Pamiętnik dr S. Giebockiego/Czy Ubezpieczalnia ogranicza zapisywanie drogich lekarstw?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czy Ubezpieczalnia ogranicza zapisywanie drogich lekarstw?

Posunięcie, które wielce przyczyniło się do powstania uprzedzeń w stosunku do lecznictwa ubezpieczeniowego — to historia z tak zwanym lekospisem.
Co to jest „lekospis“? W dosłownym brzmieniu jest to „spis środków leczniczych i opatrunkowych zalecony do użytku w Kasach Chorych“.
Nie trzeba sądzić bynajmniej, jak się to pochopnie czyni w kołach nieuświadomionych, aby w lekospisie istniały tylko środki kosztujące po kilka groszy, jak aspiryna, rycyna itp. Przeciwnie — lekospis zawiera w sobie ogromną ilość (około tysiąca) środków, i to bynajmniej nie tanich. Weźmy więc od początku: Nr 1. acecolina — cena pudełka zależnie od stężenia zł 10, 50 do 26, 55, Nr 2 acetylarsan — cena znowu 11, 90 do 16, — zł itd., przy czym wymienię kilka dalszych pozycji: 52 allochrysin, cena pudełka 50, 85, 219 — krople ergotin — 10 gramów zł 8, 90, 313 gonacrin pudełko 49 zł, 494 neptat pudełko 40 zł, 549 myostratol — 56 zł, 742 surowica błonicza 24 zł.
Chyba te kilka przykładów wystarczy, by przekonać najniewierniejszych Tomaszów, że lekospis pozostawia lekarzowi leczącemu najzupełniej wolną rękę, jeśli chodzi o koszt lekarstw. Chodzi o zupełnie co innego. Mianowicie lecznictwo ubezpieczeniowe konsumuje ogromne ilości lekarstw i Ubezpieczalnie są najpoważniejszymi odbiorcami fabryk farmaceutycznych. Dlatego też Ubezpieczalnie dbać muszą, aby członkowie ich otrzymywali lekarstwa wartościowe, pochodzące w miarę możności z wytwórni krajowych. Jednak to ostatnie życzenie jest tylko względne i jeśli przemysł krajowy nie dostarcza pełnowartościowego produktu — wówczas lekospis zezwala na używanie preparatu zagranicznego (np. MagnesiumPerhydrol, dozwolony jest zagraniczny preparat Mercka, aczkolwiek istnieją namiastki krajowego wyrobu — znacznie tańsze, lecz może nie tak skuteczne).
Jeżeli natomiast polski preparat Motopiryna bezwzględnie przewyższa analogiczne preparaty zagraniczne, może więcej tylko rozreklamowane, to nie ma powodu zezwalać na bezmyślne protegowanie cudzego przemysłu farmaceutycznego, gdy przemysł krajowy wytwarza przetwory równie dobre, względnie nawet lepsze.
Lekospis musi jednak ograniczać zapisywanie bezwartościowych zwykle, a szeroko reklamowanych cudownych jakoby środków. Np. czytując kilka dzienników — spotykam stale podobną reklamę: „Gdy lekarz powie wątroba — wówczas pomyśl o ziołach takich a takich“ Nic dziwnego, że człowiek chory na wątrobę zwróci uwagę na taką reklamę i żądać będzie od lekarza zapisania mu tych cudownych ziół, w skład których, wedle zapewnień wytwórcy, wchodzą różne chińskie shin-shen i inne niezwykłe zioła.
Ponieważ leczyłem już kilka dobrych setek ludzi chorych na wątrobę, przeto miałem możność wypróbowania wszystkich reklamowanych ziół i herbat, by w końcu dojść do wniosku, że jeśli przy chorobach wątroby jakieś zioła pomagają — to jedynie tania kurkuma, lub też jeszcze tańszy orthosiphon (kilkadziesiąt groszy za duża paczkę), natomiast wszystkie cudowne zioła z reklam okazały się najzupełniej pozbawione wszelkiej wartości, często sprowadzają natomiast znaczne pogorszenie.
