Płomienna północ/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Płomienna północ
Podtytuł Podróż po Afryce północnej
Marokko
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
RABAT. WIDOK MIASTA
ROZDZIAŁ XXII.
STARA SIEDZIBA LUDZKA.

Sto ośmdziesiąt dziewięć kilometrów, oddzielających Meknes od Rabatu, z powodu nie opuszczającego mnie wciąż kaszlu i lekkiej gorączki, znużyły mnie bardzo. Droga szła przez uprawną miejscowość, gdzie, oprócz tubylców, pracowali już koloniści z okolic Meknesu i Petit Jean. Wszędzie spotykaliśmy pola, ze sprzątniętem już obfitem zbożem różnych gatunków, gaje oliwne, sady owocowe. W dolinie jednego z dopływów rzeki Sebu-ued Frah, dojrzałem dużo małych żółwi — Emys Leprosa, czołgających się na brzegu, tuż przy wodzie; na pagórkach stepowych siedziały zające pospolitego tu gatunku, Lepus mediterraneus i dzikie króliki — Cuniculus algirus, większe od europejskich, o krótkich uszach i bardziej brunatnem futerku na grzbietach, — a niedaleko od posterunku wojennego Dar Bel Amri, zaraz za mieszaną europejsko-arabską osadą, na południowo-wschodniej połaci żyznej równiny Beni Hassen, spostrzegłem stadko dropi. Należały do odmiany, rozpowszechnionej od brzegów Morza Śródziemnego aż do granicy Senegalu, a odznaczającej się małemi rozmiarami — Otis arabs.
W Dar El Amri pokazano nam wykopane w Mechra Sidi Dżaber przedmioty: mozaiki, monety i kamienie z napisami rzymskiemi.
Zatrzymaliśmy się na krótki czas w osadzie Sidi Yahia. Jest to główny punkt obwodu Beni Hassen, gdzie gospodarka rolna uprawia się przez tubylców i kolonistów, a hodowla bydła przez Berberów. Wełna z tej miejscowości słynie i jest szczególnie poszukiwana przez tkaczy kobierców z Rabatu. Trzy szczepy berberyjskie — Beni Hassen, Gharb i Zemmur pozostają w stałych ze sobą sporach o pastwiska i ziemię orną. Dość często zdarzają się tu wypadki krwawej zemsty i nawet poważne starcia zbrojne.
Od Knitry charakter miejscowości się zmienia, wcina się tu pasmo piasków, przedzielonych bagnami otoczonemi gęstemi krzakami — siedzibą dzików, na południe zaczyna się już Mamora — las dębów korkowych. Las ten pokrywa 130 000 hektarów piaszczystego gruntu, zamkniętego pomiędzy rzekami Sebu i Regreg. Podług statystyki francuskiej, ta przestrzeń lasu jest o dwa razy większa od wszystkich lasów Tunisji, razem wziętych i równa się połowie zalesienia Algierji.
Niedaleko od Knitry wpada do morza największa z rzek Marokka — Sebu, czyli opisana przez Plinjusza „Subur Amnis magnificus et navigabilis“.
Przy ujściu rzeki stała w V-ym wieku przed Chrystusem kartagińska kolonja handlowa — Thymiatherion; na jej miejscu berberyjski szczep Beni Ifren założył miasteczko Mahdia, które stało się wkrótce gniazdem straszliwych piratów. Osiedlali się tu na krótko Portugalczycy, Hiszpanie, Holendrzy, lecz wojowniczy Mulej Izmail w r. 1681-ym zmusił cudzoziemców do opuszczenia brzegów Sebu. W okolicach Knitry mieli przed wiekami swój posterunek Rzymianie. Wszystkich tych cudzoziemców pociągała ku sobie rzeka, którą można było wtargnąć w serce kraju.
Istotnie doliny Sebu i jego dopływów: Innauen, Uergha i Beht dają dostęp do żyznej równiny Beni Hassen, sąsiadującej z nią płaszczyzny, biegnącej ku Meknesowi, do lasu Mamora i wreszcie, na równinę Gharb z glebą urodzajną i bogatemi pastwiskami.
