Płomienna obręcz/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Rozdział VI.
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Już po miesiącu wędrówki należał Pawełek niepodzielnie do trupy cyrkowej. Już był „swoim“. Już nie mówiono o nim: „to ten chłopiec, Co się w miasteczku do nas przyłączył,” a opowiadając o nim, używano słowa: „nasz” nasz Pawełek nasz Pol.
W ciągu tego czasu chłopiec występował kilka razy. Występował w numerach łatwych, nieskomplikowanych, nie wymagających jeszcze ani wprawy, ani przytomności umysłu, a polegających raczej na pokazaniu publiczności ładnego, zręcznego chłopca.
Mimo to przed pierwszym występem Pawełek doznał prawdziwego wzruszenia i lęku.
— Nic się nie bój, nic się nie bój — powtarzała Dorotka, poprawiając przed lustrem swą błękitną sukienkę. — To najważniejsze, aby się wcale nie bać.
— Ja się nie boję — zapewniał chłopiec, lecz drżał ze wzruszenia i mimowolnego lęku.
Patrzył w lusterko i nie poznawał swej twarzy, uszminkowanej umiejętnie przez Alfreda. Alfred ukarminował mu mocno czerwoną pomadką usta, podkreślił czarnym ołówkiem oczy, wydłużył brwi, a całą twarz, ręce i ramiona nasmarował kremem i przysypał pudrem.
— Dlaczego to tak? — zapytał chłopiec, czując się nieswojo podczas tej operacji.
— Bo widzisz, trzeba podkreślić wszystkie kolory, zrobić ci twarz wyraźniejszą; z oddali wydawałaby się szara, nie odróżnialiby ani ust, ani oczu, wszystko by się zlało razem.
Chłopiec czuł się również nieswojo w obcisłym, cielistym trykocie.
— Przyzwyczaisz się — zapewnił go Alfred, który był najmłodszym mężczyzną w trupie i chętnie rozmawiał z Pawełkiem.
— Przyzwyczaisz się!
Mówiono mu te słowa bardzo często:
— Przyzwyczaisz się! Ody tęsknił za domem, gdy męczyło go ciągłe przebywanie w cyrkowym wozie, gdy bolały go mięśnie rąk i nóg od częstego ćwiczenia.
— Przyzwyczaisz się!
I teraz także, gdy znalazł się przed wejściem na arenę, gdy drżał cały i najchętniej nie wszedłby wcale.
— Przyzwyczaisz się — szepnął Alfred. — Nie myśl o tem wcale, że na ciebie patrzą. To obcy ludzie. Nic cię nie obchodzą.
Łatwo było powiedzieć:
— Nie myśl o tem wcale, że na ciebie patrzą.
Łatwo było powiedzieć:
— To obcy ludzie i nic cię nie obchodzą, — gdy jednak Pawełek dokładnie wiedział, że właśnie na niego patrzy ten cały tłum zgromadzonych ludzi, którzy przybyli, by za cenę kupionego biletu doznać jak największej ilości wrażeń.
— Prędzej — usłyszał cichy, nakazujący szept dyrektora, gdy zatrzymał się na chwilę przed wejściem.
Wtedy Pawełek, przyzwyczajony do posłuszeństwa, wbiegł, tak jak to było ułożone, na arenę i, stojąc na środku, kłaniał się przed publicznością na wszystkie strony.
Wiedział, że kłania się szeregom siedzących i stojących ludzi, nie umiał jednak odróżnić twarzy. Wszyscy skupili się razem w jedną, czarną masę.
Pawełek, nie patrząc, uśmiechając się, tak jak mu to było podczas prób polecone, pobiegł ku trapezowi i wykonał na nim kilka świeżo nauczonych ćwiczeń.
Trwoga mijała stopniowo. Teraz zajęty był całkowicie myślą o jak najdokładniejszym przerobieniu numeru i przestał zwracać uwagę na patrzących.
Dzięki temu jego ruchy odzyskały wdzięk swobody i pewności siebie. Ody skończył, usłyszał oklaski, zeskoczył i znowu, stojąc w środku areny, kłaniał się na wszystkie strony.
