Pałac i rudera/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pałac i rudera
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI

W KTÓRYM OPOWIADANIE NIEJAKIEJ PANI MACIEJOWEJ
OKAZUJE SIĘ BARDZIEJ INTERESUJĄCEM OD OBSERWACYJ
NIEJAKIEGO PANA TEOFRASTA.

Ponieważ pan Teofrast Jażdżewski od siedmiu lat był emerytem, miał więc dużo wolnego czasu — a ponieważ brzydził się próżniactwem, wymyślił więc sobie dwa uczciwe i nikomu nieszkodzące zajęcia. Pierwsze z nich polegało na tem, aby gwizdać i wyglądać oknem; drugie zaś na tem, aby uczyć gwizdać swego kosa i znowu wyglądać oknem.
Wyglądanie to nadzwyczaj wzbogaciło ubogi z natury umysł pana Teofrasta. Po kilkuletnich studjach, dobry ten człowiek znał już wszystkich dorożkarzy, mieszkających na jego ulicy, nauczył się odgadywać, kiedy mianowicie domy sąsiednie będą przemalowywane, i kiedy bruk, na który nieustannie patrzył, zostanie poprawionym. Niezależnie od tego pan Teofrast domyślił się, że któryś z jego współlokatorów hoduje gołębie, i zauważył, że liczba wymienionych ptaków zwiększa się ciągle, w sposób, zagrażający ogólnemu dobrobytowi.
Najciekawszych jednak materjałów do obserwacyj dostarczała panu Teofrastowi kamieniczka, naprzeciw jego okien leżąca. Codziennie, nie wyłączając świąt i niedziel, skromny ten domek nawiedzało mnóstwo osób, niby jakieś miejsce cudowne. Ludzie wszelkiej płci, wieku i wyznań, pieszo, wózkami, dorożkami, a nawet własnemi powozami biegli tam na wyścigi. Z wysokości swojego okna pan Jażdżewski zauważył, że prawie każdy z pielgrzymów owych do wąskiej i brudnej sieni domu wchodził zakłopotany, prawie każdy wahał się i namyślał, i że każdy, raz wszedłszy tam, bawił niedługo i powracał w nierównie lepszym humorze.
To zbiegowisko tajemniczych interesantów było bardzo wygodnem dla pana Teofrasta, który nie miał o czem myśleć i w prostocie ducha sądził, że mrucząc takie frazesy, jak np.: „Po djabła ci ludzie tam chodzą?“ — albo: „A to szczególne!“ — wykonywa tem samem jeden z najzawilszych psychologicznych procesów.
Nie na tych jednak wykrzyknikach kończyło się zajęcie, jakie dziwny dom budził w dziwniejszej jeszcze inteligencji pana Teofrasta. Emeryt nasz zbyt krochmalny posiadał temperament nato, aby mógł osobiście zbadać przyczynę owej procesji — a ponieważ sądził, że inni podzielają jego poglądy, nie pytał więc nikogo i poprzestawał na niewyjaśnionej tajemnicy.
Ciekawszy jednak człowiek, będący na miejscu naszego przyjaciela, pięknych przy tej sposobności mógłby się dowiedzieć rzeczy. Zauważyłby on przedewszystkiem, że od niepamiętnych czasów do kamienicy tej wchodził co kilka dni pewien niski, żółty, w szafirowych okularach człowieczek, około dziewiątej z rana, i wychodził stamtąd około dziewiątej wieczorem. Dalej zauważyłby, że pielgrzymi, dom nawiedzający, bardzo często przynosili większe lub mniejsze tłomoczki, wracali zaś z próżnemi rękoma. Wkońcu dostrzegłby, że najczęstszym i najśmielszym pielgrzymem był średnich lat, o sprytnej fizjognomji Żydek, który sam jeden wbiegał do sieni ze śpiewem na ustach, a powracając liczył na schodach banknoty.
Gdyby ciekawszy ów człowiek dnia dzisiejszego wieczorem zdecydował się podążyć za opisanym Żydkiem, wówczas mógłby zobaczyć to, co opiszemy poniżej.
Żydek wymija sień i wchodzi na podstarzałe schody, przy pomocy których dosięga drugiego piętra. Tam staje przed niskiemi drzwiczkami, chwilę podsłuchuje, a następnie dotknąwszy klamki, znajduje się w pokoju, w którym pod okratowanem oknem siedzi stara kobiecina w okularach i robi pończochę.
— Wieczór dobry, pani Maciejowa! — zaczął Żyd.
Stara podniosła oczy.
— A, pan Judka!... Dobry wieczór.
— Pan jest? — dodał przybyły nieco przyciszonym głosem.
— Ma się rozumieć.
— A goście jakie są?...
— Jest Hoff... Musi on tu mieć kiepskie interesa, bo często zagląda.
— Ny! ny! — uśmiechnął się Żydek. — Tu nie takie jak on zaglądają.
Stara złożyła pończochę na kolanach i odparła:
— Zawsze to jemu niepotrzebne; ma pieniądze; a kiedy ma, to byłoby mu lepiej chwalić Boga za piecem i panu naszemu w oczy nie włazić...
— Pani go zna? — spytał Judka.
— Jakże nie znam! Będzie temu ze dwadzieścia pięć lat, jakem służyła u niego.
— Ny, to go pani nie zna. On dziś zbiedniał.
— Zbiedniał i do naszego pana przychodzi? U... hu!...
— Co to u... hu?... Przychodzi, bo pożycza pieniędzy, no, i plac swój panu sprzedaje.
— Plac naszemu panu sprzedaje? Ot, sądy boskie!... — szepnęła stara jakby do siebie.
Twarz Judki ożywiła się.
— Co pani tak wydziwia, pani Maciejowa?... — spytał.