Kartagińczycy, którzy wypompowywali wszystkie soki z kraju, w którym mieli swoje kolonje i składy handlowe, brali stąd też niewolników i pozostawili po sobie ślady etniczne i wpływy swego kultu, chociażby w formie stygmatów, tatuowanych do naszych czasów na twarzach kobiet ze szczepów Gharb i Beni Hassen. Rzymianie, którzy chętnie brali sobie za żony kobiety tubylcze, jak wszędzie w Afryce Północnej, wlali dużo swej krwi w żyły Berberów, — tych potomków obywateli i wojowników imperjum wspaniałych Cezarów.
Dojeżdżamy do Sale, stojącego na brzegu oceanu. Białe miasto z kilku zgrabnemi minaretami tonęło już w zapadającym mroku. Przejeżdżamy błotnistą deltę rzeki Regreg i wjeżdżamy przez starą bramę do Rabatu. Tuż w pobliżu murów znaleźliśmy nasz hotel. Marzyliśmy o nim, ponieważ upadaliśmy ze znużenia i gorąca. Zaproszony tegoż wieczoru lekarz powtórzył radę doktora Vincent, polecając możliwie szybki wyjazd w góry.
Wysłuchałem rady, lecz ponieważ byłem w Rabacie, głównej siedzibie panującego sułtana i francuskiego protektoratu, chciałem dobrze się tu rozejrzeć, aby wyjaśnić szereg kwestyj i ujrzeć władcę Marokka.
Nazajutrz złożyłem wizytę panu Ministrowi Urbain Blanc, zastępcy Generalnego Protektora-marszałka Lyautey, który w tym czasie przebywał we Francji. Minister przyjął mnie nader uprzejmie.
Odbyłem z nim długą i bardzo interesującą rozmowę. Pan Urbain Blanc z taką samą szczerością, jaką zadziwił mnie w Fezie generał de Chambrun, wyłożył przede mną program cywilizacyjnej polityki Francji w Marokku. Minister kochał ten kraj, od tak niedawna organizowany przez Marszałka Lyautey, który wierzy w Marokańczyków i w ostateczne powodzenie prac Francji, uważając ją za spadkobierczynię Rzymu w Afryce. Zaprosiwszy nas z Zochną na śniadanie, na którem poznaliśmy panią Blanc, Minister polecił szefowi cywilnego gabinetu Marszałka Lyautey, p. Leroy, pokazać nam Rabat.
Zwiedziliśmy najpierw okolice położone na wschód od miasta. Oglądając tę bogatą i zaludnioną miejscowość, zrozumieliśmy, dlaczego Sułtan przeniósł swoją stolicę do Rabatu, nad morze. Stąd łatwiej mu posyłać wojska na podbój, lub uspokojenie niepodległych i buntujących się szczepów, stąd bezpieczniej i prędzej może dotrzeć po daninę do Wysokiego Atlasu, gdyż nie spotyka po drodze gór, gdzie mu mogą zatamować drogę wojownicze plemiona górskie. Droga ciągnie się brzegiem morza, droga wygodna i najkrótsza, a dobrze strzeżona i broniona od Rabatu do granicy Riff’u i do Wysokiego Atlasu.
Oddawna już władcy Fezu i Meknesu zwracali swe oczy w stronę ujścia rzeki Bu-Regreg, lecz tylko z wielkim trudem i w ciągu długiego okresu czasu, udało im się opanować tę ważną placówkę, drogę lądową wzdłuż wybrzeża, drogę morską — dla napadów na Hiszpanję i dla handlu z nią i wreszcie wzdłuż Sebu — tej arterji Marokka. Były czasy, gdy tu, na brzegach rzeki Regreg i nad oceanem istniało niezależne państwo szczepu Beni Ifren, a przed niem jeszcze dwie potężne osady, należące do groźnych „panter morza“ — korsarzy. Stąd robili śmiałe wyprawy i odpierali wszelkie napady, aż w XVII. wieku utworzyli „Republikę dwóch brzegów“ i weszli do ogólno-korsarskicgo związku, połączywszy się z piratami Algieru.
Lecz to wszystko niedawne czasy, bo przed piratami, przed Beni Ifren, władało tem ważnem dla napadu i jak wymarzonem do obrony miejscem plemię Berghuata; byli to poganie i, jak mi mówili w Sale i w Marrakesz uczeni Berberowie i Arabowie, długo przechowywali kult fenickiej Astarty. Znaki tej bogini — księżyc między rogami byka, kobiety berberyjskie i teraz chętnie nacinają na swych twarzach. Ci sami Berghuata przyjęli Islam, lecz wpadli w herezję i przez całe prawie dwa stulecia walczyli przeciwko prawowiernym Muzułmanom. Ujście Regregu było już przed dwoma tysiącami lat zaludnione. Stała tu kolonja fenicka, a po kilku wiekach rzymska — Salacolonia.
