Płomienna północ/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
UCZTA ARABSKA.
(Z dziennika mojej żony).

Pani Halmagrand, z którą bardzośmy się zaprzyjaźnili, odwiedziła nas około 4-ej i zaprosiła na herbatkę arabską u ich znajomego Araba-miljonera, Sidi-Abia. Mój mąż bardzo mnie namawiał i prosił o to, więc ubrałam się w malinową płócienną sukienkę i nową śliczną czapeczkę „le dernier cris“, za 55 franków i pojechałyśmy we dwie dorożką do Medina, stamtąd już piechotą trochę w górę po krytych, ciasnych i niezmiernie brudnych uliczkach. Właśnie dowiedziałam się, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, od znajomego inteligenta — Araba, że tu, w Marokku, za najlepszy ton uważa się, ażeby utrudnić i zawikłać dostęp do najbogatszego nawet pałacu. Im wspanialsze domostwo, tem więcej zawiłych, krętych i ciemnych uliczek i zaułków. Istny labirynt! i dopiero... gdzieś w kącie, jakaś wspaniała brama z przed kilkunastu wieków, mozaiki, rzeźby, marmury, potem jeszcze niezliczone labiryntowe korytarze, portyki, kilka „patio“ — i wreszcie — olśniewający park i pałac, pełen niespodziewanego przepychu. Jest też w tem zapewne i spora doza myśli w kierunku ochrony bogactw i haremów, a głównie — tradycyj, związanych z kultem.
Otóż w ten sposób właśnie, brnąc po kamieniach, śród kurzu i przeróżnych aromatów, trafiłyśmy wreszcie do... pałacu, rzeczywiście bardzo pięknego, starożytnego i przebogatego, gdzie u wejścia czekało już na nas kilku „szauszów“, czyli niewolników i zaprowadziło w głąb do ogrodu, a później po schodach na taras.
Tam już oczekiwano nas z honorami. Pan domu, Sidi-Abia, starzec 60-letni z długą, siwą brodą, dużym haczykowatym nosem, w okularach, białym burnusie i jasno-żółtych „babuszach“, z chytremi, czarnemi, latającemi oczkami i dwaj jego synowie: starszy, — zupełnie prosty, źle ubrany i mówiący tylko po arabsku, a usługujący przy stole wraz z niewolnikami, i młodszy — elegancki, strojny, piękny młodzian, zupełnie inteligentny, doskonale mówiący po francusku i kształcący się w agronomji (najwidoczniej — pieszczoszek papy!). Taką różnicę pomiędzy braćmi podobno bardzo często spotyka się w Marokku, a powoduje ją prawdopodobnie wielożeństwo ojców. Stary Sidi-Abia jest „à plat ventre“ przed Halmagrandami.
Wizytę zaczęłyśmy naturalnie od zwiedzenia pałacu i ogrodu, któremi tubylcy ogromnie się szczycą, najwidoczniej pragnąc imponować cudzoziemcom. Więc też od góry do dołu pokazali go nam włącznie z haremem, w którym ukazało się dużo ładnych i miłych kobiet. Młodszy syn, dość postępowy i, zdaje się, wielki zwolennik francuskiego życia i głównie — używania... z lekką ironją objaśniał nam różne tradycje i zwyczaje swego rodu, bardzo podobno starożytnego. Trzeba tu dodać, że Berberowie, oprócz niezliczonych tradycyj wspólnych muzułmanom, a nadto specyficznie narodowych, posiadają jeszcze odrębne w każdej wielkiej rodzinie zwyczaje i obyczaje i tu, doprawdy, można stracić głowę w tym labiryncie.
