Płomienna obręcz/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Dromlewiczowa
Tytuł Płomienna obręcz
Rozdział V.
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteka Tęczowa“
Data wyd. 1931
Druk drukarni „Grafia“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Ryszard Biske
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Pawełek siedział na koźle obok woźnicy i co chwila bez żadnej potrzeby wołał: wio, wio głosem jak najweselszym. Udawał, że nie czuje żadnego wzruszenia, mijając dobrze znane sobie domki i uliczki.
Minęła już chwila pożegnania. Przed odjazdem matka, ojczym i Plotruś stali długo przed wozem i każdy dawał mu ostatnie polecenie.
— A pamiętaj, że masz tu dom i zawsze możesz wrócić — mówił stolarz.
— Tak zaraz to wrócić nie może — śmiał się sztukmistrz Klaudjusz. — Podpisaliście przecież umowę z dyrektorem na parę lat.
— Podpisałem, ale jakby mu tam źle było albo co. Przecież to dzieciak tylko.
— Nic mu się złego nie stanie.
A gdy matka szeptem prosiła Pawełka, by mył się czysto, by zachowywał się dobrze, Klaudjusz znowu przerwał te napomnienia.
— Jak już raz powiedziałem, że się nim zaopiekuję, to napewno tak będzie — powiedział uroczystym głosem.
Przez te kilka dni bowiem, które cyrkowcy spędzili w miasteczku, rodzina Pawełka zdążyła się ze wszystkimi zapoznać, a nawet z niektórymi zaprzyjaźnić.
Wprawdzie dyrektor kiwał z początku głową, mówił, że Pawełek jest zbyt dorosły, aby go brać na naukę, że z takiemi dziećmi, co to mają stosunkowo zamożnych rodziców, jest tylko kłopot i zawracanie głowy; gdy jednak dowiedział się, że ojcem Pawełka był znany akrobata Pol, gdy pomówił z chłopcem i przyjrzał się jego popisom gimnastycznym, wówczas zmienił zdanie.
Pawełek został wcielony do jego trupy.
— Tylko pamiętaj — powiedział, — żadnych grymasów i kaprysów. U mnie to się robi wszystko. Trzeba występować — to się występuje, trzeba uszorować podłogę — to się szoruje. Zrozumiałeś?
— W domu też przecież nie próżnowałem — odpowiedział chłopiec.
— Tak jak w domu to ci tu napewno nie będzie — ostrzegał dyrektor; — więc jak masz tęsknić i mazać się, to żebyś wiedział, że nic z tego nie będzie.
— Babą nie jestem.
— I musisz być posłuszny. Posłuszeństwo to pierwszy warunek. Aktor nie może cofnąć się przed niczem. Powiedziane — zrobione. Rozumiesz?
— Tak...
— Namyśl się dobrze. Tak z oddali wszystko ci się podoba, a zbliska nie jest to takie łatwe.
— Ja chcę być akrobatą — odpowiedział Pawełek.
— No dobrze, to będziesz nim.
To też w dniu wyjazdu kuferek Pawełka znalazł się wewnątrz wozu. Był to ów mały, zniszczony kuferek, którego dawniej nie wolno było nikomu otwierać, a który teraz stał się własnością Pawełka.
— A kiedy wrócisz, Pawełku? — zapytał Piotruś.
— Za rok.
Tak było postanowione. Po roku miał chłopiec odwiedzić rodziców, o ile wcześniej cyrk nie będzie występował w tych stronach.
Potem nastąpiły pożegnania. Matka ucałowała go kilkakrotnie, chociaż chłopiec wstydził się trochę czułego pożegnania i patrzył z pod oka czy dorośli towarzysze nie śmieją się z niego. Nikt się jednak nie śmiał i Pawełek z ramion matki powędrował w ramiona ojczyma, który ucałował go mocno w oba policzki.
— A pamiętaj, chłopcze — rozpoczął, nie dokończył jednak i tylko machnął ręką.
Bardzo był niezadowolony z wyjazdu chłopca, pomimo że załatwił wszystko co było trzeba.
Piotrusia uściskał Pawełek w ostatniej chwili. Potem szybko wskoczył na siedzenie obok woźnicy.