Stara to siedziba ludzka! Plinjusz opowiada, że na południe od rzeki Regreg żyły jeszcze za jego czasów słonie, a osady handlowały nietylko produktami rolnemi, lecz także i kością słoniową, dzikiemi zwierzętami, owocami i rzadkiemi gatunkami drzewa. Z biegiem czasu przybywać tu zaczęli wygnani z Hiszpanji andaluzyjscy Maurowie i Żydzi i pomiędzy XV i XVI wiekiem, zaczęły się śród mieszanej ludności Rabatu i Sale rozwijać przemysł i sztuka. Taki nabytek wzmocnił sytuację korsarzy i podniósł ich przedsiębiorczość. W tym czasie okręty hiszpańskie, portugalskie, holenderskie i angielskie, powracające z Indyj, musiały przepływać w pobliżu brzegów Marokka. Piraci napadali na swych łodziach żaglowych na europejskie brygantyny i fregaty i odbierali im ładunek, brali do niewoli mężczyzn i kobiety. W tym właśnie okresie do krwi berberyjskiej wpłynęła nowa struga krwi hiszpańskiej i anglo-saskiej, a razem z nią krew indyjska, malajska i krew mieszkańców Jawy i Borneo. Stało się to dlatego, że Hiszpanie i Anglicy zawsze wieźli pewną ilość niewolników, nabytych lub porwanych na wybrzeżach Oceanu Indyjskiego.
W porcie Mogador opowiadano mi o kobietach, niegdyś zdobytych przez piratów z Sale, a pochodzących z krainy „Hend.“[1] Wszystkie one były „kahina“ — czarownice i umiały zatruwać białą broń.
Dopiero na początku XIX wieku marokańscy sułtani zniszczyli to gniazdo korsarzy i pod karą śmierci zabronili porywać chrześcijan do niewoli. Gdy sułtani zaczęli tu coraz częściej zaglądać, szukając najkrótszej i najbezpieczniejszej drogi pomiędzy północą, a południem Marokka, ludność tych dwóch miast podzieliła się zasadniczo. Sale pozostało siedzibą dawnych korsarzy i napływających zewsząd Berberów, a w Rabacie osiedlili się wyłącznie Arabowie i Maurowie andaluzyjscy. Niektóre rody andaluzyjskie przechowują podobno do obecnych czasów, klucze od swych domów w Kordobie i Granadzie, porzuconych pod parciem Hiszpanów[2]. O tem mi ani w Rabacie ani w Sale nie opowiadano, ale zato mówiono mi, że w jednej rodzinie andaluzyjskiej przechowuje się stary, hiszpański miecz zdobyczny z napisem łacińskim, głoszącym:
„Nie wyjmuj mnie bez powodu, nie wkładaj do pochwy bez sławy.“
Dziwne wrażenie pozostawiają po sobie Sale i Rabat — miasta, stale z sobą współzawodniczące.
Mieszkaniec białego, stłoczonego, przygotowanego do oblężenia i oporu Sale, z pogardą spogląda na przeciwległy brzeg rzeki i mówi:
— Gdy trzeba znaleźć łgarza — w Rabacie go poszukać należy!
Sale, miasto tajemnicze, zamknięte w sobie, pełne wąskich uliczek, ukrytych za wysokiemi, mocnemi murami domów, z lochami i składami dawnych korsarzy. Jest to miasto kupców śmiałych, o szerokim rozmachu. Byliśmy na herbacie w domu inteligentnego mieszkańca Sale, pana Si Dżafar Naciri, przy ulicy Maanna. Dom odnowiony, lecz zbudowany podług dawnej modły. Jest w nim dużo miejsca na towary i można w nim wytrzymać długie oblężenie, chociaż zamiast niewolników w łańcuchach, pak i bel z łupem, broni białej i palnej, widzieliśmy tu piękną bibljotekę uczonego i gościnnego p. Naciri, portrety Marszałka Lyautey i plan Paryża. Nad miastem, dumnie, w samym środku, panuje meczet, a na dole, u stop skalistego brzegu, wbiegają na piaszczystą plażę długie węże piany, rozbijających się o mieliznę fal Atlantyku.
