Pamiętnik dr S. Giebockiego/Ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Giebocki
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków.

Gdy mowa o ubezpieczeniach społecznych, nie można pominąć jednego działu ubezpieczeń, który obejmuje najszersze rzesze ubezpieczonych, mianowicie ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Podlegają tym ubezpieczeniom wszyscy należący do ubezpieczeń chorobowych, a poza tym wszyscy robotnicy rolni, którzy w Polsce zachodniej od 5 lat nie podlegają ubezpieczeniom chorobowym, a w pozostałych dzielnicach w ogóle nigdy z ubezpieczenia chorobowego nie korzystali. W końcu należą do ubezpieczenia od wypadków wszyscy samodzielni rolnicy wraz z rodzinami.
Składki, jakie się na ubezpieczenie to opłaca, są doprawdy groszowe, np. średnio zamożny rolnik opłaca miesięcznie coś z 60 — 70 groszy. Ubezpieczenie to zostało wprowadzone w rolnictwie zapewne w związku z postępującą modernizacją i uprzemysłowieniem gospodarstw rolnych, gdy propaguje się w rolnictwie stosowanie najrozmaitszych maszyn, jak żniwiarki, sieczkarnie, młockarnie itp. Ustawodawca chciał zabezpieczyć rolników od skutków wypadków, jakie mogą łatwo się wydarzyć przy stosowaniu podobnych maszyn. Że w razie istotnego wypadku przy pracy — poszkodowany dopomina się zwrotu kosztów leczenia, a w razie trwałego uszkodzenia, czy też kalectwa na skutek wypadku — dopomina się też renty i to zawsze jak najwyższej — to jest zjawiskiem najzupełniej normalnym.
Lecz smutniejszym jest inne zjawisko — że płacący grosze na ubezpieczenia wypadkowe — chcą takowe wykorzystać i dopuszczają się po prostu oszustwa — kładąc na karb wypadków wszystkie możliwe choroby. W niektórych udowodnienie oszustwa jest najzupełniej łatwe. Tak np. w końcu 1933 roku zgłasza się do mnie starszy mężczyzna Fryderyk R. — skarżąc się na bóle w kiszce odchodowej. Zbadanie wykazało raka kiszki grubej. Powiedziałem choremu w oględnej formie, iż wrzód ma na kiszce i będzie musiał poddać dłuższemu leczeniu wzgl. operacji — „a panie doktorze, czy by nie szło leczyć się na koszt ubezpieczenia wypadkowego“ — pyta mnie pacjent, „gdyż przypominam właśnie sobie, że przed kilku miesiącami zleciałem z woza, gdy woziłem drzewo i właśnie od tego czasu czuję się chorym“. Co mogłem w takim przypadku poradzić choremu? — Powiedziałem mu, iż jeśli uważa, że choroba jest następstwem wypadku, niech zgłosi to Ubezpieczalni.
Ubezpieczalnia ma się rozumieć odrzuciła roszczenia chorego, gdyż jest rzeczą wykluczona, aby rak kiszki odchodowej mógł rozwinąć się na skutek upadku z wozu. Ale częściej zdarza się, że trudno orzec, czy choroba jest następstwem wypadku przy pracy, czy też nie. Poszkodowany dostarcza zazwyczaj kilku świadków — swoich sąsiadów i kumotrów którzy zeznają, że widzieli i słyszeli, że poszkodowany uległ właśnie przy pracy wypadkowi i na skutek tego jest teraz chory. Tak więc Franciszek M. wyjechał rowerem w niedzielę po południu na dworzec, aby oczekiwać na żonę, która wracała z gościny u krewnych. Tuż za domem Franciszek M. zleciał z roweru i złamał nogę w biodrze. Wypadek co prawda był, lecz nie przy pracy, domownicy potwierdzili, iż poszkodowany zleciał z roweru, gdy wyjeżdżał na targ (a zatem uważa to się już za dział pracy rolnika) i Franciszek M. do dziś pobiera kilkanaście złotych miesięcznie renty z Ubezpieczalni.
