Ostatnia brygada/Część druga/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zima tego roku wyraźnie ociągała się z nadejściem. Rzeźwo było, sucho i słonecznie.
Wczesnym rankiem na Żórawiej zatrzymał się samochód. Siedzieli już w nim Roman, dr. Grzesiak i niezwykle ożywiony profesor Huszcza. Na Dowmuntów długo nie czekali. Marta prawie wybiegła z bramy. Wyglądała ślicznie w irchowej pilotce. Była rozbawiona i roześmiana. Dziś bowiem nadeszło jej podwójne święto. Przedewszystkiem jechali obejrzeć świeżo nabyty majątek, powtóre miała pierwszy raz samodzielnie prowadzić wóz na dłuższym dystansie.
Z dumą zajęła miejsce przy kierownicy i pewnie ruszyła. Na wiadukcie Poniatowskiego dodała gazu i wóz szedł prosto jak strzała. Za mostem zręcznie wyminęła Żyda, pędzącego krowę i nie zmieniając szybkości zakręciła na lewo. Bardzo chciałaby zerknąć na siedzącego obok męża, by sprawdzić czy jest zachwycony jej perfekcją, lecz bała się oderwać oczu od jezdni. Pęd zimnego powietrza zarumienił jaj policzki i wyglądała tak ładnie, że ze swej strony Andrzej nie mógł od niej oderwać wzroku.
— Jakaż ona piękna i jak rasowa — myślał.
Niedawno poprawiona szosa brzeska była równa jak stół. Jechali pod Mińsk Mazowiecki, w odległości kilku kilometrów od niego leżał bowiem Ratyniec, ładny, chociaż bardzo zapuszczony siedmiusethektarowy majątek, niegdyś rodowa siedziba Ratynieckich. Ostatni z Ratynieckieh zginął śmiercią bohatera w mundurze porucznika pod Krechowcami. Od tego czasu Ratyniec przechodził z jednych rąk w drugie, ostatnie zaś trzy lata był dzierżawiony przez niejakiego Abrama Tiegla. Gospodarstwo znajdowało się w zupełnej ruinie. Zabudowania folwarczne rozsypywały się, dwór zaś został zdewastowany i spalony jeszcze w 1920 roku podczas najazdu bolszewickiego.
Tiegel mieszkał w koszlawej oficynie, której brakowało połowy okien. Brudno tu było i obskurnie, Żyd jednak, pomimo wygaśnięcia kontraktu dzierżawy, upierał się i wynieść się nie chciał. Dowmunt musiał wystąpić do sądu o eksmisję, Tiegel sprytny pieniacz, śmiał się sobie z tego. Wiedział, że dobrych kilka miesięcy upłynie zanim dojdzie do ostatecznego wyroku. A przecież — tłumaczył Domuntowi — i taniej i rozsądniej byłoby dać te głupie pięć tysięcy „na wyprowadzkę“.
Gdy teraz przyjechali, w Ratyńcu były już objawy nowego ruchu. Zwożono mianowicie materjał budowlany i burzono stare rudery. Robotami zarządzał młody architekt Barcikowski, kolega Romana Rzeckiego z Politechniki. Był to dzielny chłopak i Andrzej nie miałby mu nic do zarzucenia, gdyby nie jego nadmierna popędliwość. W ciągu dwuch tygodni zdążył już trzy razy pobić Tiegla, co pociągnęło za sobą trzy procesy i nieustanne awantury w Ratyńcu.
Chociaż majątek zewnętrznie nie zachwycił nikogo, w gruncie rzeczy był to ładny kawałek ziemi i to ziemi dobrej, z trzystomorgowym lasem, z dwoma jeziorkami, słowem odpowiadający w zupełności wymaganiom farmy doświadczalnej i wzorowego gospodarstwa.
Najbardziej cieszyła się z nowego nabytku Marta. Będzie tu miała szerokie pole do pracy i wieś, którą tak lubi. Martwiła ją tylko myśl, że Andrzej będzie musiał większość czasu spędzać w Warszawie. Wierzyła mu bez zastrzeżeń i nie zazdrość ją męczyła, lecz to, że całemi dniami nie będzie go miała przy sobie.