Rabat coraz bardziej traci wygląd marokańskiego miasta. Już w jego Medina[3] i Mellah[4] zjawiają się coraz to nowe domy europejskie. Na przeciwległej stronie, poczynając od wzgórza Tuarga, gdzie wznoszą się piękne budynki pałacu Generalnego Rezydenta, gmachy urzędów wojskowych i cywilnych, tonących w bujnej roślinności i szpalerach pnących się i kwitnących roślin, dochodzi aż do Medina dzielnica europejska. Olbrzymi park, tarasami zbiegający nadół i przypominający gazony Wersalu, jest napełniony kwiatami, trawnikami i malowniczo uplanowanemi grupami drzew i krzaków. Miasto posuwa się coraz bardziej w stronę tej urzędowej dzielnicy.
Przy zwiedzaniu tego pięknego, nowego miasta, o niezwykłej architekturze, dziwnemi się wydają zębate mury, monumentalne bramy Bab el Alu, Er Ruah, Zaer i inne. Wydają się one jakiemiś sztucznemi dekoracjami na tle oceanu, kołyszącego parowce w niebardzo wygodnym porcie, podlegającym wszystkim kaprysom żywiołów, — a jednak te mury i bramy mówią o czemś, co trzeba tu odnaleźć, zobaczyć, wyczuć i zrozumieć.
Z takim doradcą, jakim był p. A. Leroy, nie było to zadaniem trudnem!
Zawiózł nas pewnego dnia nad samo ujście rzeki, gdzie prąd jej przebija sobie drogę w piasku, wyrzucanym przez morze. Tu, na stromych skałach wznosi się czworobok potężnych murów, od strony miasta dobrze jeszcze zachowanych. Szerokie schody prowadzą do monumentalnej bramy, z kilku armatami, stojącemi przy murach. Skąd te armaty? Nie oglądałem ich, ale myślę, że śród nich znaleźlibyśmy te, które odważni korsarze z „republiki dwóch brzegów“ zdobyli podczas swych napadów na hiszpańskie, angielskie i holenderskie brygantyny handlowe.
Za bramą trafiamy do dzielnicy, pełnej małych domków, dość czystych, starannie zabezpieczonych przed ciekawemi oczyma przechodnia. Ta dzielnica posiada swój meczet i swoje „suk.“ Wszystko to jest małe, lecz zupełnie inne niż gdzieindziej, odrębne, stanowiące swój świat. Przekroczywszy mury tego miejsca, stanęliśmy na ziemi „inkwizytorów Islamu.“ Władcy Mahrebu, w burzliwym XII wieku, przenieśli tu i osadzili szczep Udaja. Stało się to wtedy, gdy Almohadzi zakładali współczesny Rabat, czyli Ribat Et Fath.
Wojowniczy Udaja otrzymali od sułtanów znaczne tereny ziemi, a za to tworzyli oddziały, broniące miasta od zakusów piratów i od najścia cudzoziemców. Z biegiem czasu załoga Kazby Udaja stała się, pod wpływem najznakomitszych uczonych i świątobliwych marabut’ów, opoką prawowiernego Islamu. Udaja stanęli w pierwszych szeregach wojowników o sławę i czystość nauki Proroka, zwalczali heretyków i byli „mieczem kary“ na rozkaz Imama i kierowników Islamu.
Obecnie pozostali tu tylko potomkowie dawnych obrońców Allaha i Proroka, a sama Kazba już w ruiny obracać się zaczęła. Od dawnego zamku obronnego pozostały tylko zwaliska i lochy, gdzie niegdyś torturowano i tracono wrogów Islamu i sułtanów. Ze szczytu skał, gdzie Francuzi zbudowali obszerny taras i postawili sygnalizację morską, odkrywa się cały horyzont. Jak daleko oko sięgnąć może, rozciąga się ocean, zawsze pokryty białemi grzywami fal, niespokojny, ciskający bałwany na wydmy piaszczyste i na skały, wyżarte i wyżłobione przez zęby Atlantyku.
Śród starych figowców, drzew cytrynowych, pomarańczowych i zarośli potężnych kaktusów widnieją wszędzie resztki dawnych gmachów obronnych — murów, ogromnej baszty, ściany byłej szkoły morskiej, a później medersa, domów starszyzny wojowniczego szczepu.
Wszystko to, co pozostało z dawnych, burzliwych czasów, przykryła piękną, szmaragdową szatą natura, ozdobiła kwiatami i barwnemi plamami owoców, złagodziła surowość nieubłaganego zniszczenia lekką gazą mchów, rosnących na głazach i zwojami dzikiego wina.