Gustaw G. dostał krostkę na nodze. Ponieważ zaczął wyciskać ją brudnymi rękoma, dostał zakażenia krwi i z małej krostki powstała ogromna ropowica sięgająca od kolana do brzucha. Leczył się dłuższy czas, w końcu wyzdrowiał, lecz noga została częściowo sztywna. Ale sąsiedzi nauczyli go, aby zgłosić chorobę do Ubezpieczalni jako nieszczęśliwy wypadek. Zameldował więc, iż kilkanaście dni przed zachorowaniem uderzył się nogą o pług, noga z tego spuchła i powstało zakażenie. Sąsiedzi i kumotry wszystko potwierdzili i Gustaw G., który jeśli zachorował to jedynie przez wyciskanie samoistnie powstałego wrzodu — a więc w każdym razie nie na skutek wypadku — pobiera znów do dziś rentę z Ubezpieczalni i to z racji ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków.
Helena S. zachorowała na ropień pod pachą. Ponieważ — zamiast przyjść do lekarza — leczyła się sama przykładaniem gliny itd. — przeto ropienie rozszerzyło się i powstało znów zakażenie. Chorą trzeba było umieścić w szpitalu, gdzie przebywała dłuższy czas. W międzyczasie męża chorej pouczono, iż istnieje instytucja, która jest na tyle łatwowierna, iż wierzy na słowo wszystkim wyzyskiwaczom — a mianowicie Ubezpieczalnia Społeczna.
Znów zgłosił, że żona zachorowała, gdyż parę dni uprzednio uderzyła się, gdy schodziła z drabiny w czasie prac gospodarskich. Synowie chorej poparli powyższe zeznania, sąsiedzi również i mąż chorej otrzymał kilkaset złotych tytułem zwrotu kosztów leczenia nieszczęśliwego wypadku.
Czasami pretensje do ubezpieczenia wypadkowego są aż śmieszne. Tak więc 4-o letni Janek B., latając po gospodarskich budynkach swego ojca, skoczył z żartów w kierat, noga dostała się między tryby i dziecko złamało sobie w kilku miejscach nogę. Ojciec znowu zgłosił fakt ten jako wypadek przy pracy, motywując, iż czteroletni chłopiec miał dozorować konie obracające kierat (maneż). W tym przypadku wiek dziecka spowodował, iż Ubezpieczalnia bez dochodzeń mogła oddalić pretensje ojca, gdyż jest rzeczą jasną, że czteroletnie dziecko nie może żadnych funkcji pracowniczych jeszcze spełniać. Lecz gdyby chłopiec, który przy zabawie i skokach złamał sobie nogę liczył np. dwanaście lat — wówczas ojciec chłopca znalazłby kilku świadków, którzy zeznaliby, iż chłopiec właśnie w czasie wypadku pomagał ojcu — i wówczas Ubezpieczalnia płaciłaby setki złotych jako zwrot kosztów leczenia i rentę z powodu obniżenia zdolności zarobkowej. W ogóle muszę powiedzieć, iż nie zdarzyło mi się, aby złamane ręki czy nogi na wsi było zgłaszane w innej formie, niż jako następstwo wypadku przy pracy. Dopiero po kilku miesiącach dochodzą mnie słuchy, iż tym wypadkiem przy pracy były jakieś porachunki małżeńskie, w czasie których czuły małżonek przetrącił żonie rękę kijem, lub też bijatyka na zabawie, a w końcu wypadek poza pracą, np. przy wyjściu na przechadzkę, wyjeździe do kościoła, powrocie w podchmielonym stanie z chrzcin czy wesela. Ale świadkowie pod przysięgą zeznali, iż wszystko zdarzyło się właśnie w czasie najgorliwszej pracy, więc Ubezpieczalnia innego wyjścia nie ma, jak płacić za koszta leczenia, płacić za utratę zarobku i wkońcu płacić za powstałe kalectwo. Również wszystkie takie choroby, jak gruźlica kości czy stawu, według twierdzeń rolników — muszą być następstwem nieszczęśliwego wypadku i to w czasie pracy.