Pałac jest piękny, ale bardzo zaniedbany. Najwięcej podobała się nam wielka sala do przyjęć świątecznych, lub weselnych, w której sufity, cudnie rzeźbione, tworzą kopułę, gdzie zamiast okien są prześliczne, różnokolorowe witraże; w alkowach — niezliczone makaty, dywany i jedwabne poduszki, a pośrodku — przepiękna marmurowa muszla, z której wytryska fontanna, wiecznie szemrząca. Na tych poduszkach — usadowiły się właśnie, w oczekiwaniu zapewne naszej wizyty, — kobiety, raczej tak zwane „fatmy“ domowe, czyli dwie żony starego Sidi, żona starszego syna i dwie siostry zamężne i wreszcie młodsza generacja: kilka córek i wnuczek — wszystkie postrojone, jak lalki, w aksamitnych, haftowanych złotem i srebrem kaftanach, muślinowych zawojach, barwnych sandałkach i w olbrzymiej ilości świecideł. Bardzo uprzejmie nas przywitały, podały nam naturalnie spocone i jakieś nieprzyjemne, szorstkie, twarde i małe ręce, na pomarańczowo „wyhenowane“, potem się tylko uśmiechały i bardzo pilnie nas oglądały, dotykając naszych sukien, kapeluszy, bucików, a nawet ramion i piersi. Nader miłe były dzieciaki, zwłaszcza dziewczynki z poskręcanemi czarnemi, jak heban, loczkami i dużemi bursztynowemi oczami; jedna z nich odrazu przylgnęła do mnie, uczepiła się mej sukni i wszędzie dreptała za nami swemi też „uhenowanemi“, bosemi nożynami.
Po tych oględzinach powróciłyśmy na taras, gdzie już stary Sidi-Abia oczekiwał nas z herbatą i słodyczami. Przyszedł jeszcze inny starzec z głową proroka, którego wszyscy całowali w ramię i który obsypał nas jakiemiś komplementami i życzeniami pomyślności i zdrowia po arabsku. Potem zaczęliśmy pić i jeść.
Herbata z miętą jest bardzo dobra, orzeźwiająca, tylko zwykle za słodka i za gorąca. Podają ją w szklankach bez łyżeczek i spodeczków, trzeba ją pić, sącząc po kropelce przez zęby i głośno smokcząc, bo tak nakazuje zwyczaj. Smaczne były biszkopciki, czy pierożki, zwane „sarniemi kopytkami“, nadziewane masą migdałową, i figi osmażane na miodzie, oraz inne smakołyki, zupełnie dla mnie nie dostępne, bo za twarde, za słodkie i za tłuste. Udawałam więc tylko, że próbuję.
Widok z tarasu był cudowny, a zdobił go jeszcze bardziej zachód słońca w górach.
Aż do horyzontu ciągnęły się rozległe majętności Sidi-Abia, na które starzec z lubością ciągle spoglądał, pykając fajkę niezmiernej długości i smoktając herbatę. Pożegnawszy gospodarzy, pojechałyśmy na obiad, który, jak mi objaśniła pani Halmagrand, wydawano na cześć mego męża.
Znowu ta sama procedura: kręte uliczki, „aromaty“, brudy, ciemność i wreszcie pałac i przepych, choć znacznie mniejszy, niż u Sidi-Abia. Salon niewielki, oświetlony dużemi, naftowemi lampami, stojącemi wprost na ziemi. W głębi alkowa, sofy, pełne poduszek prześlicznych, a po bokach dwa łoża niklowe, usłane aż pod sufit materacami i poduszkami, nigdy nieużywanemi, — tak tylko dla reklamy! Naturalnie — pełno luster bardzo ordynarnych i kilka foteli Louis XV, zupełnie niedopasowanych do ślicznego arabskiego stylu, no ale to też — moda!