Gdy patrzyliśmy z tarasu na Rabat, ocean i białe Sale — dusza kasby przemówiła do nas mocnym, dumnym głosem:
„Broniłam tu wiary w Jedynego Boga i Koranu, twardą dłonią wznosiłam nad oceanem sztandar wielkich władców, palonych potężną myślą i zamiarami, których objąć swoim wzrokiem — śmiertelny nie był w mocy. Moja modlitwa „La Illah Illa Allah u Mahomet Rassul Allah — Allah Akbar“ — była dla moich wojowników hasłem bojowem, obietnicą wieczystego szczęścia, potężnym zewem, budzącym niezłomną odwagę i wiarę w zwycięstwo. Patrzyłam z wysokości tych skał na ocean i odpierałam niewiernych zaborców. Tłumiłam powstania Maurów z Andaluzji, gdy porzucali swoją kwitnącą naukę, wspaniałą sztukę, rozległy handel i sięgali po miecze, zwalczając mego Kalifa; ujarzmiałam bunty korsarzy z Sale, tych nawykłych do niepokory i wolności mieszańców wszystkich szczepów i ludów. To ja Kasba Udaja!“...
Tak mówiły te mury, bramy i te porozrzucane wszędzie głazy, śród których Francuzi urządzali muzeum sztuki i przemysłu tubylczego, warsztaty artystów-wyrobników rabackich; tuż, śród starych drzew i kaktusów, w szczelinach murów, w cieniu walących się arkad, gnieżdżą się najbiedniejsze rodziny dawnych obrońców Kasby, bieleje balustrada kawiarni maurytańskiej. W cieniu drzewa pomarańczowego jakiś młody, piękny porucznik francuski, podając rozmarzonej panience tacę z ciastkami, jedną ręką nieznacznie obejmuje kibić swej towarzyszki. Ona się nie wzdraga, bo zaczarowały ją słowa ognistego oficera i łagodny, daleki szmer Atlantyku, upoiły świeże powiewy, zalatujące od oceanu, który, jak olbrzymia szafirowa kopuła, wznosi się przed oczami. Na tarasie małego domku arabskiego trzy kobiety, owinięte w burnusy, ukryły się za drzewami i przyglądają się młodej, pięknej parze. Z blasku oczu, z nerwowych ruchów rąk, zaciskających pod szyją „haiki“, można było odgadnąć myśli, pragnienia i marzenia mieszkanek starej kasby. Runęły jej mury, broniące dostępu od strony rzeki; lecz twarde i niewzruszone pozostały mury, oddzielające kobietę Islamu od jej własnych żądz i upodobań. Wzdychały więc, z niejasną, nieobjawioną tęsknotą bronzowe kobiety i patrzyły jarzącemi się oczyma na szczęście białej dziewczyny — pani swego serca i swej duszy...
Wyszliśmy przez bramę na cmentarz El-Alu i stanęliśmy prawie nad samym brzegiem oceanu. Na lewo stała latarnia morska, dalej ciągnął się port z dwoma statkami, niemiłosiernie rzucanemi przez fale; czarny holowiec ciągnął dwie krypy z towarami, zdążając do okrętów; jeszcze bardziej na lewo bielały wille francuskie w nowej dzielnicy — „quartier de l’Ocean“, połyskiwały dachy koszar, wznosiły się wierzchołki drzew. Obejrzeliśmy się. Kasba Udaja, milcząca, potężna, górowała ponad wszystkiem.
Jej mury i ruiny nie przypominają siedziby krwawego Mulej Izmaila. Tam, w Meknesie, wyczuwać się daje niepokój, jakiś nie dający ukojenia i zadowolenia wysiłek, jakaś ciągle przerywana i zmieniana myśl sułtana Alauita. Tu — spokój, pewność, myśl, ujęta w nieruchomość kamienia. Kasba Udaja — to potężne gniazdo, gdzie tliła się myśl, zdolna stać się groźną dla całego świata, mówi o tem, o czem rozpowiadają głazy i baszty ruin zamków Wikingów, tych duchów mórz i aniołów zniszczenia i przelewu krwi.
Lecz szukajmy śladów władców-budowniczych tej potęgi i myśli, co żyły tu, na tych skałach nad Atlantykiem, co pozostawiły po sobie te wieczyste ruiny, a same przeszły na zawsze do legend i tajemniczych podań szczepów berberyjskich!