Potem wybiegł szybko.
— Bardzo dobrze — powiedziała Dorotka, gdy spojrzał na nią pytająco.
— No, wcale nieźle, — oświadczył dyrektor, uśmiechając się do chłopca. Od jutra Tom ci pokaże nowy numer.

Takich występów miał Pawełek kilka po,


Dorotka i Pawełek.
drodze i stopniowo przyzwyczajał się do nich coraz bhardziej.

Potem przyjechali do wielkiego miasta.
Wielkie domy zdawały się tam sięgać nieba. Nie wchodziło się do mieszkań zwyczajnie po schodach, które często były marmurowe i pokryte czerwonym dywanem. Nie, nie wchodziło się po nich zwyczajnie. Poprostu wstępowano do maleńkiego pokoiku, który nazywał się dźwigiem albo windą i za naciśnięciem guzika ów pokoik podnosił się sam w górę i przystawał na właściwem piętrze.
Mimowoli przypominał sobie Pawełek wciąż ową bajkę o czarodziejskim stoliczku, który po wypowiedzeniu słów:
— Stoliczku, nakryj się... — nakrywał się sam, a co ważniejsze znajdowały się na nim wówczas smaczne potrawy.
Tu w wielkiem mieście wszystko przypominało czarodziejski stoliczek. Wystarczyło czegoś zapragnąć, nacisnąć odpowiedni guzik, a reszta robiła się sama. Do drzwi nie trzeba było stukać długą chwilę, pociągać wiele razy za rączkę od grzmiącego, blaszanego dzwonka, lub poruszać klamką.
Wystarczało zupełnie nacisnąć mały, płaski guziczek, umieszczony w ścianie przy drzwiach, a jasny, przenikliwy dźwięk zawiadamiał natychmiast mieszkańców o tem, że należy otworzyć.
Wystarczało także przekręcenie innego guzika, takiego ot sobie prztyczka, wystającego nież ze ściany, aby natychmiast jasność taka jak we dnie zapanowała w pokoju.
Nie trzeba było świec, ani nafty; szklana lampka, za przekręceniem tego właśnie guziczka, wypełniała się światłem, którego było dosyć na cały pokój.
A telefon? Czyż nie były to prawdziwe czary! Trzymając małą, czarną tubkę przy uchu, można było rozmawiać z człowiekiem, znajdującym się na drugim końcu miasta (a podobno nawet i w innem mieście także), można było słyszeć wyraźnie każde jego słowo, odpowiadać mu, przyjmować i wydawać polecenia.
— To nie wszystko jeszcze — powiedziała z triumfem Dorotka, widząc podziw i zdumienie Pawełka — Poczekaj trochę, tatuś pokaże ci radjo.
I rzeczywiście, już nazajutrz słuchał Pawełek przez radio koncertu, granego w innem mieście. Słyszał tak dobrze, jakgdyby pianista znajdował się tuż przy nim, a nie był wcale oddzielony ogromną przestrzenią wielu mil i godzin.
Czyż nie były to prawdziwe czary?
I chociaż Pawełek słyszał o tem wszystkiem, czytał niekiedy, uczył się, wiedział przecież, że to wszystko istnieje, to jednak doznawał teraz takiego wrażenia, jakgdyby się ziściła jakaś nieprawdopodobna bajka. Co innego jest przecież wiedzieć, że coś podobno istnieje, a widzieć to naprawdę.
To też niezmiernem zdumieniem przejmowały go ulice tak jasne wieczorem, jakby to wciąż był dzień, wspaniałe wystawy oświetlone jaskrawo, reklamy, które gasły i zapalały się jak na zawołanie.
Tak, wszystko to było cudowne i Pawełek nie przypuszczał nawet, że coś podobnego może naprawdę istnieć na świecie.
Z podziwem patrzył na tramwaje, które sunęły po szynach same bez niczyjej pomocy; z jeszcze większym podziwem patrzył na samochody, które pędziły jak szalone, a z boku miały przymocowane małe maszynki, wybijające same cyfrę należności.
