Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/11 Września

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pamiętniki nieznajomego

Tom drugi

Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11. Września.

Powiedzmy to sobie, powtórzmy sto razy, zapiszmy, aby nam było przytomnem co chwila. Człowieka celem nie jest szczęście, człowieka celem jest cnota. Cnota, która obejmuje sobą spełnienie obowiązków, moralne wzniesienie się, udoskonalenie, ofiary, wszystko. Człowieka celem nie jest szczęście... a kto życie pojął fałszywie, zapatrzywszy się na to, że jedne rzeczy go głaszczą, drugie kolą, ten tylko stękać potrafi.
Wyżej idźmy, wyżej, na Boga, wyżej! Szczęście! jest to czarodziejska gwiazda, która nie spada na ziemię; często za nią brać chcemy to iskry domowego komina, to błyszczące race fajerwerku; ale gwiazda świeci w błękitach, okiem tylko pościgniona. Szczęście jest w siódmej gdzieś sferze, w niebieskich eterach Platona, w ognistym Empireju, nie szukajmy go tutaj nadaremnie.
Bądźmy wielcy, bądźmy olbrzymami, bądźmy czyści, odrzućmy z siebie ciało, abyśmy mogli dolecić kiedyś do tej gwiazdy, którą tylko widzieć ztąd można. Tu nie ma szczęścia, tu jest obowiązek do spełnienia, kielich do wypicia, męczeństwo do odważnego przeniesienia i... jedyna pociecha... nadzieja śmierci i innego gdzieś szczęścia... w lepszem życiu.
Kto zapisał sobie na czele drożnika swego: szczęście, ten nie znajdzie nawet pokoju i wiecznie tylko narzekać będzie. Narzekanie jest dowodem słabości. Precz z dziecięcem narzekaniem i kobiecemi żalami! precz z głupiem marzeniem szczęścia! niech się niem bawią dzieci.




Wieczorem.

Odczytuję com zrana napisał; potrzebuję się przejąć tą prawdą wielką, a w głębi serca jeszcze mam pozostałość jakąś słabości, jeszcze kole niedotrawiona nadzieja. Smutne życie, ciężkie życie, starajmy się uczynić je użytecznem ludziom, starajmy się podnieść moralnie nad egoistyczną namiętność.
Kazanie! prawię sobie kazanie!
Dwa głosy szemrzą w głębi duszy mojej.
Jeden mówi mi o cnocie, drugi o szczęściu zawsze, o tej bajce niańki, którą ludzi zwodzi, którą mnie zawiódł już dawniej. Nawet w głębi człowieka życie objawia się sporem i walką. Te dwa głosy z jednej duszy mojej pochodzą. Jeden jest mową ducha, drugi mową ciała językiem duszy tylko. Omylić się łatwo.
A! w głowie mi się zawraca! Nie mogę usiedzieć nad stolikiem, pójdę.




O północy.