Tak więc Jan T. stale był słabowity i blady. W czerwcu 1930 r. zatrzymano mnie w przejeździe, gdyż chłopakowi spuchło kolano. Pierwszym moim pytaniem było — czy się czasami w takowe nie uderzył, lecz chłopak zaprzeczył — nic sobie nie przypominał. Po zbadaniu okazało się, iż chodzi o gruźlicę stawu, chorobę przewlekła i żmudną. Powiedziałem to ojcu chorego. Po dwóch dniach przylatuje do mnie ojciec chorego, oznajmiając, iż teraz sobie przypominają, iż parę dni przed wypadkiem chłopak uderzył kolanem w bronę, wobec czego zgłosi chorobę jako wypadek. Bracia chłopaka potwierdzili powyższy fakt, (który, dałbym głowę, był najzupełniej zmyślony) i Ubezpieczalnia musiała paręset złotych zwrócić jako koszty leczenia itd.
Antoni Z. zachorował na zapalenie opłucnej z nagromadzeniem wypłynu w worku opłucnowym. Gdy oznajmiłem to choremu, który sądził początkowo, iż ma zapalenie płuc, ten zgodził się w zupełności ze mną iż choroba była wynikiem przeziębienia. Lecz po kilku dniach przylatuje żona chorego, oznajmiając, iż po przyjeździe do domu przypomniano sobie, iż mąż jej kilka dni przed zachorowaniem został przy zwożeniu drzewa uderzony przez konia, od tego czasu zaczął narzekać na kłucia w boku, które wzmagały się aż do czasu, gdy udano się do mnie. Znów poszło do Ubezpieczalni zgłoszenie wypadku przy pracy.
O wyniku tego znów szalbierstwa nie słyszałem.
Powyższe fakty dotyczyły samodzielnych rolników. A jak przedstawia się sprawa u robotników fabrycznych? Też nie wiele lepiej. Pół biedy — dopóki chodzi o młodego i silnego człowieka. Gdy przytrafi mu się jakiś wypadek — odleży swój czas, po czym powraca do zdrowia i w dalszym ciągu zabiera się do swej poprzedniej pracy. Wobec tego nie wypada mu się dopominać o jakieś wygórowane odszkodowania czy renty z tytułu zmniejszonej zdolności zarobkowej — gdyż jeśli wykonuje swą poprzednią pracę, to nie może przecież twierdzić, aby miał znacznie obniżoną zdolność zarobkową.
Ale biada jeśli wypadek przytrafi się człowiekowi starszemu!
Tak więc Piotr W. liczył ponad 60 lat, lecz stale pracował w fabryce, zresztą przy niezbyt ciężkiej pracy. Znałem go od kilku lat i jak tylko pamiętałem — chodził trochę koślawo z powodu płaskich stóp, a przy tym rozległych żylaków na obu nogach. Lecz w końcu wybudował sobie kamieniczkę i widocznie sprzykrzyło mu się co rano lecieć do fabryki. A w fabryce — jak w fabryce — raz kamień zleci komu na nogę i zadraśnie palec, to znowu kogoś wagoniki uderzę, lub w końcu sam pracownik poślizgnie się i zleci z wagonu, czy też przewróci się na równej drodze. Jednym słowem okazji do zgłoszenia wypadków aż nadto.
Nasz Piotr W. czekał sobie kilka tygodni, aż okazja się nadarzyło, jakaś belka uderzyła go trochę w nogę. Narobił więc krzyku, zgłosił w biurze wypadek i kazał odwieźć się do domu, gdzie zapakował się do łóżka i mnie zawezwał. Bogiem a prawda nie wiele mogłem stwierdzić u poszkodowanego — trochę zdarty naskórek na podudziu, mały siniec i na tym koniec. Ale czym mniejsze uszkodzenie, tym większe były skargi i narzekania. Do pracy już więcej Piotr W. nie powrócił, twierdząc iż „bóle w nogach uniemożliwiają mu chodzenie“. Po kilku miesiącach wezwano „okaleczałego“ do lekarza zaufania, którego Piotr W. przekonał jakoś, że zarówno płaskie stopy jak i żylaki są wyłącznie następstwem ostatniego wypadku, a że przy tym narzekał też trochę i na serce, trochę na reumatyzm, więc ostatecznie zrobiono go niezdolnym do pracy ponad 66⅔% i dziś nasz Piotr W. otrzymuje swoją rentę niemocy i wypadkową, co mu nie przeszkadza chodzić codziennie po kilkanaście kilometrów do lasu po drzewo, czy też w odwiedziny do znajomych.