A olbrzymie autobusy, a automaty, z których po wrzuceniu odpowiedniej monety można było wyciągną tabliczkę czekolady!
Tak, wszystko w wielkiem mieście było wspaniałe i nieprawdopodobne. Gdy zaś w pewne wolne popołudnie zaprowadził go Alfred do kina, gdzie ruchome fotografje poruszały się i nawet mówiły i śpiewały jak najprawdziwsi, żywi ludzie, wówczas Pawełek zrozumiał, że znajduje się w środowisku prawdziwych cudów, wobec których niczem są najlepsze sztuki żonglera w cyrku.
To też listy Pawełka do domu były pełne zachwytu.
— Tutaj nawet wodę można grzać niekoniecznie przy ogniu — pisał. — Trzeba tylko wetknąć takie łapki w dziurki na ścianie (nazywa to się kontakt), a już po chwili woda się zagotuje w rondelku.
Cóż dopiero odczuł Pawełek, gdy zobaczył po raz pierwszy samolot! Prawdziwych ludzi, którzy jakgdyby nigdy nic fruwali sobie w powietrzu jak ptaki.
Tak, ludzie w wielkiem mieście umieli wszystko i Pawełek przez pierwsze kilka dni pobytu miał oczy wciąż rozwarte szeroko ze zdziwienia. Wydawało mu się, że rozmaite bajki opowiadane kiedyś przez matkę, te o czarodziejskim stoliczku, który sam się nakrywał i te o latającym cudownym dywanie i te o butach siedmiomilowych, teraz zostały tutaj zamienione w najpiękniejszą rzeczywistość.
Potem przyzwyczaił się do tego wszystkiego, lecz w pierwszych dniach pobytu w mieście wywoływał ogólną wesołość, krzycząc nagle:
— O, patrzcie, ten wóz sam jeden jedzie, ani konia, ani nic; nikt go nie ciągnie.
Albo:
— Nie wiedziałem wcale, że mogą być tacy mądrzy ludzie na świecie, że to wszystko już wymyślili.
— Przyjrzyj się dobrze — mówił Alfred, — bo niedługo stąd wyjedziemy. Naciesz się dowoli. Już niedługo zbieramy manatki i jazda w dalszą drogę.
— A może zostaniemy dłużej? — sprzeciwiała się Dorotka tajemniczym tonem. I okazało się, że Dorotka miała słuszność. Słyszała widocznie od ojca o jego zamierzeniach jeszcze przedtem, zanim zostały wykonane.
Oto dyrektor połączył się z innym dużym cyrkiem. Połączone przedsiębiorstwa otrzymały nazwę cyrku Buffallo-Bill i miały zmieniać miejsce swego pobytu tylko raz do roku: zimą w jednem mieście, latem w drugiem. Naturalnie została powiększona trupa, połączono aktorów z jednego i drugiego cyrku. Jednem słowem mały wędrowny cyrk przeistoczył się w wspaniały, stały cyrk.
Zniknęły wozy, a cyrkowcy zamieszkali w zwykłych, małych pokojach niewielkiego hoteliku.
Tak samo jak poprzednio Pawełek przebywał wciąż z Dorotką i z jej ojcem. Zamieszkali razem. Wraz z nimi mieszkali pani Klara z mężem, Alfred, muzyk grający na wszystkich instrumentach i żongler Klaudjusz.
Występował jako Klaudjusz, a jakie było jego prawdziwe nazwisko, tego nikt nie wiedział, gdyż wszyscy przyzwyczaili się nazywać go tem właśnie imieniem.
Ze wszystkich towarzyszy najbardziej polubił Pawełek właśnie Klaudjusza. Lubili go zresztą wszyscy. Klaudiusz był, jak go określał dyrektor, „człowiekiem, na którym można było zawsze polegać”.
Już od dosyć dawna zajmował się Klaudjusz swojem cyrkowem rzemiosłem, a mimo to wyglądał wciąż jak młody chłopiec.