Spoglądał z góry, jak Dorotka żegna się z jego rodzicami. Potem wóz ruszył. Rodzice stali chwilę w tem samem miejscu nieruchomo. Pawełek oglądał się w ich stronę. Poprzez okno wysunęła się nagle głowa Dorotki i dziewczynka zawołała cienkim, donośnym głosem:
— Już ja go będę pilnować, proszę pani, tego Pawełka. Napewno!
Potem wóz zaczął się oddalać z zadziwiającą szybkością.
Jak±e inaczej wyglądało miasteczko oglądane z góry, z wysokości wozu cyrkowego!
Zdawaćby się mogło, że mijane domy i ulice nie były nigdy obojętne i nudne. Każde miejsce miało jaką swoją historję i teraz przejeżdżając musiał wciąż Pawełek myśleć i przypominać sobie:
— O tu bawiliśmy się zawsze w chowanego...
— Tędy szedłem do szkoły...
— Do tego sklepu mama posyłała mnie po bułki...
— To jest apteka... Jak Piotruś zachorował ciężko, to czekałem tu przez kwadrans na lekarstwo i taki długi był wtedy ten kwadrans...
— Na tem miejscu żegnałem się z nauczyciełem... Kiwał długo głową, jakby nie wiedząc czy dobrze robię, że wyjeżdżam, a potem namyślił się przestał trząść głową i powiedział tylko:
— Szczęść ci Boże!
Pawełek patrzył uważnie na to miejsce, w którem poprzedniego dnia nauczyciel go żegnał, jakgdyby myśląc, że może ujrzy nauczyciela znowu, że w tej chwili pełnej wahania i smutku usłyszy znowu słowa, które może dodadzą mu otuchy:
— Szczęść ci Boże!
Lecz nauczyciela nie było. Zapewne spał jeszcze o tak wczesnej porze.
Wszyscy jeszcze spali. Gdzie niegdzie dopiero otwierały się okiennice i wyglądało to tak, jakgdyby obudzone nagle domy spoglądały otwartemi oknami na przejeżdżające wozy ze zdziwieniem..
— Tu pan Antoni pokazywał mi, jak się gra na skrzypcach — przypominał sobie chłopiec. A gdy nie chciała się jakoś ułożyć żadna melodja, roześmiał się i powiedział:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje.
Pawełek westchnął. Powtórzył w myśli te słowa:
— Nie wszystko jest takie łatwe, jak się nam wydaje — i przyznał im całkowicie słuszność.
Jeszcze poprzedniego dnia wyobrażał sobie swój wyjazd jako niezwykłą przyjemność, ns chwilę może, zmąconą pożegnaniem.
A teraz niespodziewanie przyjemność została zniszczona całkowicie jakimś nieznanym dotychczas, głębokim smutkiem.
I Pawełek czuł, że w tej chwili nic nie zdoła go pocieszyć, ani upragnione miejsce przy woźnicy, ani myśl, że udaje się w cudowny, nieznany świat. Pawełek patrzył przed siebie i myślał, że chyba to jedno mogłoby wywołać uśmiech na jego twarzy, gdyby nagle ujrzał na drodze matkę z ojczymem, z Piotruslem, a także i z małą Stefcią.
Lecz to było niestety zupełnie niemożliwe.
Mijali już miasteczko. Pozostawiali za sobą małe, niskie domy, ścieśnione obok siebie w wąskich ulicach. Pozostawiali za sobą te wszystkie miejsca, o których Pawełek mógł powiedzieć:
— Tu byłem, tu się bawiłem, tędy biegałem.
Oddalali się coraz hardziej i chłopiec musiał odwracać się całkowicie, aby zauważyć co jeszcze widać z małego miasteczka.
— Już pewnie są w domu — myślał Pawełek o rodzicach; — naturalnie, że już są w domu Przymknął oczy i wyobrażał sobie, jak to tam w domu rozpoczyna się dzień bez niego.
Matka zapewne siedzi już przy maszynie. Już szyje, już zawzięcie kraje materiał, fastryguje, przymierza.
Co myśli podczas tego? Czy martwi się i żałuje, że pozwoliła Pawełkowi odejść, czy chciałaby rzucić wszystko, pobiec na drogę, dogonić wóz i zabrać chłopca zpowrotem? l Pawełek żałował teraz z całej duszy, że matka nie odbiegła od maszyny, nie dogoniła wozu i nie zawołała:
— Pawełku, wracaj... Pawełku.
Lecz matka nie odchodziła od maszyny Pewnie wciąż szyła, chcąc turkotem zagłuszyć swój smutek, nie wiedząc, że Pawełek wróciłby w tej chwili tak chętnie.