Nie możnaby sobie wyobrazić, by chory oddał się w opiekę szpitalna i chciał dyktować leczenie. Jak natomiast często zdarza się, że do gabinetu lekarza przychodzi pacjent i mniej lub więcej kategorycznie domaga się zapisania jakiegoś środka, często zupełnie nieodpowiedniego w przypadku danej choroby!
Tak np. miałem pacjenta, który po przebyciu duru brzusznego zachorował na anemię złośliwą.
Chłopak zasłabł tak znacznie, że wszyscy sąsiedzi orzekli jednogłośnie, iż wyzdrowieć nie może i powinien umrzeć. Lecz zastosowałem wówczas „Panhepan“ — preparat wątrobowy i „skazany na śmierć“ pacjent powrócił szybko do zdrowia. Dziś jest szoferem ambasady w Warszawie.
W sąsiedztwie mieszkał robotnik, którego żona chorowała na raka macicy z przerzutami do żołądka. Też była blada i słaba — podobnie jak ów chłopak, lecz z powodu zupełnie ma się rozumieć innego cierpienia. Ponieważ mąż słyszał coś o cudownym działaniu „Panhepanu“ na tego chłopaka, przeto zdobył od sąsiadów próżną butelkę preparatu i przyszedł do mnie, stanowczo żądając zapisania tego lekarstwa dla chorej żony. Dziwić się nie można, że dla uniknięcia podobnych incydentów Ubezpieczania woli wprowadzić pewne ograniczenia, aby lekarz mógł zastawić się przed natrętnym a niedającym się przekonać pacjentem, zakazem zapisania tego czy innego leku. W rzeczywistości bowiem, każdy lekarz jeśli wie, że pacjentowi pomoże preparat nie objęty lekospisem — to może w ciągu kilku minut porozumieć się w tej sprawie z lekarzem naczelnym, który na pewno zezwoli na zapisanie takiego lekarstwa. Ma się rozumieć lekarz naczelny udzieli zezwolenia wówczas, gdy chodzi o lek rzeczywiście skuteczny i wypróbowany, a nie tylko reklamowany a bezwartościowy preparat.
Przed kilkunastu laty ukazały się w pismach niemieckich artykuły, (później się okazało, iż były to płatne reklamy), iż uczony indyjski stwierdził, że słonie mogą żyć po kilkaset lat, gdyż spożywają jakąś cudowną roślinę „lukutate“. Po kilkunastu dniach pojawiły się wielkie ogłoszenia, iż ta i ta firma wyrabia powidła z tej cudownej rośliny, które mają te same właściwości odmładzania i przedłużania życia i sprzedają te powidła po 5 marek za mały słoiczek.
W ciągu kilka lat fabrykant dorobił się wielkiego majątku, a w końcu okazało się, iż sprzedawane za drogie pieniądze powidła są zwykłymi powidłami śliwkowymi z dodatkiem fig i temu podobnych zwykłych owoców, które są może dość smaczne, lecz na pewno życia nikomu nie przedłużają.
Władze nadzorcze Kasy Chorych przez wydanie lekospisu nie miały, ani też nie mają na celu związywania rąk lekarzowi, ani też ograniczania go w cenie względnie doborze lekarstw, lecz jedynie chcą przeciwdziałać możliwym nadużyciom, mogącym powstać przez próby nakłaniania lekarzy do zapisywania reklamowych, a bezwartościowych leków.
Publiczność nie zdaje sobie wcale sprawy z faktu, wiele przemysł farmaceutyczny wytwarza najzupełniej bezwartościowych środków leczniczych, które pod wpływem reklamy zostają wypchnięte na rynek i masowo sprzedawane. Po roku lub dwóch, gdy lekarze, (no i chorzy) przekonają się o bezwartościowości tego preparatu — fabryka zaprzestaje fabrykowania tego przetworu, a za to wypuszcza kilka innych, też nie lepszych, które poparte szeroką reklamą zdobywają na pewien czas rynek, by znowu po roku czy dwóch okazać się małowartościowymi lub mało skutecznymi.