Gdy stawał na środku areny, błyszczały młodzieńczym blaskiem jego niebieskie oczy, niecierpliwym ruchem odgarniał z czoła gęstą, jasną czuprynę i, śmiejąc się radośnie w stronę publiczności, rozpoczynał swe popisy.
Jego śmiech był prawdziwie serdeczny, nie był to umówiony uśmieszek, który obowiązkowo musi towarzyszyć występowi aktora.
Uśmiech Klaudjusza był szczery, wesoły, rozbrajający. Klaudiusz uśmiechał się do wszystkich, do całego świata.
I jego radosny uśmiech udzielał się wszystkim tym, którzy z nim razem przebywali. Patrząc na Klaudjusza, wierzyło się mimowoli, że wszystko na świecie jest do zdobycia, że trzeba tylko tak jak on radośnie się uśmiechnąć i odważnie stanąć do walki z życiem.
Klaudjusza lubili wszyscy. Lubili go koledzy, lubiła go ogromnie publiczność.
Jakże chętnie patrzono na jego sztuki! Nigdy nie śmiano się tak serdecznie jak wówczas, gdy Klaudjusz z rozmyślnie zdziwioną miną spoglądał w głąb swego cylindra i cieszył się wraz z publicznością, wyciągając z niego coraz to inne, zawsze niespodziewane przedmioty.
A jaki był niezrównanie zręczny, jak wspaniale migały w jego rękach błyszczące kule podrzucane w górę, jak wirowały wokoło niego w powietrzu, wpadając zawsze w odpowiedniej chwili w jego ręce.
Tak, Klaudjusz był świetnym sztukmistrzem i to uznawali wszyscy. Był także niezrównanym kolegą, Dobry, uczynny, towarzyski zdawał się łączyć w sobie wszystkie bez wyjątku zalety.
To też każdy starał się zdobyć jego przyjaźń. To jednak nie było wcale takie łatwe, jakby się mogło napozór wydawać. Klaudjusz chętnie wysłuchiwał cudzych zwierzeń, chętnie szedł z tym lub z tamtym kolegą na szklaneczkę piwa, każdemu w potrzebie pożyczył trochę pieniędzy. Naprawdę jednak nikt się przyjaźnią jego poszczycić nie mógł.
Od czasu do czasu przebąkiwano, że właściwie życie Klaudjusza nie jest wcale takie proste, jakby to się mogło zdawać, że dziwne zrządzenia losu doprowadziły go do wozu cyrkowego. Mówiono o tem także, że Klaudiusz był wykształcony ponad miarę zwykłgo cyrkowca i że gdyby tylko zechciał, mógłby zajmować bardziej odpowiednie dla siebie stanowisko w świecie. Ile było prawdy w tych przypuszczeniach — trudno było odgadnąć.
Faktem jednak oczywistym było, że Klaudjusz czuł się doskonale w cyrku i nie zamierzał go wcale opuścić. Faktem także było, że nikt nie wiedział nic o jego przeszłości. Sztukmistrz słuchał chętnie opowiadań o cudzem życiu, sam jednak nie zwierzał się nigdy nikomu. Gdy kiedyś zaciekawiony Alfred spróbował zapytać go wprost:
— Powiedz no, Klaudiuszu, co to o tobie takiego gadają?
Klaudjusz nie zapytał nawet o szczegóły tego gadania, tylko odpowiedział obojętnie:
— Mało co ludzie gadają. Ot, nie mają co innego do roboty, to sobie wynajdują zajęcie.
Alfred nie ustępował jednak tak łatwo.
— Bo mówią, że ty byłeś kiedyś wielkim panem.
— A co, nie wierzysz w to? — zapytał drwiąco Klaudjusz takim tonem, że niewiadomo było czy sobie żartuje.
— Nie wierzysz? — zapytał raz jeszcze.
— Właśnie, że nie wiem — przyznał chłopiec. Gotów był jednak uwierzyć natychmiast, te Klaudjusz jest przebranym księciem a już co najmniej hrabią.
Klaudjusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— Ach, ty głupi Fredku, — to nie widzisz, że ja i teraz jestem wielkim panem.
