminami zwarjował. On także wlepił me mnie oczy i uśmiech przebiegł mu przez usta. Przycisnął ręce do piersi, zamarmotał coś pod nosem i wlepił oczy w okna przeciwległej kamienicy.
— Doktor filozofji! Ona mnie kocha!
Te kilka tylko słów wyraźniej wymówionych zrozumieć mogłem.
— Adamie! Adamie! — zawołałem — nie poznałeś mnie? Co ci to jest?