A ojczym? Ojczym też zapewne zabrał się odrazu do swojej roboty! Ten nie ukrywa zmartwienia. Wzdycha głośno i często i powtarza:
— Żeby też oddawać chłopaka z własnego domu. Taki był zręczny do stolarki, wykierowałbym go na dobrego majstra i żadna krzywda by mu się nie działa. Oj, Anusiu, Anusiu, cośmy też najlepszego z tym wyjazdem zrobili? Tak, jadąc teraz na wysokim wozie, oglądając się za niknącemi woddali domami, myślał Pawełek nad tem, czy jednak ojczym nie miał słuszności? Czy nie byłoby lepiej tam w otoczeniu bliskich twarzy, z których każda była mu drogą nawet w chwili gniewu i sprzeczki, niż tu, w środowisku obcych nieznanych ludzi?
Czyż nie byłoby mu lepiej tam? Stałby teraz na podłodze pełnej wiórów, patrzyłby na wesołą twarz stolarza i naśladowałby jego ruchy w robocie. Pawełek poczuł nagle chłód i zapiął szczelniej palto pod szyją.
A Piotruś? Piotruś zmęczony pewnie zbyt wczesnem przebudzeniem się marudzi i przeszkadza wszystkim. Niedługo pójdzie do szkoły i każdemu koledze powie dumnie:
— Mój brat pojechał z cyrkiem do wielkiego miasta!
A Stefcia? Stefcia nie rozumiała jeszcze nic zgoła. Nadstawiała wprawdzie rano rumiane policzki do pocałunków, lecz śmiała się wtedy wesoło i nie wiedziała wcale, że Pawełek odchodzi na tak długo. Stefcia zapomni odrazu. Taka była jeszcze mała. Zapomni i nawet go nie pozna, gdy powróci.
Przy myśli, że Stefcia wcale go nie będzie pamiętać, doznał chłopiec uczucia niezmiernej żałości. Wydało mu się, że minęło już wiele, wiele czasu od chwili, gdy opuścił dom i że już pewnie wszyscy w domu zdążyli zapomnieć o nim zupełnie.



A tymczasem przejeżdżali drogą koło rzeki.
A tymczasem przejeżdżali dopiero drogą koło rzeki.
— Tu się kąpałem tyle razy — pomyślał Pawełek i zaraz dodał:

— Niewiadomo, kiedy znów będę się tu kąpać? Patrzył na rzekę i wydawało mu się, że dopiero teraz po raz pierwszy spostrzega, jak ładnie wygląda widoczny z oddali kościół zasłonięty do połowy drzewami, jak ładną jest ta droga nad rzeką.
Rzeka była tego dnia szara i trochę burzliwa. Odbijało się w niej pochmurne niebo. Lecz Pawełek nie żałował wcale, że tym razem woda nie błyszczy ciepłem światłem i radością. Wydawało mu się, że rzeka szara i niezadowolona odczuwa jakgdyby jego smutek i opuszczenie.
Nie martwił się też wcale tem, że zaczął kropić drobny, dokuczliwy deszcz. Przeciwnie, zadowolony był z tego, bo w ten sposób niemożna było odgadnąć, czy mokre plamy na jego twarzy były śladami deszczu właśnie czy łez.
Deszcz nie zmylił jednak bystrych oczu Dorotki, która po godzinie wgramoliła się na górę, by odwiedzić swego przyjaciela.
Dorotka przyszła otulona w pelerynę, której kaptur zasłaniał głowę i całą niemal twarzyczkę.
Spojrzała na chłopca, chciała coś powiedzieć, lecz wstrzymała się. Podeszła tylko do niego.
— Posuń się, to usiądę obok ciebie — powiedziała.
Pawełek posunął się, wycierając ukradkiem twarz.
— Taki deszcz się rozpadał — powiedział zmieszanym, jakby nieswoim głosem.
— Aha, straszny deszcz, ale zaraz przestanie.
— Niewiadomo.
— Napewno. Widzisz, jak wiatr rozpędza chmury.
Wskazała na niebo.
— Widzę.
— Rozjaśnia się.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Woźnica drzemał, od czasu do czasu budząc się nagle i na wszelki wypadek wygłaszał wtedy głośno, skierowane do koni napomnienie.
Dzieci siedziały blisko obok siebie.