— Jakto? — nie zrozumiał Alfred.
— A tak. Czy który ze zwykłych ludzi potrafi tak czarować jak ja to robię? Czy który potrafi wyciągać kurczątka, takie śliczne, żółte kurczątka ze zwykłego cylindra?
— A dajże mi spokój z takiem wielkopaństwem — obraził się Alfred i odszedł oburzony kpinami Klaudjusza.
Tak, nikt nie wiedział o Klaudjuszu nic pewnego. Może jeden dyrektor, z którym Klaudjusz najczęściej i najchętniej przebywał. Dyrektor bowiem nie dziwił się nigdy niczemu.
Niekiedy, bardzo rzadko zresztą, Klaudjusza opuszczała jego zwykła wesołość. Przesiadywał samotnie, nie mając chęci do rozmowy, nie uśmiechał się wtedy, znosił tylko towarzystwo Dorotki.
I Dorotka czuła się zaszczyconą tem wyróżnieniem.
Siadała obok Klaudjusza nieruchomo, kładła swoją małą rączkę na jego dłoni i nie ruszała się z miejsca tak długo, aż Klaudiusz się odzywał:
— Nie nudno ci tak siedzieć ze mną, Dorotko?
— Nie — odpowiadała Dorotka z powagą, nie jest mi nudno.
— A poco tu siedzisz ze mną?
— Bo ty jesteś moim przyjacielem.
Dawniej Dorotka mówiła:
— Bo ty jesteś moim jedynym przyjacielem.
Od czasu jednak gdy do trupy przyłączył się Pawełek, Dorotka pominęła słowo „jedyny” a zamiast tego dodała:
— Pawełek jest też moim przyjacielem.
— To i jego pocieszasz, gdy jest smutny? — zapytał Klaudjusz.
Dziewczynka kiwnęła potakująco głową.
— Tak, gdy dostaje listy z domu, albo gdy tak sobie tęskni. Tylko.
Dziewczynka zatrzymała się niepewna.
— Tyllo... — powtórzył Klaudjusz.
— Gdy Pawełek jest smutny to wiem dlaczego, a gdy ty jesteś smutny to nic nie wiem.
Tak, nikt nie wiedział, dlaczego zawsze wesoły Klaudjusz bywał co kilka miesięcy bez żadnego specjalnego powodu smutny.
Nikt nie wiedział także dlaczego i dokąd wyjeżdżał czasem. Wyjeżdżał nagle, porozumiewając się tylko z dyrektorem i był nieobecny niekiedy przez kilka dni a niekiedy przez kilka tygodni.
Dyrektor narzekał, złościł się, odczuwał brak jednego z najlepszych aktorów, nigdy jednak nie odmawiał swego pozwolenia na wyjazd. Klaudjusz znikał wtedy w niewiadomym kierunku.
Gdy wracał, znajdował się jak dawniej w doskonałym humorze, uśmiechał się do wszystkich, był wesoły i towarzyski.
Wtedy Dorotka nie siedziała już obok niego w milczeniu. Dorotka podskakiwała wysoko ku górze, usiłując dosięgnąć jego podniesionej ręki, w której trzymał przywieziony prezent.
Tak, wszyscy przyznawali, że Klaudiusz jest nieco dziwny, każdy jednak bez wyjątku lubił go i było nim jak najlepszego zdania.
Gdy wieczorem Paweł i Dorotka układali się do snu, a starszych nie było jeszcze w domu, nie wrócili z cyrku (dzieci bowiem występowały w końcu pierwszej części i mogły wracać wcześniej do domu), wówczas Dorotka pytała często Pawełka:
— Pawełku...
— Co, Dorotko?
— Śpisz?.
— Jeszcze nie...
— Jak ty myślisz, Pawełku, czy Klaudiusz jest naprawdę przebranym księciem?
— Czy ja wiem — zastanawiał się Pawełek, — właściwie wszystko jest możliwe.
— Tak myślisz?
— A tak...
— Więc myślisz, że naprawdę Klaudjusz nie jest takim sobie zwykłym cyrkowcem jak my wszyscy?