Nie wiedząc sam dokąd, wyszedłem, przesunąłem się przez miasto, nic nie widząc, przepłynąłem przez bulwar, wpadłem na Antokol; tam mniej ludzi, powietrza więcej, jest czem tchnąć. Ani wiem jak minąłem Tivoli, zaszedłem do Sapieżyńskiego ogrodu, usiadłem.
Zaledwie mogłem oczom moim wierzyć. Naprzeciw mnie, na drugiej ławce siedziała pani jenerałowa. Jakże zmieniona! wszystkoż się mienić musi tak, aby żyć.
Różowy rumieniec na twarzy, oczy iskrzące i wesołe, uśmiech na ustach ożywionych, strój wytworny. Obok niej nie staruszka już owa, ale mężczyzna.
A! to więc nowa próba jakaś! Mężczyzna młody, przystojny; miałem mu się czas niepostrzeżony przypatrzeć; z krasą siły i zdrowia na twarzy, prawie otyły; z wyrazem jakiegoś zadowolenia zwierzęcego i szyderstwa razem w oczach niebieskich i wydatnych wargach; jak karmin rumianych. Któż to? nowy mąż? nowy kochanek? Ledwiem miał czas spytać siebie, gdy jenerałowa poznawszy mnie, wstała z ławki, podeszła żywo i chwytając mnie za rękę:
— Jakżem szczęśliwa, że pana widzę! Od dawna szukam go. Gdzieżeś był? mówiono mi, że na wsi. Pozwól, abym cię poznała z moim Jasieńkiem, z mężem moim.
I powiódłszy mnie do ławki, zmusiła do poznania z młodym towarzyszem, który powitał mnie niedbale dosyć, obojętnie, ale wesoło i bez cienia najmniejszej zazdrości.
Nie pojmuję tych ludzi! Ja bym był piekielnie zazdrosny! gdyby moja żona tak czule powitała się z nieznajomym.
Dalszy ciąg przechadzki musiałem odbyć z nimi. Ani słówka o przeszłości, o smutku, o zawodach, szczęśliwa!
Młody człowiek jest dla mnie zagadką. Najmniejszego w nim śladu młodości. Może mieć lat dwadzieścia kilka, a stary jakoby przeżył sześćdziesiąt. Sapał chodząc z nami i uskarżał się na to, że pani Emma (tak żonę nazywa) ma pasję przechadzki.
— Ja wolę fajkę, kanapę, książkę.
— Ty zawsze wolisz spoczynek, jesteś Sybaryta.
— O! z tem się wcale nie taję. Lubię to tylko, co mi miło i robię to co mi lubo.
Spojrzałem nań zadziwiony.
— Epikurejczycy mieli słuszność — dodał — życie całe się zamyka w użyciu.
Spojrzałem na panią Emmę zdziwiony bardziej jeszcze. Ona wesoło potrząsła główką, uśmiechnęła się figlarnie i klepiąc po ramieniu męża, dorzuciła:
— O! o! obgadujesz się kochanku!
— Szczera prawda! Wracajmy do domu. Zaczyna być chłodno. Wieczory jesienne nie są wcale zdrowe. Zresztą jeśli pani Emma chce zostać dłużej, pozwoli mi odjechać, zostawiam ją nie samą, a powóz po was przyszlę.
— Pojedziemy razem — sucho odpowiedziała kobieta.
Wygodny wiedeński kocz czekał na drodze, siedliśmy. Mąż, którego Emma zwała Jasiem lub Jasieńkiem, dobył cygara i starannie opatrzywszy lepsze, podał mi jedno, sam wziął drugie.
— Emma lubi zapach cygarów — odezwał się pozierając na nią.
— Ja jednak palić nie będę — dodałem.
— Proszę pana.
Odmówiłem. Jasieńko zapalił swoje, odetchnął jak człowiek zmordowany, któremu nareszcie udało się wypocząć, rozparł jak mógł najwygodniej i puszczając kłąb sinego dymu, odezwał powoli:
— Pan wraca ze wsi?
— Ze wsi wracam.
— Wieś byłaby wyborną, gdybyśmy na niej żyć umieli; naprzykład jak Anglicy gdy na wsi mieszkają. Ale u nas z darów Bożych nie korzystają; comfort, to słówko cudowne, jest rzeczą cale nam obcą.
— Nic dziwnego, że naród, co niedawno był jednym wielkim pułkiem stojącym na granicy cywilizacji od barbarzyństwa i pilnującym, by dzicz nie zalała Europy, nie rozumie comfortu; pojmujemy za to heroizmy wszystkie i poświęcenia bez wyjątku.