Mam pod ręką wydany przed 20 laty podręcznik nowych środków leczniczych. Na dobry tysiąc umieszczonych tam środków — dziś po kilkunastu latach stosuje się z tych wszystkich może 5%. Reszta — dziewięćset kilkadziesiąt okazała się bezwartościowa i dziś żaden lekarz nie pamięta nawet, że istniały jakieś abrotanole, antimelliny, apyrony, bromblutamy, cancroidy, dymale, eglatole i tak dalej podług alfabetu niekończąca się litania takich cudownych, reklamowanych, nic nie wartych lekarstw.
Byłoby marnotrawieniem grosza publicznego, by zezwalać na bogacenie się aptek przez zapisywanie podobnych lekarstw — podczas gdy istnieją przecież lekarstwa, może nie tak rozreklamowane, ale o wypróbowanej skuteczności, którymi w pierwszym rzędzie leczyć należy członków Ubezpieczalni Społecznych. Na trwonienie czasu i pieniędzy ani instytucja, ani też żaden lekarz pozwalać sobie nie może.
Przypominam sobie doświadczenia pewnego lekarza z okolicy, które poczynił z nowymi lekarstwami. Miał, mianowicie, pacjentkę, chorą na wątrobę, kobietę bardzo zamożną i kapryśną. Ponieważ, jak to zwykle bywa, ludzie zawsze więcej dowierzają lekarzom z większego miasta, przeto chora oddała się pod opiekę pewnego lekarza-specjalisty w większym mieście, który znany był jako ultra-nowoczesny lekarz, stosujący najnowsze środki lecznicze.
Lekarz ten był ordynatorem szpitala i chora leżała przez kilka tygodni w tym szpitalu, gdzie stosowano jej najnowsze zastrzyki wytwarzane przez znaną niemiecką wytwórnię farmaceutyczną i reklamowane jako niezawodny środek przeciw chorobom wątroby. Stan chorej jednak, zamiast się poprawiać, pogarszał się z dnia na dzień, chora ustawicznie zwracała i zesłabła tak, że ostatecznie ten lekarz-specjalista zawiadomił lekarza domowego chorej, iż chora jest prawie już konająca, wobec czego uznaje jej pobyt w szpitalu za bezcelowy i poleca odwiezienie chorej do domu, gdzie by w otoczeniu rodziny życie zakończyła. Ponieważ lekarz domowy chciał kontynuować jeszcze leczenie chorej, stosowane w szpitalu, przeto poprosił specjalistę o wskazówki w tym względzie.
„To jest obojętne“, brzmiała odpowiedź, „ja stosowałem stale zastrzyki (nazwijmy je) Icterogen, ale chora i tak dłużej niż 3 — 4 dni nie przeżyje, róbcie więc z nią co chcecie“.
Zastrzyki Icterogen zawierają w swym składzie pewien bardzo silny składnik, nadzwyczaj drażniący wątrobę, to też lekarz domowy, gdy usłyszał, że chorą stale leczono tymi zastrzykami, powziął podejrzenie, czy też obecny, opłakany stan chorej, nie jest wynikem raczej zatrucia tym nowym i niewypróbowanym jeszcze środkiem leczniczym. I dlatego, gdy chora powróciła do domu — pierwszym zarządzeniem lekarza domowego — było stosowanie leczenia przeciw zatruciu tym lekarstwem. W wyniku chora, która miała za 3 — 4 dni umrzeć — wróciła do zdrowia i żyje już kilka lat do obecnej chwili.
Podobne rezultaty stosowania „nowoczesnych“ lekarstw widziałem w gruźlicy. Przed piętnastu laty rozgłoszono, iż zastrzyki, zawierające w swym składzie złoto leczą gruźlicę skuteczniej od wszystkich innych środków leczniczych. Lekarze rzucili się więc do tych złotych zastrzyków, niezmiernie zresztą kosztownych i zaczęto na gwałt wszystkich gruźlików leczyć złotem. A wynik? Chorzy, którzy dotychczas chorowali tylko na płuca, zaczęli umierać jak muchy na skutek różnych powikłań, wywołanych tymi złotymi zastrzykami, drażniącymi niektóre narządy organizmu człowieka.
Dlatego też lekarz nie da się przez szumną reklamę nakłonić do ordynowania nowych i niewypróbowanych lekarstw, którymi przeważnie więcej zaszkodzi swym chorym, niż pożytku im przyniesie.