— Rozmaicie bywa — odpowiadał poważnie Pawełek. — Sam czytałem taką książkę, że małego chłopca oddano do cyrku, aby go rodzina nie mogła odnaleźć.
— A dlaczego?
— Bo widzisz, on miał dziedziczyć wielki spadek.
— Aha — mówiła ze zrozumieniem Dorotka.
— Więc może i tu jest tak samo.
— Ale Klaudjusz nie jest małem dzieckiem, więc gdyby tak było, toby już upomniał się o swoje prawa.
— Tak, a może czeka na odpowiednią chwilę.
— Bardzo chciałabym wiedzieć, jak to jest naprawdę.
— Może twój ojciec wie.
— Może wie, ale nie powie.
— Jakbyś poprosiła, toby ci napewno powiedział.
Wiadomem bowiem było powszechnie, że dyrektor nie potrafiłby odmówić swej córce czegokolwiek. Dorotka była dla niego najważniejszą istotą na świecie. Śmiano się z niego, mówiąc że gdyby dziewczynka zapragnęła nagle gwiazdki z nieba, wówczas dyrektor bez wahania kazałby sobie sprowadzić największą drabinę na świecie i usiłował jej tę gwiazdkę przynieść.
Dorotka jednak nie żądała nigdy gwiazdek z nieba. Przeciwnie, była bardzo rozsądną dziewczynką i postępowała ze swoim wielkim i groźnie wyglądającym ojcem jak z małem dzieckiem.
I dyrektor, mówiący głośnym, tubalnym głosem, wyglądający zwykle groźnie, wobec Dorotki stawał się uległym, łagodnym i odpowiadał nieśmiało:
— Tak, Dorotko, masz słuszność. Tak, Dorotko, zrobimy tak jak myślisz.
Zresztą dyrektor wyglądał tylko groźnie. W rzeczywistości był bardzo poczciwym człowlekiem i nie lubił nikomu krzywdy wyrządzać. Krzyczał wprawdzie, gdy nie posłuchano go się odrazu, trzymał ostro wszystkich w korbach, było to jednak konieczne dla utrzymania porządku i karności w całej trupie.
Ukończywszy jednak swe cyrkowe zajęcia, zdjąwszy swój cylinder i odłożywszy wielki bat, stawał się dyrektor poczciwym, dobrodusznym człowiekiem.
Bardzo prędko Pawełek przekonał się, że prawie wszyscy cyrkowcy są spokojni, dobroduszni i niewiele mają wspólnego z tem wyobrażeniem, jakie mają o nich inni ludzie.
Publiczność, patrząca na uśmiechniętych, kłaniających się aktorów, mogła przypuszczać łatwo, że życie ich płynie lekko i wesoło.
W rzeczywistości jednak każda sztuka, każdy numer wymagały długich miesięcy ćwiczeń, długich lat wprawy. Każda rzecz musiała być wykonana solidnie, gdyż stawką było własne życie. To też cyrkowcy pracowali ciężko i mało mieli czasu.
Pawełek był również bardzo zajęty. Całe niemal przedpołudnie zajmowały mu ćwiczenia. Ćwiczył pod kierunkiem Toma.
— Wolałbym, aby mnie uczył Klaudjusz — mówił niejednokrotnie do Dorotki. Klaudjusz jednak nie był akrobatą, a Pawełek miał zostać właśnie akrobatą.
— Musisz słuchać, posłuszeństwo przedewszystkiem — powiedział mu przy wyjeździe dyrektor i Pawełek pamiętał dobrze te słowa. Zresztą w cyrku słuchali wszyscy. Więc Pawełek również słuchał tego co mu kazano i posłusznie odbywał codzień swoją lekcję z Tomem, pomimo że nie należało to wcale do przyjemności.
Nietylko bowiem same ćwiczenia były trudne, lecz także Tom był niezmiernie niecierpliwym nauczycielem i łatwo złościł się o byle co.
Wprawdzie Pawełek okazał się nad wyraz zręcznym i z łatwością pokonywał wszelkie trudności, mimo to trudno było Tomowi dogodzić.