Gospodarz — stary „Kadi“, bardzo miły, jakaś poczciwota, nie mówi po francusku, ale coś gada miłego i uprzejmego. Syn jego — bardzo piękny, ślicznie ustrojony w narodowy arabski kostjum starożytny, ale też nieumiejący po francusku, czynili honory domu. Byli tu już goście: jacyś dwaj Arabowie-inteligenci z Rabatu i P-wo P. — małżeństwo młodziutkie i śliczne, które się niedawno i oryginalnie pobrało po wypadku, gdy pan P. podczas kąpieli morskiej, tonął, a młoda panienka (obecna jego żona), świetna pływaczka, wyratowała go, narażając swoje życie. Arabowie-inteligenci, dwaj bracia-bliźniacy, okazali się interesującymi młodzieńcami z uniwersyteckiem wykształceniem, robiącymi dyplomatyczną karjerę przy marszałku Lyautey. Rozmowa toczyła się gładko i mile. Dowiedziałam się znów dużo ciekawych rzeczy z życia i tradycyj arabskich. Podano obiad! W tej samej alkowie trzeba było usiąść nisko na poduszkach, jak wtedy — w Tlemsenie. Niewolnicy w szatach, jak gdyby pokutniczych, przewiązanych sznurem, wnieśli mały, niski, okrągły stolik bez nakrycia — i — na pierwsze danie ogromną glinianą misę, pełną kurcząt pieczonych bez żadnej przyprawy, ani dodatków i wcale niepokrajanych. — Naturalnie, widelcy i noży — ani śladu! Na razie zupełnie oszołomiona, nie wiedziałam, jak mam się do tego zabrać i czekałam, aż zaczną moi „towarzysze niedoli.“ Pani Halmagrand zaśmiewała się z mojej zakłopotanej miny i, wystawiwszy trzy palce prawej ręki, skubnęła sobie trochę białej jak śnieg, tłustej, kurczęcej piersi. Za nią poszli inni. Spróbowałam i ja, starając się obydwiema rękami urwać łapkę apetyczną (najwięcej lubię kurczęce łapki!) lecz, niestety, zaraz dostałam szturchańca od obydwóch moich pań i zabójcze spojrzenie pana Halmagrand, a potem szepnięto mi na ucho, że można jeść tylko prawą ręką, wystawiwszy naprzód tylko trzy palce, trzymając je w górze, aż do końca uczty i oblizując doszczętnie, po każdej potrawie.
Cóż było robić? „Wlazłszy między wrony, trzeba krakać, jak i one“. A więc skubmy i zajadajmy! Wcale nieźle poszło. Kurczęta były bardzo smaczne, dobrze odkarmione, a nie żałowano im masła nawet po śmierci.
Z kolei podano baraninę z migdałami, szafranem i majerankiem. A była tego duża misa cynowa, pełna sosu! Wyławiałam sobie smaczne migdałki i usiłowałam chlebem, raczej „kaseraz-em“ (placek upieczony w kamiennym, specjalnym piecyku) wyciągnąć parę mniejszych kawałeczków baraniny.
Coraz lepiej idzie, ale panie nie przestają się naśmiewać z mojej zakłopotanej i nastraszonej miny.
Gospodarz siedział obok w salonie. Do stołu nie zasiadał, pilnował porządku, przed podaniem kontrolował wszystkie dania i tylko uroczyście kiwał głową, lub klaskał w dłonie, gdyśmy kończyli potrawę. Parę razy zauważywszy, że nie jem, lub że jem za mało, zwracał się przez tłumacza, zapytując, czy mi nie smakuje i prosząc usilnie, abym jadła. Znowu otrzymałam szturchańca w bok i szept do ucha, ażeby nie robić przykrości dobremu Kadi i przynajmniej symulować wyborny apetyt, co też i uczyniłam. Wpadliśmy w przepyszny humor.
Na trzecie — podano baraninę pieczoną, a tak miękką, że z łatwością udało mi się parę razy skubnąć wcale niezłe i tłuste kawałeczki. Nasi Arabowie-studenci zajadali sobie tłuste potrawy z wielkim smakiem, głośno mlaszcząc wargami, przyczem popijali je wodą, podaną w ogromnych szklankach. Ale wody stanowczo się tutaj boję, jest mętna, żółtawa i czuć ją malarją, lub tyfusem.