— To śliczne, ale do czego się to przydało? — spytał. — Życie jest użyciem, a my go nie używamy.
Żona uśmiechnęła się.
— Daj pokój Jasieńku — przerwała — mówisz z największym idealistą jaki być może, nie wyprowadzajże swoich maksym na plac, poczekaj aż się lepiej poznacie.
— Będę powoli nawracał pana — rzekł Jaś. Wjeżdżaliśmy w miasto; niespokojnem okiem powiódł mąż po domach i szepnął żonie:
— Każemy się zatrzymać; i żeby cię nie niecierpliwić moją gawędą, pójdę z panem do cukierni. Czuję potrzebę coś przełknąć rozgrzewającego, jeszcze mi objad dokucza, wstąpim gdzie.
Pani Emma zarumieniła się, spuściła oczy, zacięła usta.
— Znajdziemy toż samo w domu, — odparła. Jaś rozparł się szeroko, rzucił do pół tylko dopalone cygaro i zamilkł. Powóz wtoczył się w piękną kamienicę, której pierwsze piętro zajmowali ci państwo.
Miękki dywan uścielał wschody, po których bokach piętrzyły się wazony z wonnemi kwiatami. Weszliśmy do salonu pełnego woni, oblanego światłem przyćmionem i urządzonego z wyrachowaną wytwornością wygódek. Po kątkach stały różnego kształtu fotele, kanapy wyginały się dziwnie obładowane poduszkami, przybierając różne kształty, kilka otwartych książek leżało po stołach i na ziemi.
Jaś rzucił się w najbliższe krzesło, wskazując mi osłabłą ręką drugie, pani Emma milcząc uszła z pokoju, zostaliśmy sam na sam.
— Nic tak nie chłodzi jak kieliszek dobrego francuskiego starego wina, nieprawdaż? — spytał.
— Na tem wcale się nie znam — odpowiedziałem, — nie piję nic prawie.
— Serjo?
— Najprawdziwiej.
Jaś dziwnie spojrzał na mnie i westchnął głęboko.
— Tak to ludzie nie umieją użyć niczego, rzekł cicho, droga młodość! ale ona przechodzi na twardych bifsztykach traktjeru niegodziwego i ciepłej wodzie z brudnych karafek wypitej. Dopiero gdy siły już nie pozwalają ani jeść, ani pić, gdy się zużyły narzędzia przyjemności, poznajemy się na ich wartości. Gdybym miał siły pańskie, pańską młodość...
— Nie myślałbyś o tem pewnie.
— Dla czego?
— Czyż warto?
— Ba! zapewne mi powiesz pan coś o poświęceniach, obowiązkach, przeznaczeniu człowieka. Connu! znajome, oklepane, stare! Żyjmy każdy dla siebie; to moja ostateczna maksyma. Świat nie ma wdzięczności za poświęcenia i żartuje sobie z tych co mu palą ofiary.
— Dla mnie, — dodał wytchnąwszy i oblizując cygaro, wielcy ludzie to są ci, co wymyślili butelki na wino, doskonały ser, wyśmienitą potrawę jaką, lub co rozumowali jak Brillat Savarin nad powiększeniem przyjemności naszych.
— Z kolei mógłbym spytać, czy serjo?
— Najistotniej. Ani się tego zapieram, ani wstydzę, dla mnie życie jest w zmysłach.
— A dusza?
— Ogniskiem co je spaja, tłem na którem malują się wrażenia zmysłowe.
— Nic-że więcej?
— Nic więcej. Może choć teraz wypalisz pan cygaro?
— Ale żona pańska.
— Jej dym nie szkodzi, sama pali papelity i cygarety. Wolisz jakie?
— Najlżejsze.
— I ja czasem wolę lżejsze. Nie rozumiem tych ludzi, co absolutnie wyrokują o jakiej rzeczy... zła, dobra. Wszystko dobre w czasie i miejscu. Pieprz używa się wyśmienicie do potraw, których smak podnieść potrzeba, assafetidą wycierają rądle. Tak i cygara; ja palę różne.
Zadzwonił; wszedł wymuskany sługa.
— Podaj Caballeros.
W milczeniu posłusznem wyszedł cicho stąpając po dywanie służący i zjawił się natychmiast z pudełkiem cygarów w jednem ręku, z zapaloną spirytusową lampką i lontem w drugim.