W rozmowach z mężem starała się unikać tematów dotyczących jego byłych romansów, wiedziała jak wielką te mu przykrość sprawiały.
Jednakże pewnego dnia poczta przyniosła dwa listy w identycznych kopertach. Siedzieli razem, gdy Piotr je przyniósł. Były to listy od Ireny. Jeden do Marty, drugi do Andrzeja. Oboje zmieszali się. I chociaż listy nic poza konwencjonalnemi życzeniami nie zawierały, Andrzej uważał za stosowne bąknąć jakąś ekskuzę.
— Ta panna Irena taka nieobliczalna.
Nadspodziewanie Marta stanęła w jej obronie:
— Biedna Irena. To w gruncie bardzo dobra dziewczyna. Tylko żyła w fatalnych warunkach rodzinnych, miała tak okropne otoczenie. Zresztą cały jej cynizm, to jedynie poza na oryginalność. Upstrzyła sobie, że jest demoniczna „blonde Bestie“, i Bóg wie co tam jeszcze… A naprawdę… Bardzo żałuję. Ma złote serce i napewno sama cierpi nad tą skorupą pozy, którą się opancerzyła.
Andrzejowi zaimponował ten sąd Marty. Podejrzewał ją o więcej surowości w poglądach na moralny upadek bliźnich, o surowość tak właściwą naturom symplistycznym. Z dniem każdym odkrywał w żonie nowe zalety charakteru. Cieszyły go, lecz spostrzegał, że obserwację swą odbywał jakoś dziwnie na zimno. Brakowało tu czegoś w jego ustosunkowaniu się do Marty, czegoś, czego nie mógł odszukać, pomimo starannej analizy. Jego uczucia dla żony były jakby raz po raz napływającemi falami ciepła, falami powstającemi z poszczególnych impulsów, raczej zewnętrznych. Między temi falami panowała jednak pustka, wypełniona tylko świadomością faktu posiadania ładnej, miłej i inteligentnej żony, domu i obowiązków.
Wszystko to stanowiło oczywiście coś całkiem odrębnego, coś zupełnie innej kategorji niż jego pozycja psychiczna wobec kobiet, których był kochankiem. Coś o większem ciężarze gatunkowym, coś wyższej próby. Może jedynie dziecinne studenckie uczucie dla małej Ewuni w Dorpacie głębsze w duszy wyżłobiło koryta, któremi nietylko wzburzona krew płynęła… Było to tak dawno… Było to tak naiwne… Inne kobiety?… Dla jednych pozostała mu iskierka sympatji, dla drugich blado uśmiechnięte wspomnienie. Wśród tych nie mógł zapomnieć i Leny, z którą dzielił jej tajemnicę, której nie mógł odmówić swej pomocy, tak potrzebnej istocie pozbawionej jakiegokolwiek oparcia.
A potrzeba ta przypominała się dość często. Co parę tygodni odzywał się w „Adrolu“ telefon, jakimś innym, zaniepokojonym i niepokojącym dzwonkiem. Padały krótkie słowa, przyciszone monosylaby, a wieczorem, gdy już pusto było w biurze i tylko w gabinecie szefa paliło się światło, woźny otwierał drzwi szczelnie otulonej futrem damie, która często godzinę, a nawet i dłużej półgłosem rozmawiała z szefem. Pan szef w te dni miewał zasępioną twarz i, zwykle tak uprzejmy, nawet na ukłony nie odpowiadał. Musiały tam jakieś przykre odbywać się narady.
Istotnie dawne nici wiążące Lenę z organizacją szpiegowską trudno było przeciąć. Przysięgała sobie i Andrzejowi, że nie spełni ani jednego polecenia swoich zwierzchników, ci wszakże wciąż dawali nowe, grożąc zdemaskowaniem niesubordynowanej agentki. Najprostszem wyjściem z sytuacji byłoby pójście do Drugiego Oddziału Sztabu i szczere przyznanie się do dawnych win. Pociągnęłoby to jednak za sobą konieczność przejścia do wywiadu polskiego, przy jednoczesnem pozornem pozostaniu na usługach Kominternu. To jeszcze bardziej skomplikowałoby położenie Leny i uwikłałoby w sieć beznadziejnie wiążącą.