— Smutno ci? — zapytała nagle Dorotka.
— E, nie — odpowiedział Pawełek zawstydzony, lecz po chwili poprawił:
— Trochę to mi smutno, ale mi przejdzie.
— Przejdzie ci napewno. Zobaczysz, jak nam będzie jaszcze wesoło.
— Nie znam tu nikogo.
— Znasz już przecież wszystkich.
— Ale tak bliżej..
— To poznasz. To poczciwi ludzie — uspokajała Dorotka; — zobaczysz, nie wszyscy, naturalnie, ale prawie wszyscy. A jak Tom ci będzie dokuczał, albo się wyśmiewał, bo on tak lubi, to nic sobie z tego nie rób.
— Tom?
— Tak, Tom. On jest najgorszy ze wszystkich. — Jakby ci co zrobił, to powiedz mnie albo memu ojcu i już będzie się miał zpyszna.
— Ja sam mu dam radę — zapewnił Pawełek.
— Pewnie, jesteś silny.
— Nie boję się byle kogo — chwalił się chłopiec zachęcony uznaniem Dorotki.
— No, Tom nie jest byle kto; to świetny akrobata. I dlatego się z nim wszyscy liczą, bo jest w cyrku koniecznie potrzebny.
— Jakoś to będzie.
— To ty nie byłeś jeszcze nigdy w wielkiem mieście? — pytała po chwilowej przerwie dziewczynka.
— Byłem, ale tak strasznie dawno, że nawet nie mogę nic pamiętać. Chyba jak przez sen.
— To się dopiero nadziwisz!
Jakiś czas jechali w milczeniu. Deszcz przestał padać. Wiatr rozpędził rzeczywiście chmury.
— O, widzisz, rozjaśnia się — szepnęła Dorotka.
Pawełek spojrzał na nią i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się.
Wyglądała tak zabawnie, w zbyt dużej pelerynie, w kapturze, z pod którego wymykały się zmoczone, jasne loki, z łobuzerskim uśmiechem na drobnej, ślicznej twarzy.
— O, patrz — zawołała Dorotka, już słońce świeci!
Pawełek spojrzał przed siebie. Pierwszy promień słońca padł na twarze dzieci. I wtedy chłopiec poczuł, że jego smutek zmniejszył się trochę, że jakoś zrobiło mu się lżej na sercu.
— Czy nie jesteś głodny? — zapytała dziewczynka, pamiętając o swej obietnicy opiekowania się chłopcem.
— A wiesz, naprawdę głodny jestem trochę. Śniadania wcale nie jadłem.
— To chodź, napijemy się kawy.
Weszli do wnętrza wozu. To wnętrze śmieszyło zawsze Pawełka. Wozy urządzone były w środku jak maleńkie mieszkalne pokoje.
Nawet firaneczki wisiały przy oknach.
Obok kuchni stała teraz gruba i wysoka kobieta i w dużym garnku parzyła kawę.
Była to żona atlety, pani Klara, która zajmowała się gospodarstwem i dbała o jedzenie dla całej trupy.
Zobaczywszy Pawełka, pani Klara zawołała natychmiast:
— Zmarzłeś pewnie, napij się gorącej kawy, to się odrazu rozgrzejesz.
Pawełek usiadł posłusznie przy stole nakrytym szydełkową serwetą obok Dorotki, a pani Klara postawiła przed nim duży kubek kawy.
Trzeba było trzymać kubek ostrożnie w ręku, bo wóz trząsł i kawa mogła się łatwo wylać.
Chłopiec patrzył wokoło. Znał panią Klarę, znał także dyrektora, który w milczeniu siedział przy stole, a jednak poczuł się w tej chwili zupełnie samotny i obcy.
Tam, w domu jedli teraz także śniadanie.
Pił kawę, nie podnosząc oczu, nie zwracając uwagi na to, że płyn zbyt gorący parzy mu usta.
— Patrz — powiedziała Dorotka, wskazując na ścianę. — Podoba ci się?
Pawełek spojrzał i uśmiechnął się. Bo oto Dorotka powiesiła obok swojej fotografii afisz, wyobrażający ojca Pawełka.
I Pawełek, patrząc na ten zniszczony afisz, zrozumiał, że już nie jest sam. Bo z afisza patrzyły na niego z czułością ciemne oczy, bo teraz już był wraz z nim jego ojciec — „nieustraszony Pol”.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Dromlewiczowa.