Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nawrócony słuchał, bolał słuchając, i marzył nie o wczorajszej przyszłości swojej, ale o miłości tylko. Nagle zapragnął jej z cała siłą, z jaką przed chwilą chciał zdobyć wielką i świetną przyszłość. I mówił sam przed sobą: byleby ustami dotknąć tej złoconej czary, a pójdę dalej! Chwila stracona odzyska się łatwo i sił nabiorę, wytrwałości, cierpliwości. Nie wiedział, że kto dotknie tej czary złoconej, upije się pierwszą kroplą, nie jest panem siebie, a często potem dopijać musi męty, nie mogąc od nich oderwać: nie będąc już dość silny, by się cofnąć.
Adamowi serce biło gwałtownie, oczy pałały, wołał w duszy: kochać! kochać! I obłąkanym wzrokiem powiódł po sali. Na lewo, tuż nad nim w loży, sama jedna siedziała niedawno widziana kobieta.
Poznałby ją wśród tysiąca, chociaż nowy strój odmienił ją wielce. Ubrana była z całą wytwornością kobiety, co chce oczy zwrócić na siebie, co trochę dumna jest ze swej piękności. Strój jej świecił może zbytnią ilością błyskotek, ozdóbek, ale one nie raziły, bo były dobrane do siebie i z sobą zgodne. Adamowi wydała się piękniejszą jeszcze, idealniejszą; jemu, co tak rzadko widywał kobiety wyższego świata. Spojrzał na nią i zarumienił się zdumiony, uradowany; ona patrzała także, widocznie go poznała. Podniósł kilkakroć głowę i zawsze spotkał jej oczy, co niby przypadkiem przebiegając salę, na nim się chwilkę zastanowiły.
— Kto to taki? nie wiesz kto to taki? — spytał ściskając mnie za rękę i wskazując na lożę.
— Co ci się stało! — zawołałem — ty w teatrze? o! zgroza!