Pozostawały zatem wybiegi i wykręty, symulowane choroby i aranżowane sytuacje. Nad tem właśnie pracował Andrzej.
Ze wstrętem, z najgłębiej żrącem obrzydzeniem obmyślał środki i sposoby ratowania tej nieszczęsnej kobiety, która, siedząc po tamtej stronie biurka, wpatrywała się w jego przymknięte powieki błagalnem spojrzeniem skośnych zielonych oczu.
Te wizyty stały się dlań nieznośnym ciężarem.
Po każdej rozmowie z Leną wybuchały w nim zawieruchy sprzecznych uczuć. Egoistyczne pragnienie świętego spokoju, patrjotyczne oburzenie na swoją rolę w tej brudnej awanturze, litość dla bezbronnej i tak niezwykle pięknej kobiety, obowiązek dotrzymania cudzej tajemnicy, wdzięczność za jej uczucia, nadzieja wyzwolenia jej z tragicznej pułapki…
Po każdej rozmowie z Leną wracał do domu przygnębiony, a Marta z fałd na jego czole starała się odczytać toczące go zmartwienia. Była wówczas jeszcze bardziej dlań czuła, co Andrzejowi tem więcej przysparzało ciężaru.
Nie łatwo było udźwignąć serwitut, który wziął na swoje barki.
Z innemi przykrościami znacznie łatwiej sobie dawał radę. Miał w usposobieniu tę odporność, którą zaszczepiła mu mozolna walka o byt na Czarnym Lądzie. Dlatego też najczęściej udawało mu się, jeżeli nie jednym skokiem, to wbród przedzierać się przez przeciwieństwa.
Tak stało się i z projektem wielkiej sieci węglowej. Coprawda zdecydowała tu pomoc Żegoty. Jak i przewidywał, Michał bez wahania poparł go w decydujących kołach rządowych, co dało natychmiastowe skutki.
Poczciwy Michał. Narosła mu ta skóra nosorożca, ale przecież i przez nią domacać się można starego przyjacielskiego serca.
— Niech go Bóg sądzi.
Do Andrzeja napisał Żegota króciutki liścik. Chwalił „Adrol“ i zapowiadał, że zamierza „przy jego pomocy podciągnąć moją Ostapówkę”, życzył pomyślności w małżeństwie, na zakończenie zaś donosił, że jest niezdrów. „Podobno ślepa kiszka, ale djabli wiedzą, mnie się coś zdaje, że to rak“. W post scriptum zaś prosił, by Andrzej w razie zjawienia się jakich nowych impedimentów wprost udał się do „Zezowatego“ (tak w gronie przyjaciół nazywano posła Kołkiewicza), a ten już wszystko załatwi.
Impedimentów jednak nie było. Z odręcznym listem premjera w kieszeni Dowmunt pojechał znowu do Katowic i w ciągu dwudziestu czterech godzin zamienił ten list na gotową umowę.
Dodało to jeszcze kilka godzin pracy do jego i tak już po brzegi zajętego dnia. Należało nagwałt organizować nowe przedsięwzięcie.
Wszystkie trzy gałęzi działalności „Adrolu“ rozwijały się pomyślnie. Nie znaczyło to, że wszystko szło gładko. Przeciwnie. Trudności i przeszkody spotykało się na każdym kroku, jednakże zarówno przygotowania handlu zbożowego, jak roboty inwestycyjne w rolnictwie i budowa stacyj węglowych posuwały się w równem tempem. Postępowała natomiast szybko odbudowa Ratyńca, gdzie inż. Barcikowski z jednej, a profesor Huszcza a drugiej strony dokonywali cudów.
W ogólnem katastrofalnem położeniu kraju, stan interesów Dowmunta był osobliwością, o której w sferach finansowych mówiono z początku z niedowierzaniem, a później z respektem.