— Ba! — odparła kobieta — żebyście wy to wiedzieli, co ja....
— Dlaczego nie mam wiedzieć? Ja wiem dużo; a to, co nie wiem, to mi pani dopowie.
Stara podniosła palec wgórę i wskazała na drzwi drugiego pokoju.
— Rozmawiają — szepnął Żyd.
— Judka wie, jak Hoffowie pokrzywdzili pana?...
— Słyszałem, ale nie pamiętam — odparł Żyd, robiąc minę człowieka, dobrze poinformowanego o wszystkiem.
Maciejowa pochyliła mu się do ucha.
— Judka wie, żem ja służyła u Hoffa?
— Ny! ny!...
— Powiadam wam, będzie ze dwadzieścia lat temu, Hoff wyprawiał chrzciny... Urodziła mu się wtedy ot ta... jakże jej tam?... Kostusia!...
— Znam ją, ona teraz ma dziecko.
— Wyszła zamąż?
— Za tego Gołembiowskiego.
— Chryste Panie! — szepnęła przerażona kobieta — za tego, co go nasz pan do prochowni wsadził?
— O tem się nie mówi. On już chodzi po mieście.
Wiadomość ta widocznie poruszyła starą, która dopiero po kilkuminutowej przerwie wróciła do swej powieści.
— Powiadam Judce, na chrzcinach był gości huk, a mróz na dworze taki, że aż szyby pękały!... Jedli, bo jedli, a jak pili!...
— Teraz nie mają co w gębę włożyć — dorzucił Judka.
— Jednego razu — ciągnęła stara — była może dziewiąta w nocy, patrzę ja, aż tu wchodzi do sieni dwoje ludzi z dzieckiem na rękach. To był nasz pan z siostrą i jej chłopakiem. Obdarci, zmarzli... strach, powiadam, wam!...
— Ha, no tedy, mówi nasz pan (tak, jakbym go widziała): „Ludzie kochani! dajcie nam co w gębę włożyć i gdzie się zagrzać, bo mi chłopak i siostra skonają!...“ A pijani goście, powiadam Judce, dalejże w śmiechy, chychy, dalejże ich wódką poić, zamiast im co dać do zjedzenia... Dość, że i pół godziny nie minęło, a kobiecina ci zgłodniała fajt na ziemię, i ani ręką, ani nogą...
— A wa!... — syknął Żyd.
— Żal mi się, powiadam Judce, ich zrobiło, i zaprowadziłam oboje do obory. Wykradłam trochę mleka krowom i napoiłam chłopaka, bo kobiecina już pić nie mogła, a pan nie chciał nic do gęby wziąć. Na drugi dzień przychodzę z rana do obory, a oni śpią. Budzę jego... ledwie że wstał na nogi; budzimy ją, a tu ci trup z kobieciska... Umarła!...
Żyd słuchał z najwyższą uwagą.
— Jak ci to pan zobaczył, jak ci nie zacznie płakać, to powiadam Judce, że ryczał, jak ten wół, i całował siostrę... Zbiegli się Hoffowie, ich czeladnik i terminatorzy, a on ich dalej kląć, dalej skarżyć, że mu siostrę zabili. Oni znowu na niego i zaczęli wmawiać, że on ją sam zabił, a na nich składa. Skończyło się na tem, że sąd zeszedł, nieboszczkę pochował, a nasz pan z chłopakiem poszedł znowu w świat.
— No, a jak on później panią Maciejowę zdybał? — spytał Judka.
— Szukał mnie, to i zdybał; niech mu tam Pan Bóg krzywdy ludzkie odpuści. Spotkaliśmy się coś w sześć lat potem. Zaraz ci mnie poznał, a że już mieszkał tutaj, więc mnie wziął do siebie i jeszcze mi te słowa powiedział: „Dałaś ty oborę memu chłopcu na jedną noc, a ja tobie dam mieszkanie na całe życie. Dałaś ty mu łyżkę mleka, a ja tobie dam chleba do śmierci.“
— No, i od tej pory jestem u niego; byłoby mi nawet dobrze — dodała jeszcze ciszej — żeby tylko nie te łzy ludzkie...
— Będzie bieda z Hoffem — wtrącił Judka i spytał po chwili: — A pana młodego widzieliście?
— Juści widziałam, ale już dawno, bo ciągle zagranicą siedzi.
— Już wrócił, będzie z tydzień.
— Wrócił?
— I pan dla niego na placu Hoffa będzie pałac stawiał.
— Ba! — odpowiedziała kobieta — chłopak wart pałacu, bo i poczciwy, i rozumny, i przystojny. Żeby mu choć na dobre wyszedł!
— Stary go bardzo kocha; on dla niego wszystkie pieniądze zbiera, choć nie mówi, jakim sposobem.
— Co tam pieniądze! onby się dał za niego na kawałki porąbać.
Nie dokończyła, w tej chwili bowiem uchyliły się drzwi drugiego pokoju, i wyszedł z nich Hoff. Włosy jego były w nieładzie, wzrok osłupiały i nieprzytomny.
Szybko minął pokój, gniotąc czapkę w ręku. Obecni patrzyli na niego z przerażeniem, jak na widmo, potem przysłuchiwali się odgłosowi jego kroków na schodach, i wreszcie, popchnięci jednem uczuciem, pobiegli do okna, aby jeszcze raz za odchodzącym spojrzeć.
— Idzie bez czapki! — szepnęła Maciejowa.
— Czy jest tam Judka? — odezwał się suchy głos z drugiego pokoju.
Żyd drgnął i odpowiedział:
— Jestem, panie!
Poczem, złamany we dwoje, przestąpił próg, aby stanąć przed obliczem człowieka, który od chwili opowiadania Maciejowej stał się dla niego potężniejszym i straszliwszym, niż dotychczas.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.