To też żaden fachowiec — lekarz nie będzie ubolewał nad ustaleniem lekospisu, zawierającego wykaz bezsprzecznie wszystkich wypróbowanych i wartościowych leków, a odrzucającego bezwartościowe, choć reklamowane specyfiki, produkowane masowo przez chciwe zarobku wytwórnie farmaceutyczne.
Jeśli natomiast Kasy Chorych wzywają do oszczędności w zapisywaniu lekarstw — to można je osiągnąć bynajmniej nie przez pogarszanie gatunku lekarstw, lecz przez znajomość przepisów taryfy aptekarskiej.
Tak więc 200 gramów wody utlenionej kosztuje w aptece około 30 groszy. Lecz jeśli lekarz będzie chciał zaperfumować tę utlenioną wodę np. 3 kroplami olejku miętowego, które kosztują coś ze dwa grosze — to aptekarz za taką perfumowana wodę utlenioną ma prawo policzyć około 1, 50 zł, a więc pięć razy tyle.
Dzieje się to dlatego, że aptekarz liczy wówczas za szczegółowe ważenie, mieszanie, sporządzanie recepty i tak dalej, podczas gdy przy zapisaniu czystej wody utlenionej liczy apteka wyłącznie za towar, a już nie za czynności aptekarskie.
Podobnie — gdy zapiszemy choremu krople walerianowe — to za 10 gramów tych płaci się aptece 40 groszy.
Również tyle płaci się za 10 gramów kropli miętowych.
Jeśli więc lekarz zapisze choremu oddzielnie oba rodzaje kropel, to za 20 gramów (10 walerianowych i 10 miętowych) zapłaci się aptece 80 groszy. Lecz niech lekarz zapisze krople te zmieszane w jednej buteleczce — wówczas te same 20 gramów kropli kosztuje około dwóch złotych.
Widzimy więc, jak lekarz, przez znajomość taryf aptekarskich, może na każdej recepcie zaoszczędzić stosunkowo duże kwoty, bez najmniejszego uszczerbku dla chorego.
Albo inny rodzaj oszczędności. Każdy lekarz powinien w przybliżeniu wiedzieć, ile lekarstwa będzie choremu potrzeba w przypadku danej choroby.
Np. w przypadku przeziębienia i kaszlu — zapisuje się krople anyżowe. Krople te zażywa się 3 razy dziennie po 20 kropel. Wobec tego — buteleczka dwudziesto gramowa tych kropel wystarcza zazwyczaj choremu na dobry tydzień, a przez ten czas — kaszel ustępuje.
Niektórzy lekarze, zamiast zapisać taką, zupełnie wystarczającą ilość lekarstw — zapiszą 100 lub 200 gramów tych kropel. I co się dzieje? Chory zużyje z tego 15 czy 20 gramów, kaszel mu ustanie, i wobec tego zaprzestanie dalszego picia lekarstwa. Lekarstwo stoi kilka miesięcy w kącie, po czym wyrzuca się je na śmietnik.
A więc i tu jest pole do oszczędzania i dlatego też Ubezpieczalnia Społeczna słusznie przypomina lekarzom — by zapisywali tylko te lekarstwa, ile go przeciętnie potrzeba. Nie należy zapisywać jednak ilości nadmiernych, które zostaną później wylane do zlewu.
Dalej jeśli lekarz zapisze choremu lekarstwo w formie prostej i powie mu jak je sobie przygotować — to kosztować to będzie parę groszy.
Następnie lekarz przy zapisywaniu lekarstwa winien się zastanowić, czy musi zapisać drogie lekarstwo, podczas, gdy tańsze może równie dobrze pomóc.
Jest to analogiczne do odżywiania — można odżywiać się drogimi majonezami i homarami, ale dobry chleb z masłem też potrafi głód zaspokoić, a jest przy tym tańszy i na pewno zdrowszy.
Jeśli choremu można dopomóc lekarstwem tanim, a równie skutecznym, to nie powinno się zapisywać lekarstwa drogiego, które wcale skuteczniejsze nie jest. Jeszcze jednym sposobem oszczędzania jest, by lekarz zadał sobie pytanie, czy w ogóle lekarstwo jest choremu potrzebne.