Albo też Franciszek P. pięćdziesięcioletni robotnik, znany zresztą w okolicy jako jeden z największych pijaków a zarazem, i leniuchów. Pewnego dnia przyszedł do pracy w stanie porządnie podgazowanym i gdy ładował wapno na wagon kolejowy — stracił równowagę i zleciał z wagonu na szyny. Doznał przy tym poważnego zresztą uszkodzenia, mianowicie złamał sobie nogę w biodrze.
Gdy wezwano mnie na miejsce wypadku, stwierdziłem co się stało — zapakowałem okaleczonego na swój samochód i odwiozłem do szpitala, gdzie przebywał około trzech miesięcy. Noga wyleczona została idealnie — nie została ani krótsza, ani cieńsza. Lecz mimo to P. już do roboty nie wrócił, od chwili gdy został odesłany ze szpitala do domu na chwilę nie ustawał skarżyć się na wielkie dolegliwości w złamanej nodze. Gdy wchodził do mego gabinetu, lub też przechodził przed mymi oknami — wówczas kulał tak rozpaczliwie, że zdawało się — co krok — już upadnie na ziemię. Również lekarz zaufania Ubezpieczalni został widać przekonany o ciężkim i trwałym kalectwie Franciszka P., gdyż przyznał mu wysoką rentę wypadkową i rentę niemocy. Lecz pewnego poranku jadę samochodem i widzę, że drogą kroczy równym, elastycznym i szybkim krokiem jakiś wysoki mężczyzna. Gdy podjechałem bliżej — nie chciałem wprost oczom wierzyć — był to Franciszek P. we własnej osobie. Widać nie zauważył mnie — może zresztą był znów podgazowany — i szedł sobie dalej równo i prosto, jak gdyby nigdy nie miał złamanej nogi. Ale gdy w parę tygodni później przyszedł znów do mnie po jakieś poświadczenie — znów kulał jeszcze rozpaczliwiej niż poprzednio — żaląc się, że w ogóle nie może prosto chodzić i skarżąc się na bóle, cierpienia i inne strzykania w złamanej nodze.
Również i bezrobocie powodować może niesłychany wzrost dolegliwości powypadkowych, dotychczas zupełnie lekceważonych i w ogóle nie zgłaszanych. Tak więc Roman P. miał jakoby przed 5-ciu laty ulec jakiemuś wypadkowi, podczas ładowania drzewa na wagony. Widocznie wypadek nie musiał być poważny, gdyż poszkodowany w ogóle się do mnie nie zgłaszał, a gdy później z powodu różnych dolegliwości, razporaz do mnie się zgłaszał — nigdy ani słowem nie wspominał o stłuczeniu ramienia i okolic łopatki, któremu miał ulec w czasie owego wypadku (o którym tak przynajmniej po 5-u latach zeznali „naoczni świadkowie“ kumotry i sąsiedzi Romana P.).
Lecz pewnego dnia Roman P. pokłócił się z urzędnikiem majątku rolnego, na którym pracował i wkrótce potem został zwolniony z pracy. I od razu wszystkie dolegliwości zwiększyły się w niesłychanym wprost stopniu. Roman P. co drugi dzień przychodził do mnie, uskarżając się na bóle i cierpienia w rzekomo stłuczonym przed 5-u laty ramieniu, o którym jednakowoż do chwili zwolnienia z pracy — ani słowem nie wspominał. Staw uległ też nagłemu zesztywnieniu — gdy do dnia zwolnienia Romana P. wykonywał bez przeszkód wszystkie prace, ciężko pracując rękoma, to po zwolnieniu z pracy — już dotknięcie do jego ramienia wywoływało odruchy obronne i zapewnienia o niesłychanej wrażliwości i sztywności stawu ramieniowego.