Na czwarte podano wreszcie „kus-kus“ (które lubię i które już jadłam), przekładane rodzynkami, jajkiem na twardo i... znów naturalnie baraniną. O, szczęście! łyżki nam podano — choć Arabowie jedzą w dalszym ciągu tylko trzema palcami, robiąc z kaszy małe kulki i łykając, jak indyki! Okropność!
Teraz to już porządnie sobie podjadłam. Pp. Halmagrandowie znowu się zaśmiewają z mojej radości na widok łyżek. No wreszcie deser! Ach jakie cudne winogrona — od najciemniejszych do najjaśniejszych — wszystkie tonacje, wszystkie barwy i grona olbrzymie, jak śliwki! Teraz kolej na obmywanie rąk. Wnoszą misę, prześlicznie rzeźbioną, pozłacaną i takiż imbryk, różowe mydełko i różowy haftowany ręcznik — wszyscy zkolei obmywają ręce. O! z wielką rozkoszą!
Wnoszą teraz kadzidła, olejki różane i fiołkowe, ambry przeróżne, — perfumują nam szaty. Bardzo to miłe, bardzo!...
Po chwili znów herbata z miętą świeżą i aromatyczną i moc słodyczy, których już absolutnie jeść nie mogę, więc biorę tylko do ust i umiejętnie wyrzucam za sofę, między poduszki. Strasznie mi się chce zapalić papierosa, ale tu uważa się to za hańbę dla kobiety, więc się wstrzymuję.
Pani Halmagrand zaprasza teraz kadi’ego, ażeby podszedł do nas, więc staruszek, oddając cześć po wojskowemu, zdjął sandały i boso, widocznie zaznaczając swój najwyższy szacunek, zbliżył się i usiadł na poduszce. Uprzednio, w antrakcie między herbatą i obiadem, zniknął na chwilę, ażeby w oddalonej komnacie spożyć wraz z synami ucztę, czyli resztki, pozostałe po gościach; po nim dopiero posiliły się żony i córki, a wkońcu już na ostatku — służba. O 10-ej podano samochód, więc już po krótkich pożegnaniach i bardzo niskich ukłonach i wymianach życzeń wzajemnych, odprowadzeni przez gospodarzy aż do bramy i samego powozu — odjeżdżamy. Stary „Kadi“ niezmiernie pragnie poznać mego męża, więc prosi, aby go odwiedził, gdy wyzdrowieje. Pokazywano mu mój pierścień azjatycki i opowiadano o jego pochodzeniu, więc potem kadi otoczył mnie specjalną atencją i czcią najwyższą. Mego chorego zastałam w dobrym stanie, ale stęsknionego, a jeszcze bardziej wygłodzonego. Wyprosił sobie 2 jajka na miękko, herbatę i chleb z masłem. Ogromnie się obawiam, czy to nie za dużo? Ale dobrze mi to mówić po obiedzie u poczciwego Kadi!“

∗             ∗

Jak łatwo zrozumieć, kłopotów Zochna miała co niemiara, ale czas spędziła wybornie i zabawiła się wyśmienicie.
Jednak gród Mulej Izmaila, zalewany krwią przez tego okrutnego sułtana, żądał i ode mnie coraz to nowych „ofiar krwawych.“
Oddałem Meknesowi, zapomocą baniek doktora Vincent, sporo krwi w czasie swojej choroby, lecz dla Mulej Izmaila było tego zamało.
Zabolał mnie straszliwie ząb. Zaczęło się zapalenie okostnej. Musiałem zwrócić się do dentysty. Lecz jedyny w mieście specjalista właśnie tegoż dnia wyjechał na parę dni do Rabatu po materjały. Szalony ból i rosnący z zawrotną szybkością prawy policzek dokuczały mi i czyniły mnie potwornie brzydkim i jeszcze bardziej kapryśnym, wprost nieznośnym. Biedna, biedna Zochna, ofiara tyrana męża, obarczonego klasyczną „fluksją“ prababek i bolącym zębem!