Jasieńko szeptał coś nachylonemu do niego. Pani Emmy nie było. Podano wkrótce wina na tacy srebrnej. Skosztował, spojrzał przeciw światła, powąchał.
— Butelka nie musiała być dobrze zakorkowana, przynieś inną, — rzekł. — Nie ma bukietu. Chciałem pana poczęstować wybornym starym Johannisberger, ale to choć nie zepsute, nie ma zapachu wcale. Tymczasem zapach nadaje winu nową i nieporównaną zasługę. Nim przemawia ono do dwóch zmysłów razem. Co więcej, zapach jest rękojmią smaku, dwa bowiem te wrażenia chodzą z sobą nierozdzielnie. W katarze tracimy smak także.
Uśmiechałem się mimowoli, ta naiwna a serjo rozprawa wydawała mi się czemś osobliwszem i zupełnie nowem. Nie pojmowałem, aby tak głęboko przemyślać można o jadle i napoju.
Podano drugą butelkę, ale w tej Jasieńko sam opatrzył korek.
— Podaj także Chester; prędko tam może być kolacja?
— Tak prawie jak gotowa.
— I mój szczupak? Spytaj o niego.
Zostaliśmy się sami; Emma weszła nareszcie; ale chwilowa chmurka, która przesunęła się była po jej czole, już znikła.
Spojrzała na butelkę i śmiejąc się zawołała:
— Czyż już?
— Pani Emma dotąd się nie nauczyła pojmować życia jak ja! A wiesz, że dla szczęścia w małżeństwie potrzeba koniecznie jednostajności gustów? Staraj się więc o to.
— Gdybymże ja zażądała, abyś się do moich przystosował.
— Nie możesz mi wymawiać, bym tego nie uczynił. Musimy oboje, jak dwaj woźnice w wielkim śniegu, po trochu każdy z drogi sobie ustąpić. Ja przecie nawykam do muzyki.
— Jakto? — przerwałem, — nawykasz pan?
— Chciałżebyś pan żebym ją lubił?
— Jak można nie lubić, nie przepadać za nią! — spytałem znowu.
— Serjo? Muzyka a skrzypienie drzwiami równe czyni na mnie wrażenie. Jest to nieprzyjemny pisk lub hałas, nic więcej.
Po objedzie nie daje spokojnie trawić, przy jedzeniu nie dozwala nasycić się przyjemnością, sen rozbija; i chcesz pan żebym ją za to kochał?
— Więc pan nawet nie umiesz marzyć przy muzyce?
— A! nie rozumiem marzenia, chyba przy kieliszku Marascino po dobrym objedzie.
— Mówiłam panu że epikurejczyk.
— Szczycę się tem; bo pewien jestem, że pojąłem życie, jak się jedynie pojmować powinno. C’est la seule bonne manière.
— Chodźmy do fortepjanu, — odezwała się wzruszywszy lekko ramionami Emma.
— Dajże nam przecie skończyć kieliszek.
— A! prawda! nie uważałam.
Długie nastąpiło milczenie. Jasieńko cały się zatopił w kieliszku; pił powoli, smakował, zajadał serem i popijał znowu.
— To są bydlęta! — zawołał nareszcie, odpowiadając na zapytanie, które sam sobie był zadał.
— Kto? co?
— Ci co się upijają, — odpowiedział. — Pić można tylko aby smakować, aby wywołać te mary i wesołość, których Chińczycy szukają w opium; ale pić do utraty przytomności, smaku, zmysłów! Fi! Nieprawda, że wino przednie?
— Doskonałe.
— I nie dziw! Schloss-Johannisberger dwudziesto kilko-letni. Co za złocistość! co za tłustość! Jaki bukiet! Admirable! Wypijem jeszcze po kieliszku i dosyć. Nadużycie sprzeciwia się użyciu, robi niesmak, którego chronić się i unikać potrzeba.
Pani Emma, którą ta rozmowa widocznie męczyła, zwróciła ją nareszcie do innych przedmiotów. Poczęliśmy mówić o literaturze. Postrzegłem z zadziwieniem, że Jasieńko zdrowo, dowcipnie sądził o niej, że czytał wiele; ale widać razem było, że szukał w czytaniu przyjemności tylko, a głębiej zastanawiać się nie chciał, bo uważał myślenie za ciężką pracę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.