Jak sobie Ubezpieczalnia poradziła z Romanem P. — nie wiem jeszcze. Zapewne sprawa jest jeszcze w toku i przesłuchuje się pod przysięgą wszystkich świadków postawionych przez Romana P. — którzy w myśl zasady „ręka rękę myje, noga nogę wspiera“ na pewno zeznają, iż naocznie widzieli, jak to Roman P. uległ ciężkiemu wypadkowi, jak to był zdrowy przed wypadkiem, a od chwili wypadku był już tylko cieniem człowieka, kaleką, który jeśli pracował jeszcze 5 lat na majątku, to tylko dlatego, że inni wyręczali go w pracy. Takie składanie zeznań uważa się jako naturalna sąsiedzką przysługę, przecież za kilka lat, gdy sami świadkowie zaczną się starać o swe renty — wówczas z kolei Roman P. wystąpi zapewne w roli uniwersalnego świadka, który wszystko widział i słyszał.
Najciekawsza historia wydarzyła mi się z Alfredem K. Był to średnio zamożny rolnik, przyszedł już na świat jako kaleka, mianowicie podczas gdy prawa noga była normalnie u niego rozwinięta — noga lewa była jakby skarłowaciała i uschnięta. Gdy Alfred K. rozebrał się i stanął na szczudle — wówczas lewa stopa sięgała do kolana prawej nogi, wisząc bezwładnie.
Mimo tego kalectwa, Alfred K. nauczył się nieźle chodzić przy pomocy protezy, tak że gdy pierwszy raz wszedł do mego gabinetu, zlekka może tylko kulejąc, lecz bez laski, czy szczudła — wcale bym nie sądził, iż znajduje się przede mną człowiek dotknięty tak ciężkim kalectwem. Ten to biedny zresztą kaleka — za namową sąsiadów, zaczął starać się też o rentę wypadkową. „Jak to, zagadnąłem go, przecież nie sądzi Pan, aby Ubezpieczalnia uwierzyła, że pańskie wrodzone kalectwo jest następstwem jakiegoś wypadku przy pracy?“ „W to może mi Ubezpieczalnia rzeczywiście by nie uwierzyła, odrzekł Alfred K., lecz ja jednak miałem przed 3-ma miesiącami wypadek, potknąłem się i upadłem na drabinę, przy czym stłukłem właśnie tą uschniętą nogę. Noga ta mnie nigdy poprzednio nie bolała, a od chwili wypadku rwie mnie i boli“.
Zbadałem sumiennie niedorozwinięta nogę, nie było na niej ani żadnej blizny, ani zaczerwienienia, ani obrzmienia, a zatem nie było żadnego objawu, który by potwierdzał możliwość bolesności tej szczątkowej kończyny. Lecz udowodnić komuś, że go coś nie boli, jest niesłychanie trudno.
Jeśli więc Alfred K. będzie dość wytrwały, a przy tym i bezczelny, by procesować się z Ubezpieczalnią — to nie wykluczone, że w końcu wyprocesuje kilkadziesiąt złotych miesięcznej renty z racji wypadku, który zapewne w ogóle nie miał miejsca.
A przecież ubezpieczenie wypadkowe ma niesłychanie doniosłą rolę do spełnienia — zabezpieczyć od nędzy bądź poszkodowanych, którzy na skutek wypadku utracili całkowicie lub częściowo zdolność zarobkową, bądź też — jeśli wypadek pociągnął za sobą śmierć ubezpieczonego — zabezpieczyć choć w pewnym stopniu byt pozostałej po nim rodzinie. Ile widzi się przypadków, kiedy dobrodziejstwo ubezpieczenia wypadkowego łagodzi tragedie powstałe na tle wypadków przy pracy. Tak więc przy przetaczaniu wielkich silników — rusztowanie upada na 56-cio letniego cieślę Stanisława W. i kaleczy go tak, iż po paru godzinach nieszczęśliwy umiera. Pozostaje żona z 4 dorastających dzieci. Dzięki rencie wdowiej prowadzi w dalszym ciągu swe gospodarstwo, wyposaża córki i usamodzielnia synów.