Np. przychodzę do mnie często robotnicy z drobnymi skaleczeniami. Wiem z własnego doświadczenia, iż takie drobne otarcia goją się bez stosowania leków, jedynie opatrzone z gazy po uprzednim zajodynowaniu, mającym na celu dezynfekcję rany oraz osłonięcie przed możliwością zanieczyszczenia ranki.
Albo też jak często lekarz zapisuje środek leczniczy wyłącznie dlatego, że chory tego żąda!
Przychodzi czerstwa, czerwona dziewczyna i żąda, by zapisać jej butelkę żelaznego wina.
Nie jest ono jej w ogóle potrzebne. Lecz lekarz — ulegając prośbom — zapisuje jej butelkę.
I na to też zwraca uwagę Ubezpieczalnia — mówiąc, by lekarstwa zapisywać wyłącznie tym, którzy tego potrzebują, lecz nie tym, którzy tego żądają.
I to jest najzupełniej słuszny postulat — nie robi przez to Ubezpieczalnia żadnych ograniczeń dla tych, którzy są rzeczywiście chorzy i muszą być leczeni, lecz z drugiej strony ma prawo Ubezpieczalnia bronić się przed wyzyskiem.
W końcu jeszcze jedna sposobność do rozsądnej oszczędności: forma zapisywanego lekarstwa.
Wytłumaczę to na przykładzie. Powszechnie wiadomo, że na uspokojenie nerwów stosuje się sól bromową. Sól tę można zapisywać w różnej formie — np. w formie tabletek, kosztuje to niewiele. Można też zapisać brom w roztworze przygotowanym w aptece. Koszt również nie wielki. Ale kilka fabryk wpadło na pomysł, gdy się taką zmieszaną sól wrzuci do wody — to wytwarza się burzący płyn, niby woda sodowa. Smakuje to nieco lepiej, ale kosztuje flakon 4 złote.
Jeszcze inna firma zmieszała ten sam brom z wyciągiem bulionowymi na wzór Magii.
Jest to bardzo smaczne, ale kosztuje 9 złotych za pudełko. A skutek jest ten sam, niezależnie czy chory dostanie brom w postaci płynu, czy w postaci kostek bulionowych.
Słusznie więc wymaga Ubezpieczalnia, by stosować lekarstwo w formie prostej — o w każdym razie nie w formie wyjątkowo drogich, a wcale nie więcej skutecznych specyfików.
Jeśli mowa o specyfikach — to znowu pacjenci nie zdają sobie sprawy, ile każą sobie fabryki chemiczne płacić za reklamę. Np. reklamowany Jekorol ma identyczny skład z syropem jodo-tanninowym, pertussina ma ten sam skład co syrop tymiankowy i tak dalej. Ale przyjdzie kobiecina i dopomina się koniecznie jecorolu, bo sąsiadka też to dawała dziecku. Nic nie pomogę tłumaczenia, że syrop jodo-tanninowy a jecorol — to jest jedno i to samo, tylko że jedna fabryka nazwała swój wytwór tak, a druga inaczej.
Jeśli więc oba produkty są zupełnie identyczne, to po co wyrzucać pieniądze na produkty droższe, kiedy ten sam produkt innej fabryki jest tańszy a nie gorszy.
W ostatnich latach urządziło wiele Ubezpieczalni swoje własne apteki, względnie punkty rozdzielcze lekarstw.
Co to są te punkty rozdzielcze? Otóż każdemu lekarzowi wstawiono do gabinetu szafę z lekarstwami i odtąd, zamiast zapisywać choremu lekarstwo i odsyłać go do apteki, lekarz po zbadaniu chorego bierze odpowiednie lekarstwo z szafy i daje je choremu do ręki.
Ma się rozumieć, że zaopatrzono lekarzy w najrozmaitsze gatunki najczęściej potrzebnych środków leczniczych, jak aspiryna, piramidon, rycyna, przetwory żelaza, proszki na ból głowy, proszki na kaszel, krople walerianowe, gorzkie, Inoziemcowa i cały szereg innych lekarstw. Jeśli lekarz chce zastosować lekarstwo, którego u siebie nie ma, to może też wypisać receptę do apteki, lecz przeważnie jednak wystarczą lekarstwa przysłane z Ubezpieczalni.