Jeden ze znajomych Francuzów radził mi zwrócić się do znachora arabskiego, umiejącego podobno znakomicie leczyć chorych na zęby. A, wszystko jedno! Znachor, czy nie znachor, aby pomógł! Już się ubrałem, aby iść, gdy nagle przypomniałem sobie napaść na mnie, uczynioną przez pewnych krytyków za moją „niekulturalność“, że opowiadam w swojej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“, oraz „W ludzkiej i leśnej kniei“ o różnych djabelskich praktykach, a więc o magji, czarach, zabobonach, wróżbach, że wierzę sam w to wszystko i że twierdzę, iż jakiś mongolski lama wyleczył mnie od ischjasu. Ci mądrzy i kulturalni ludzie kwalifikowali moją zbrodnię, jako hańbę dla nauki, cywilizacji, literatury i ludzkości. Na samo wspomnienie o tem potępieniu mnie i oskarżeniu, zrzuciłem płaszcz i kapelusz i, trzymając się za rozdęty policzek, burknąłem do żony:
— Nie pójdę, bo mnie krytycy później razem z moją fluksją zjedzą żywcem...
— Ja nikomu nie powiem... — obiecała Zochna. — Idź, może ten Arab coś na twój ból poradzi...
— Ależ ja sam gdzieś i kiedyś wypaplam się w książce, no — i skandal gotowy!... Pal licho! Będę czekał na dentystę!...
Czekałem, syczałem z bólu, dokuczałem żonie i z rozpaczą i nienawiścią przyglądałem się swemu wykrzywionemu, zdeformowanemu obliczu.
Wreszcie dentysta przyjechał. Stawiłem się w jego gabinecie. Obejrzał mnie, w milczeniu złowrogiem wziął się do szczypiec i bez ceremonji wyrwał mi ząb.
Znowu przelałem krew, straciłem ząb i nacierpiałem się bólu, a tymczasem znachor arabski może cośby na to był zaradził...
Mulej Izmail był udobruchany, a ja byłem poszkodowany i bez najmniejszej przyjemności przypominałem sobie nazwiska moich arcyucywilizowanych krytyków, winnych niepowetowanej dla mnie straty.
Teraz jednak, już dawno wszystko minęło, więc niech ich Allah ma w swej opiece!
— Allah jaunek!
Tegoż dnia złożyliśmy wizyty pożegnalne, a ostatni wieczór poświęciliśmy na wycieczkę we dwoje po Meknesie.
Księżyc już stał wysoko, gdyśmy podeszli do Bab Mansur. Na jasnem, przepojonem światłem księżyca niebie czarnemi, zębatemi sylwetkami stały mury Mulej Izmaila.
Wiedzieliśmy, że za niemi leżą gruzy i ruiny, że dzieło krwawego sułtana rozsypuje się w proch, a jednak od tego czarnego grobowca gmachów, ludzi i myśli szła jakaś siła, jakieś głosy powtarzały dumne słowa Mulej Izmaila:
— To ja zbudowałem te mury i pałace, inni mogą je zburzyć, jeżeli będą mogli!...
Już dwa stulecia burzą ludzie dzieło despoty! Z kamieni, marmurów, mozaik i gipsów jego gmachów wznoszą oni pałace i świątynie po całym Marokku. Potężne i groźne dotąd stoją: Dar Kbira, Dar El Mahzen, Bab Mansur i Dżama; nie upadł grobowiec Mohammeda Ben Aissa i, niby warta, stoi mauzoleum zagadkowego władcy, którego duch krąży tu wszędzie, słucha, patrzy, nową wojnę zamierza... lub żałośnie wzdycha i woła głosem beznadziejnym:
— Gdzie ty jesteś, biała, umiłowana gazello, ozwij się! przyjdź!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.