Albo też dwudziestokilkoletni Stefan M. dostaje się podczas pracy między wagony kolejowe, które miażdżą mu prawe ramię, tak iż w szpitalu muszą amputować rękę w stawie ramieniowym. Ze szpitala wychodzi jako kaleka bez prawej ręki. W czasie, gdy ludzie zdrowi nie mogą pracy otrzymać — kaleka tym mniej może liczyć na otrzymanie jakiegokolwiek zarobku. Lecz Stefan M. otrzymuje około 60 zł miesięcznej renty, raz poraz dorywczo zapracuje sobie jeszcze parę złotych i ostatecznie — przy skromnych wymaganiach, potrafi jakoś utrzymać siebie, żonę i dwoje dzieci.
Albo też Franciszek M., starszy już około 60-letni robotnik. Przy pracy wagoniki naładowane wapnem zmiażdżyły mu nogę, tak iż w szpitalu odięto mu ją wyżej kolana. Gdyby nie ubezpieczenie wypadkowe — musiałby zapewne u schyłku swego pracowitego życia iść żebrać, aby nie umrzeć z głodu. Lecz Ubezpieczalnia wypłaca mu kilkadziesiąt złotych miesięcznie i kaleka żyje względnie spokojnie, nie mając obawy o to, że znaleźć się może na bruku bez środków do życia. Zapewne — pomoc Ubezpieczalni byłaby bezsprzecznie znacznie wydatniejsza, gdyby nie pijawki i pasożyty ubezpieczenia wypadkowego, o których mówiłem poprzednio
W ogóle chęć wykorzystywania wszelkich ubezpieczeń jest charakterystyczna w naszym środowisku — pomijając już ubezpieczenia społeczne. Tak np. wielu rolników tutejszych jest ubezpieczonych w prywatnych towarzystwach ubezpieczeń. Zdarzy się często, że pies wyleci na drogę i ukąsi kogoś w łydkę, lub też rozedrze coś z odzieży. Wówczas poszkodowany zaczyna dowiadywać się, czy właściciel psa jest ubezpieczony od odpowiedzialności cywilnej, czy też nie.
Jeśli ubezpieczony nie jest — to zwykle właściciel psa odkupuję poszkodowanemu za dwa złote podarte pończochy, dołoży jeszcze z trzy złote na przeprosiny i na tym sprawa się kończy. Ale gdy tylko poszkodowany się dowie, że właściciel psa jest ubezpieczony — to sprawa przyjmuje zupełnie inny obrót. Wówczas idzie się do lekarza, który musi wypisać, iż u pana X czy Y stwierdził takie a takie otarcie naskórka, wielkości tylu i tylu milimetrów, że na skutek tak poważnych obrażeń będzie poszkodowany co najmniej z parę tygodni niezdolny do pracy i tak dalej. Charakterystyczne, że ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeń właściciel psa, wcale nie mityguje wygórowanych pretensji poszkodowanego, lecz chętnie namawia go do stawiania jak najbardziej wysokich żądań — „bo na to płacę tyle a tyle złotych rocznie, więc jeśli się co stanie — to niech towarzystwo płaci“. Z otrzymanym świadectwem w ręku wypisuje się do Towarzystwa Ubezpieczeń list, że żąda się tysiąca złotych odszkodowania, tytułem nawiązki za ból, utraconego zarobku, zniszczonej odzieży itp. Jeśli towarzystwo odmówi pretensjom poszkodowanego — to wówczas poszkodowany idzie do pokątnego doradcy, który wypisuje skargę sądową i oddaje się sprawę do Sądu. Poszkodowany — zazwyczaj człowiek niezamożny — nie ponosi żadnych kosztów w związku z wytoczonym procesem, gdyż korzysta z prawa ubogich.
Należy przy tym uwzględnić, iż jeśli mieszkaniec Warszawy czy Łodzi szuka rozrywki w kinie czy teatrze, to mieszkaniec prowincji znajduje tę rozrywkę w Sądzie, tym więcej, że na zasadzie prawa ubogich przyjemność ta nic go nie kosztuje. Natomiast pozwane Towarzystwo Ubezpieczeń musi opłacać adwokata, świadków itd., więc jeśli taki poszkodowany zażąda tysiąc złotych odszkodowania, to Towarzystwo dla świętego spokoju daje mu 250 czy 300 złotych za uszkodzenie, które, jak mówiłem wyżej, kosztowałoby nieubezpieczonego właściciela psa może 2, a najwyżej 5 złotych.