— Oj, nie tak, niezdaro — wołał z gniewem. Niekiedy zaś, gdy Pawełek nie umiał odrazu wykonać pokazanego ruchu, Tom krzyczał, a raz nawet uderzył z całej siły Pawełka.
— Niedołęga, tchórz.
— Ja nie jestem tchórzem — zawołał chłopiec — i bić się nie pozwolę.
— Co, ty mały smarkaczu, jeszcze masz tu coś do gadania!
I Tom zamierzał właśnie po raz drugi uderzyć Pawełka trzymaną w ręku szpicrutą, gdy na arenie zjawił się Klaudjusz.
— Co chcesz od małego — zawołał, jak zwykle wesołym głosem.
— Rady sobie z nim dać nie mogę.
— Zawsze mówiłem, że mały jest do niczego — zawołał Klaudjusz swoim nieco drżącym głosem.
Tom spojrzał na niego uważnie, nie wiedząc, czy mówi poważnie, czy kpi z niego.
Pawełek również spojrzał nie pewnie. Lecz serdeczny uśmiech Klaudjusza upewnił go w tem, że Klaudjusz żartuje.
— No, pokaż mały swoje ćwiczenie, którego nie umiesz zrobić.
Pawełek rozpoczął posłusznie ćwiczenie. Gdy skończył, Klaudjusz poklepał go po ramieniu.
— No, wcale nieźle.
— Nieźle — mruczał Tom, — już ja go nauczę, aby było zupełnie dobrze, możesz być o to zupełnie spokojny.
— Doskonale, ucz go, Tomie — zachęcił go Klaudjusz. — A tymczasem dowidzenia.
Odszedł, gdy jednak znajdował się już o kilka kroków dalej, odwrócił się nagle i zawołał niedbałym tonem:
— Ale, ale...
— Co? — zawołał Tom.
— Zapomniałem ci powiedzieć, Tomie, że mały znajduje się pod moją opieką.
— Więc co? — zawołał Tom zuchwale.
— Więc nic. Chciałem tylko, abyś o tem pamiętał.
I Klaudjusz odszedł szybko w swoją stronę.
Wprawdzie po jego odejściu Tom mruczał coś pod nosem o tem, jak kpi sobie z opieki Klaudiusze, wprawdzie krzyknął raz i drugi na Pawełka, wymachując groźnie szpicrutą, tem niemniej nie uderzył odtąd chłopca ani razu. Pawełek zaś po słowach Klaudjusza poczuł odrazu, że jego opieka nie jest czczym frazesem, że naprawdę zajął się nim serdecznie i poważnie.
I rzeczywiście, ilekroć kto z trupy próbował zaczepić chłopca, natychmiast rozlegał się czyj głos:
— Zostawcie dzieciaka w spokoju, Klaudjusz się będzie o niego złościł.
I Pawełek, słysząc te słowa nie czuł się wcale samotnym i opuszczonym. Wiedział, że znajduje się pod opieką ulubieńca całego cyrku — Klaudjusza. Gniewały go jedynie słowa:
— Zostawcie dzieciaka.
Pawełek chciał koniecznie uchodzić za dorosłego. Nie było to jednak takie łatwe. Nawet Alfred, którego pozostali koledzy traktowali również nieco zgóry, gdyż był najmłodszym, miał dopiero dziewiętnaście lat i pamiętano go jako niedawnego wyrostka, nawet Alfred zaznaczał zawsze różnicę, jaka istniała pomiędzy nim a Pawełkiem. To też, pomimo, że cyrkowa trupa składała się na ogół z dobrych ludzi, Pawełek przywiązał się najbardziej do Dorotki i najchętniej przebywał w jej towarzystwie.
Bawili się razem, odbywali długie spacery, czytywali te same książki, ostatnio zaś przygotowywali się razem do wspólnego numeru. Numer ten wymyślił Klaudiusz i z rozpoczęciem nowego programu ponaklejano w mieście wielkie afisze, reklamujące najefektowniejszy numer sezonu „Płomienną obręcz”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.