Przecięliśmy część miasta i zatrzymaliśmy się u stóp wieży, nie posiadającej żadnego zakończenia; jak gdyby szczyt jej runął, lub nigdy nie był zbudowany. Dokoła — ruiny meczetu i cały las okrągłych kolumn, albo zburzonych, albo nie wykończonych. Wszędzie stare drzewa, gęste i wysokie; śród kolumn — wybujała trawa i zarośla krzaków.
Jesteśmy przed słynną wieżą Hassana, jedną z najpotężniejszych budowli Marokka.
Znowu z mroku wieków wyłania się postać jednego z potężnych emirów dynastji Almohadów. Sułtan Jakub el Mansur rozkazał słynnemu budowniczemu, który wzniósł wieżę Giralda w Sewilli, stworzyć nowy „cud świata“ — tu, na brzegu burzliwego oceanu, w pobliżu najżyźniejszych i najbogatszych połaci kraju, na drodze od Morza Śródziemnego do Wysokiego Atlasu i dalej, do serca Afryki.
Co się stało, że ani wieża, ani meczet, ani piękna kolumnada nie zostały wykończone i cierpliwie czekają, aż czas-burzyciel, ludzie i wypadki zniszczą doszczętu jakąś myśl El-Mansura i natchnienie artysty?
Zdaje się, że historja nie może dać stanowczej odpowiedzi na to pytanie? Może legendy berberyjskie coś o tem mówią?
W Rabacie, Sale i Marrakeszu nic nie słyszałem o wieży Hassana i meczecie El-Mansura. Dowiedziałem się tylko, że w tych ruinach w pewnym okresie czasu kwitł kult Proroka, a muezzini ze szczytu Hassana wykrzykiwali o wschodzie i zachodzie słońca modlitwę do Allaha. Dopiero w Biskrze jakiś włóczęga-mnich, poczęstowany przeze mnie kawą i obdarzony frankiem, opowiedział mi legendę wieży Hassana.
„Na tem miejscu, gdzie zwycięski Mansur zamierzał zbudować świątynię Allaha, od wieków stał wysoki kamień z jakiemiś tajemniczemi znakami. Tubylcy nazywali go „haira Faraun“, co znaczy „kamień Faraona“. Przed niebezpiecznemi wyprawami korsarze przynosili tu ofiary: białe gołębie i kawałki szkła.
„Gdy El-Mansur zburzył ten kamień, śród ludności powstał niepokój. Powtarzano sobie wzajemnie, od dziadów przekazaną przepowiednię, że burzyciel nigdy żadnego swego zamiaru nie wykona, a prochy jego pokryją chwasty i gruzy. Podobno trzęsienie ziemi kilkakrotnie burzyło wystawione przez Mansura ściany i kolumny i nikt już więcej nie odważał się prowadzić dalszej budowy.“
Legendzie można wierzyć lub nie wierzyć, ale czyż cała historja Almohadów nie jest szeregiem ogromnych zamiarów, wysiłków myśli, polotu fantazji, jakiejś tajemnicy, niedopowiedzianych i nieurzeczywistnionych marzeń?
Rzeczywiście, ten założyciel dynastji, — góral z plemienia Masmuda z Atlasu, imieniem Ibn Tumert, jest postacią bardzo tajemniczą. Z podróży po Hiszpanji i po Wschodzie przywiózł on mistyczną naukę „El-Monahedun“[5] — wiarę w Jedynego Boga; był prorokiem-moralistą, ściganym przez sułtanów Almorawidów; zjednoczył plemiona górskie dla wielkiej wojny, lecz wkrótce potem umarł. Jego następca Abd el Mumen zdobył tron Mahrebu, odpierał Normanów i Arabów, lecz jednocześnie przyczynił się najwięcej do „arabizacji“ Berberów, podbiwszy i osadziwszy, plądrujących kraj Arabów, po miastach i miasteczkach. Następni Almohadzi walczyli o Islam z chrześcijanami i heretykami, prowadzili wojny domowe przeciwko potomkom Almorawidów i Arabów, zasiedli na tronie czarnych władców w Hiszpanji, gdzie stare opowieści przechowały imię Almanzora[6]. Sułtan El-Mansur zjednoczył cały Mahreb, rządząc z Marrakeszu, słynąc jako protektor nauki, literatury i sztuki, jako wielki budowniczy, władca wyrozumiały dla innych kultów, mądry organizator, lecz jednocześnie wprowadził zniewieściałość, niebezpieczną dla Berberów-wojowników, wyrafinowane i wspaniałe życie przy dworze i w miastach.