Otrzymawszy 250 złotych taki „poszkodowany“ urządza zakrapiane wódką przyjęcie, na którym właściciel kąsającego psa zajmuje honorowe miejsce — i na tym ostatecznie się sprawa kończy.
Podobnie dzieje się i w innych wypadkach — gdy ktoś przewróci się na ulicy i nabije sobie guza, czy też skręci nogę. Jeśli stanie się to na szosie, czy też przed własnym mieszkaniem — to wypadek taki żadnych konsekwencji za sobą nie pociąga — rozciera się guza, lub też wymoczy skręconą nogę i na drugi dzień się o tym zapomina. Ale jeśli to stanie się u rzeźnika, lub też na schodach jakiegoś domu, czy też przed jakimś większym domem — to sprawa znów przybiera inny obrót — podobnie jak w historiach z psami. Idzie się wówczas z tragiczną miną do lekarza, wyciąga znów świadectwo lekarskie i zaczyna się epopea sądowa przeciwko towarzystwu ubezpieczeń, w którym rzeźnik, czy też właściciel domu jest ubezpieczony. Towarzystwo Ubezpieczeń na odczepne daje kilkaset złotych za uszkodzenie, które nie warte było dwóch czy trzech złotych
Tak np. Elżbieta K. weszła do składu rzeźnickiego. Wtem zły pies rzeźnika, który zwykle był uwiązany na podwórzu — zerwał się z łańcucha, wleciał do składu i ukąsił obecną tam Elżbietę K. Ukąszenie spowodowało powstanie kilku nieznacznych zadrapań. Ale usłużny właściciel psa poinformował natychmiast poszkodowaną, że jest ubezpieczony od odpowiedzialności cywilnej. Mądrej głowie dość na słowie, tak więc i w tym wypadku Elżbieta K. nie zechciała tracić szans, jakie się nadarzają. Poszły więc w ruch świadectwa lekarskie, listy polecone, wezwanie itd. i w końcu „poszkodowana“, która na skutek odniesionych obrażeń nie potrzebowała ani godziny leżeć w łóżku — otrzymała coś 350 zł.
W innym przypadku masażystka Stanisława S. potknęła się na schodach i stłukła sobie mocno rękę (aczkolwiek jej nie złamała). Ze względu, iż zawód jej wymagał właśnie zdrowych rąk, przeto około czternastu dni była w domu, po czym wróciła do uprzedniego zajęcia. Dowiedziawszy się, że dom był ubezpieczony w towarzystwie ubezpieczeń — wystąpiła z pretensją na 6 tysięcy złotych, za ból, utracony zarobek i zmniejszoną zdolność zarobkową. Towarzystwo proponowało poszkodowanej 1 tysiąc złotych, lecz ta ani słyszeć nie chciała o tak znacznym ustępstwie. Wobec tego Towarzystwo Ubezpieczeń musiało dopuścić do procesu, wzięło adwokata, ten zawezwał lekarza biegłego do zbadania poszkodowanej.
Okazało się, że po kilku tygodniach nie było już ani śladu stłuczenia, poszkodowana miała pełną zdolność zarobkową, wobec czego sąd przyznał jej niecałe 200 złotych tytułem odszkodowania. A zatem poszkodowana zażądała 30 razy tyle, niż istotnie na skutek wypadku utraciła, a Towarzystwo dawało jej dla świętej zgody pięć razy tyle. Pod tym względem etyka znacznie jeszcze u nas szwankuje — ogół nie rozumie, że fundusze Towarzystwa Ubezpieczeń, podobnie jak fundusze Ubezpieczalni Społecznych — nie są jakimiś z nieba otrzymanymi sumami bajońskimi, lecz powstały ze składek ubezpieczeniowych i mają w każdym razie zupełnie inne zadanie, niż tuczyć wyzyskiwaczy, lub też spełniać funkcję prezentów dla bezczelnych kwerulantów, którzy mają czas i na to, by niezasłużenie dopominać się, czy też szantażować pożyteczne instytucje ubezpieczeniowe. Te znowu dla uniknięcia przykrych i kosztownych procesów dają na odczepne znaczne sumy ludziom, którym sumy te wcale się nie należą. Poza wyłudzaniem niezasłużonych odszkodowań takie pieniactwo ubezpieczeniowe przynosi jeszcze jedną niesłychaną szkodę, a mianowicie dla samego poszkodowanego. Jest bowiem niezaprzeczonym faktem, że takiemu poszkodowanemu, który w wypadku doznał istotnej szkody — a całą swą energię skierowuje na otrzymaniu jak najwyższego odszkodowania — wszystkie uszkodzenia goją się nadzwyczaj źle i opornie.