Jednakże zasób kapitału zbliżał się do wyczerpania. Należało pomyśleć o sposobach uzyskania nowych funduszów, tembardziej, że Dowmunt upierał się przy doktrynie Forda i w miarę możności starał się pokrywać zapotrzebowania swoich przedsiębiorstw we własnym zakresie własną produkcją, by jaknajszerzej uniezależnić się od wahań na giełdzie, a w każdym razie wyeliminować możność zaciążenia nad kierownictwem „Adrolu“ czyjejś obcej woli.
Narazie przyjął wkład Romana i skapitalizował hipotekę Marty. Nie wystarczyło to jednak i Dowmunt zaczął się zastanawiać nad ostateczną likwidacją swojej posiadłości w Afryce. Nie było to wszakże tak pilne, gdyż zima powstrzymała wiele rozpoczętych robót.
Przyszły zawzięte mrozy, jakich od dawna nie pamiętano. Śnieg zawalił ulice Warszawy, śnieg który zdawał się śpiewać, naciskany szybkiemi krokami uciekających przechodniów.
Po Bożem Narodzeniu mrozy jeszcze bardziej stężały. Rtęć w Celzjuszu opadła poniżej trzydziestu stopni, a ulice zupełnie opustoszały. Poza dom wychylał nosa tylko ten, kogo obowiązki do tego zmuszały.
A właśnie w wieczór Sylwestrowy Dowmuntowie musieli wybrać się do teściów. Państwo Rzeccy od lat tradycyjnie spotykali Nowy Rok w rodzinnem gronie i Andrzejowi nie wypadało psuć im uroczystości nieobecnością Marty. Sam nie lubił „familienfestów“ i dla Marty bał się zaziębienia. Opakował więc ją w futra tak, że wyglądała jak żywy błam i pojechali.
Nastrój był dość sympatyczny. Oprócz bliższej rodziny, zaproszeni byli państwo Truszkowscy i przemiły pan Niemira, weteran z 63-go roku, katorżanin i sybirak, który dziś przydreptał na Krakowskie, aż z Grójeckiej w podszytym wiatrem płaszczu weterańskim i teraz jeszcze twierdził, że zgrzał się. Opowiadał o mrozach syberyskich, o powstaniu, o przeżyciach w katordze, o ucieczce w tajgi… Słuchano go nie z tem cierpliwem zniecierpliwieniem, z jakiem zwykle słucha się opowiadań ludzi starych, lecz z istotnem zainteresowaniem. Staruszek miał dar narracyjny, lubił tu i ówdzie koloryzować, tu i ówdzie dokomponować, jakby wiedząc zgóry, że słuchacze, chociaż spostrzegą te bezgrzeszne kłamstwa, zrobią wszystko, by im uwierzyć i nie psuć sobie tak malowniczej całości.
Wieczór utonął w ciepłym refleksie wspomnień, wspomnień czasów oczywiście lepszych, dni oczywiście piękniejszych, przeżyć — ma się rozumieć — donioślejszych.
Powrócili do domu późno. Służba już dawno spała. Andrzej, jak zwykle przed położeniem się do łóżka poszedł na papierosa do gabinetu.
Na biurku leżała depesza.
Rozerwał nalepkę i zawahał się. Jakieś dziwne, bezsensowne przeczucie zaszeleściło z tego suchego papieru. Przeczucie jakichś potężnych targnięć, jakichś przełomów i gróźb.
Nie był przesądny, a jednak wolałby tej depeszy teraz nie czytać… Przecie dziś rozpoczął się nowy rok…
W drzwiach stanęła Marta:
— Wypaliłeś już papierosa?
Zawstydził się swego lęku:
— Nie, kochanie. Znalazłem tu depeszę…
Rozłożył chropowaty arkusik i rzucił okiem na podpis.
Manta, patrząc przez jego ramię, przeczytała:
„Jestem umierający — stop — rak — stop — przyjeżdżaj natychmiast — koniecznie — stop — Żegota.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.