Urządzenie tych punktów rozdzielczych poważnie ugodziło w interesy stanu aptekarskiego i tak żyjącego dziś w bardzo trudnych warunkach.
Lecz z drugiej strony aptekarze sami ponoszę winę spowodowania Ubezpieczalni do urządzenia punktów rozdzielczych. Dlaczego — wyjaśnię przykłady.
Kazimiera P. zachorowała na uporczywy katar nosa.
Zapisałem jej z apteki boromentol. Po dwóch dniach odwiedzam chorą i proszę o pokazanie boromentolu (sprzedawanego w tubach cynkowych). Co się okazuje? Aptekarz zamiast dać chorej boromentol, za który przecież płaci mu Ubezpieczalnia około 70 groszy — dał chorej troszkę wazeliny w drewnianym pudełeczku.
Chora zagadnęła aptekarza, czemu nie dostaje jak należy tuby — „za te parę groszy co Ubezpieczalnia nam płaci“, odpowiedział aptekarz, „nie mogę dać boromentolu w tubie“.
Albo inny wypadek. Chorej Janinie L. zapisałem syrop kreozotowy jednej z większych wytwórni. Chora poszła do apteki w pobliskim mieście, i tu — zamiast dać jej zapisany środek wytworu fabrycznego, — dano jej namiastkę tego, sfuszerowaną na miejscu. Ale gdy oryginalny preparat ma przyjemny smak i zapach, to podrobiony w aptece produkt nie nadawał się w ogóle do użytku, był niesmaczny i o przykrym zapachu. Chora, nie wiedząc o zamianie dokonanej w aptece, przyszła do mnie z pretensją, że zapisałem jej podobne świństwo. Wytłumaczyłem jej, że aptekarz samowolnie jej zamienił lekarstwo, wobec czego chora poszła znów do apteki. I tu znowu zaczął się aptekarz tłumaczyć, że Kasa Chorych za mało płaci, więc nie mogą innych lekarstw wydawać. (Dodam, że Kasa płaci za butelkę tego syropu około 2, 60 zł, publiczność natomiast 2, 95, a aptekarza kosztuje ten syrop — sprowadzony z fabryki coś niecałe 2 złote, a zatem zarobek zupełnie przecież wystarczający).
Albo roztwory żelaza. W niektórych aptekach zaczęto fabrykować te płyny w swoim zakresie, a fabrykowano to w ten sposób, że chorzy, którym wydano takie „wino“ czym prędzej wylewali je do zlewu, było bowiem ono gorzkie, sfermentowane i cuchcące. Jednym słowem apteki lekceważyły sobie Ubezpieczalnie i na recepty Ubezpieczalni wydawano ohydne namiastki w prymitywnych opakowaniach. Chorzy, słusznie niezadowoleni z lekarstw — uważali, iż to lekarze Kas Chorych zapisują im podobne bezwartościowe specjały i wyzywali na czym świat stoi.
Przez niesumienność części aptekarzy cierpiała opinia całego lecznictwa ubezpieczeniowego.
To też wszyscy członkowie Ubezpieczalni byli mile zaskoczeni, że z chwilę urządzenia punktów rozdzielczych, jakość wydawanych lekarstw poprawiała się o całe niebo.
„Żelazne wino“ jest słodkie, gęste i smaczne.
Maści opakowane są w porządne pudełka metalowe, lub w słoiki.
Zioła — porządnie opakowane w torebkach.
Tran — świeży i smaczny, smarowania — silne i skuteczne.
A wszystkie te dobre lekarstwa kosztują Ubezpieczalnie może połowę tego co trzeba było płacić aptekom za liche namiastki. I dlatego też — gdy czasami zabraknie mi jakiegoś lekarstwa w moim punkcie rozdzielczym, chorzy wolą zaczekać i przyjść jeszcze raz za parę dni, niż otrzymywać lekarstwa z apteki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.