Czynnik psychiczny odgrywa niesłychanie doniosłą rolę przy procesie powrotu do zdrowia, względnie gojenia się ran czy uszkodzeń.
Człowiek energiczny, który pragnie jak najszybciej wyjść z łóżka po przebytej chorobie — wstanie zwykle o wiele szybciej, niż mazgaj, obawiający się przesadnie, iż wszystko co robi, zaszkodzi jego szacownemu zdrowiu.
Tym więcej człowiek, który myśli tylko o powrocie do zdrowia — bez porównania prędzej do takiego zdrowia przyjdzie niż osobnik, życzący sobie w gruncie rzeczy jak najdłużej choroby i jak najcięższego pozostałego kalectwa, aby w ten sposób uzyskać jak największe odszkodowanie.
To też gdy się obserwuje dwóch chorych z tym samym uszkodzeniem, np. złamaniem nogi, lecz jeden z nich myśli tylko o uzyskaniu odszkodowania, podczas, gdy drugi chce jak najszybciej powrócić do zdrowia i porówna się stan obu chorych w tym samym czasie po wypadku — to przekonamy się, że ten chory, który myśli o powrocie do zdrowia — może już wcale nieźle następować na złamaną nogę i chodzi bez laski.
Inaczej ten chory, który pretenduje do otrzymania odszkodowania, na pewno jeszcze nogi z łóżka nie będzie mógł opuścić, a przy następowaniu na złamaną nogę będzie syczał z bólu. Nie można powiedzieć, aby była to symulacja — chory rzeczywiście nie może na nogę nastąpić — gdyż brak mu tej wewnętrznej energii, która uprzedniemu choremu kazała za wszelką cenę poczynić próby używania złamanej nogi. A gdy taka próba zostanie uwieńczona powodzeniem — wówczas proces gojenia postępuje już coraz szybciej i chory powraca do zdrowia.
Gdy natomiast myślący o odszkodowaniu chory nie ma tego wewnętrznego bodźca, tej energii, która nakłoniłaby go do poczynienia pierwszej udatnej próby władania uszkodzoną kończyną — wówczas po upływie dłuższego czasu będzie on nadal wciąż istotnym kaleką, podczas gdy energiczny i nie myślący o odszkodowaniu chory już prawie o doznanym kiedyś uszkodzeniu zapomni.
Dlatego też, aczkolwiek jest rzeczą oczywistą, że ubezpieczenia wypadkowe są niesłychanym dobrodziejstwem dla świata pracy, to jednakże zarazem kryją one w sobie poważne niebezpieczeństwo.
Niebezpieczeństwem tym jest fakt, iż natury słabe względnie tez osobnicy pod względem moralnym mało wartościowi, mało odporni na pokusy, po doznanym wypadku zatracają naturalną u każdego człowieka tendencję do jak najszybszego powrotu do zdrowia — a wprost przeciwnie — wykazują skłonność do pozostania niezaradnym inwalidą, mogącym mieć pretensję do odszkodowania. Skłonność taka bezsprzecznie powoduje, iż powrót do zdrowia u tych osobników, albo znacznie się opóźnia, albo w ogóle nie następuje, tak że najdrobniejszy nawet wypadek może przyczynić się do zmiany czynnego i zdrowego człowieka pracy — na zgorzkniałego i schorzałego inwalidę — ciężar dla Ubezpieczalni, lecz jednocześnie i dla społeczeństwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Giebocki.