Po jego śmierci rozpoczął się upadek dynastji, wreszcie wraz z ostatnim Almohadem znikło królestwo Maurów w Hiszpanji.
Najwyższy i najwspanialszy rozkwit i potęga i obok, jak przekleństwo, — zmora upadku!
Merinidzi, zwalczywszy tą wspaniałą dynastję, odrestaurowali i przekształcali Mahreb tak gruntownie, że pamięć o Almohadach pozostała tylko w zbudowanych przez nich gmachach i w rzadkich podaniach ludowych. Merinidzi, nieraz ścigani przez Almohadów, odpłacali tem samem i wypleniali wszelkie ślady swych wrogów.
Może w tragedji wieży Hassana i meczetu Mansura w Rabacie działała niewidzialna ręka Berberów-Zenetów, z których wyłonili się Merinidzi?
Żeby nie pozostawić po Almohadach nawet uroku ich panowania, nowi władcy postanowili założyć tu swój panteon. Tu powstały piękne sarkofagi-mauzolea Merinidów: Abu Jussef Jakuba i Abul Hassan Ali; żebracy wskazują tu kamienie, pozostałe po meczecie, gdzie pierwszy z tych sułtanów złożył prochy swej żony — Omm el Ziz; inna znowu królowa, żona sułtana Hassan-Ali, pochowana została wraz z mężem. Była to chrześcijanka, Hiszpanka; uznała ona naukę Proroka, a, jak głosi jej imię „Czems ed Duha“, była „porannem słonkiem“ dla „czarnego sułtana“ i nie rozstała się z nim po śmierci. Lud pamięta tę umiłowaną przez sułtana kobietę-cudzoziemkę, bo była miłosierna, bo „dotknięciem ręki leczyła rany, dźwiękiem głosu — troski.“ Dano jej imię Lalla Czella — święta pani Czelli.
Czella!...
Cały ten cudowny zakątek nosi nazwę „Czella“. Tu niegdyś powstały pierwsze siedziby ludzkie. Mieli tu swe składy Fenicjanie, tu przebywali Rzymianie, tu osiedlali się Berghuata i piraci z „republiki dwóch brzegów“. Na wspaniałych mauzoleach Merinidów przetrwały wieki, rzeźbione stalaktyty sklepień, rzeźby, marmury i napisy; dalej ponad wierzchołki drzew podnosi się minaret, połyskujący na słońcu emalją; toną w roślinności, wybujałej i triumfującej, ruiny meczetu, gdzie, jak twierdzi legenda, zjawił się sam wielki Prorok i modły do Allaha zanosił; trochę na uboczu wytryska z ziemi źródło, tu na tej starej, świętej ziemi posiadające moc cudowną uzdrowienia i pocieszenia, bo z niego czerpała wodę dla ukochanego małżonka Lalla Czella, „słonko poranne“.
Merinidzi otoczyli swój panteon murami i przecięli go bramą o dwóch ośmiograniastych, zębatych basztach po bokach.
Stańmy przy tej bramie, tam, gdzie zbiega nadół ku rzece, zielony spadek niewielkiego pagórka i spójrzmy na grobowce władców, na resztki meczetu, na połyskujący minaret! Narazie jakaś cicha radość spływa do serca, później lekki obłok smutku ją przyćmiewa, a po chwili jakaś niepojęta trwoga, a może gorycz zatruwa serce...
Oczy nie mogą się dosyć nacieszyć pięknym widokiem, pogodnym, barwnym krajobrazem. Wysokie, szmaragdowo-zielone drzewa; bujne, gęste krzaki; łąki świeżej soczystej trawy; pałające ogniem na słońcu, bijące w oczy plamy pomarańcz, granatów, cytryn i kwiatów wszelkich odcieni, pnąc się i zwisając ku ziemi, przykrywają zupełnie rozpadające się mury, meczet i porozrzucane, ciosane niegdyś kamienie i kolumny. Połyskują tylko ściany minaretu i różowemi i białemi ścianami świecą grobowce Merinidów-władców, lecz i tu drzewa rozrosłe, jak nigdzie w Marokku, wysyłają coraz to nowe pędy i gałęzie coraz wyżej i wyżej, usiłując przykryć to, co jeszcze połyskuje i świeci się bielą ścian.
Nielitościwą, obojętną jest natura i bezwzględną! ani na chwilę nie zatrzymuje swego biegu życia! Pomiędzy Tolą i Orchonem[7], w sercu Azji, widziałem przed laty naturę i życie, które przykrywały szmaragdami traw i barwnemi bukietami kwiatów, tysiące trupów chińskich żołnierzy, poległych tam w bitwie, a dokoła wrzało życie: uganiały się ptaki i drobne zwierzątka, uległe głosom wiosny i miłości.
Tu na zachodnim krańcu Afryki, widziałem tę samą obojętność i bezwzględność! Tu — w Czella, wspaniała roślinność usiłuje zatrzeć ślady tych, co już dawno odeszli; barany i krowy pasą się na tej ziemi, której dotykali „czarny sułtan“, groźny i zawzięty, siedem lat i siedem dni oblegający Tlemsen, jego żona Hiszpanka, emir Hassan Ali, święci uali Et Taghi, Bu-Mnina, a, jak głosi legenda, nawet sam Mahommet, posłaniec Allaha!...
Wspaniała jest ta obojętność, bo w niej się zawiera potęga i zwycięstwo życia, lecz niewysłowiony smutek zakrada się do duszy. Przygasają blaski słońca, barwy drzew, kwiatów, trawy i wody...
I nagle trwoga rodzi się gdzieś głęboko w sercu. Trwoga na myśl, że nietylko anioł ukojenia i przebaczenia odwiedził Czella, lecz i anioł zemsty i nienawiści.
Dzieje Marokka znają ten moment, gdy przeciwko Merinidom powstały szczepy pod dowództwem „mahdi“, pretendującego do tronu Mahrebu. Ten powstaniec był potomkiem ostatnich Almohadów, długo jeszcze opierających się potędze Merinidów. Mahdi mścił się na sułtanie za zwyciężoną dynastję, ścigał z namiętnem, szalonem okrucieństwem i wreszcie, przewidując swoją klęskę, zburzył Czella. Wojska sułtańskie z kasby Udaja odparły go; nie zdążył on dokonać dzieła zniszczenia, i grobowce „czarnego sułtana“ i jego następcy — pozostały nietknięte.
Jednak sama natura Atlasu, skąd przyszli Almohadzi, wciąż jeszcze prowadzi walkę z Merinidami, pragnie skryć ich mauzolea przed oczyma ludzi. Te drzewa, co zdobią Czella i nadają jej malowniczości, są potomkami tych, które zostały tu zasadzone przez władców — górali. Przywieźli je z ziemi ojczystej.
Arabski historyk Ibn Khaldun[8] tak opisuje ojczyznę Almohadów:
„W czasach, na długo poprzedzających Islam, szczep Masmuda władał górami Deren, które należały do najwyższych w świecie. Korzenie tych gór dochodziły do głębin ziemi, szczyty zaś wznosiły się do nieba i zapełniały przestrzeń swoim ogromem. Na tych szczęśliwych obszarach, którym natura dała wszystkie dary, roślinność posiadała nadzwyczajną siłę. W górach wytryskiwały liczne źródła, krzaki pokrywały glebę grubym kobiercem, liczne lasy rzucały swój cień w dolinach“...
Przeniesiona z tych szczęśliwych miejsc na brzeg Oceanu roślinność Atlasu wybujała, ciesząc wzrok władców, a gdy oni znikli, mściwa i potężna, korzeniami swemi zrzuca grobowce z ich posad i rozrasta się dalej i szerzej, kryjąc przed słońcem i wzrokiem ludzi panteon wrogiej dynastji.
Krwawa zemsta berberyjska przechodzi z pokolenia na pokolenie, a jej prawu posłuszni są nietylko ludzie, lecz zwierzęta, drzewa i kamienie nawet...





  1. Arabska nazwa Indji.
  2. Maurice Zimmermann, Paysages et villes du Marse. Lyon 1923.
  3. Dzielnica arabska.
  4. Dzielnica żydowska.
  5. Od tej nauki powstała nazwa dynastji — Almohada.
  6. Zmienione imię — El Mansura.
  7. Patrz książkę moją „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów“. Warszawa 1925 r.
  8. Dzieło cytowane przez p. Victor Piquet: Le Maroc. Paris 1920. Str. 142—143.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.