Przejdź do zawartości

Ostatni na ziemi/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Ostatni na ziemi
Podtytuł Powieść z niedalekiej przyszłości
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze Strzelczyk i Kąsinowski
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Wydawnicze „Polska Zjednoczona”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

Złamana ręka wydobrzała natyle, że zakładanie wentyli poszło mu dość sporo.
Dziwne uczucie owładnęło nim, gdy pierwszy warkot motorów rozdarł panującą oddawna na wysepce ciszę.
Słuchał go, jak najbardziej rozkosznej muzyki.
Nabił opróżnione już zupełnie akumulatory i przez parę godzin z rzędu wysyłał w przestrzeń radjodepesze. Nie spodziewał się, iż odbierze na nie odpowiedź! Cieszyło go samo nadawanie, cieszyła świadomość, że nie jest już tak samotny, jak przedtem. Miał przecież trzy motory, trzy nawpół żywe organizmy. Mógł z nimi rozmawiać całemi godzinami! Wszak tak doskonale znał ich mowę... rozumiał ją!
O ile z wentylami sprawa poszła względnie gładko, o tyle dostarczanie na „Ptaka“ benzyny było rzeczą, przerastającą niemal jego siły. Zrazu próbował dźwigać benzynę w blaszanych wiadrach, znalezionych na „Asuka-Maru“, lecz po paru dniach takiej pracy poczuł, że siły opuszczają go kompletnie. Zmajstrował więc w kuźni statku cos w rodzaju wózka, do którego użył zapasowych kół rozpędowych „Ptaka“.
Sprawa od tej chwili przedstawiała się znacznie łatwiej.
Dowoził na wózku do wybrzeża cieśniny kilkanaście większych naczyń, które następnie przewoził pojedyńczo na wysepkę.
Manipulacja ta biegła jednak powoli.
Zaledwie dwa razy w ciągu dnia zdążył obrócić tam i z powrotem. Przytem beczki z benzyną znajdowały się niemal na dnie statku. Niektóre z nich rozbiły się podczas awarji. Jednak było ich jeszcze tyle, iż benzyna, zawarta w nich, dwukrotnie mogłaby napełnić zbiorniki samolotu. Płyn był dobry, dość lotny. Wyhowski domyślił się, iż używano na statku benzyny do motorówek, przeznaczonych do ścigania wielorybów.
Po sześciu tygodniach wytężonej pracy zbiorniki „Ptaka“ były napełnione. Pozatem, ponieważ aparat znacznie mniej był obecnie obciążony, w przedziałach, ongi żywnościowych kadłuba, stały szeregiem, przytwierdzone mocno do ścian, blaszane naczynia z drogocennym płynem.
„Ptak“ był kompletnie gotów do odlotu.
Wyhowski jednak nie myślał o nim.
Dopóki absorbował go całkowicie ciężki wysiłek fizyczny, samo tempo pracy nie pozostawiało mu zbyt wiele czasu na rozmyślania. Teraz jednak, przygnębienie i wybuchający co pewien czas szał rozpaczy, uczyniły go znów bezwolnym i apatycznym.
Dnie trawił na przesiadywaniu na wybrzeżach wysepki. Zazwyczaj całemi godzinami wpatrywał się w ten punkt cieśniny, gdzie z głębi wód wypłynął na fale szal Amy.
Czy spodziewał się, że kiedykolwiek wypłynie tak na wierzch ciało ukochanej istoty? Niewiadomo?
Częstokroć mijało południe; słońce kłoniło swą krwawą tarczę ku zachodowi... zapadało w morze, a on siedział nieruchomy, dopóki mrok bezgwiezdnej nocy nie pokrył nieprzeniknionym kirem wód cieśniny i konturów wybrzeża.
Wówczas dopiero, jak gdyby z żalem powstawał ciężko z kamienia i zwiesiwszy głowę powracał na „Ptaka“.
Tam rzucał się nawznak na posłanie i, przymknąwszy powieki, marzył.
Nie były to jednak marzenia, w ścisłym tego słowa znaczeniu.
Były to raczej rozpamiętywania każdej chwili, jaką spędził wobec Amy, od dnia jej poznania. Więc przebiegały przed oczyma jego duszy momenty każdej z nią rozmowy, widzenia, oddające jak fotograficzne odbitki, każdy jej ruch... każdy uśmiech. Częstokroć nie mógł sobie przypomnieć treści jakiejś rozmowy, błahej zresztą, toczonej przez nich w pierwszych dniach jego pobytu u nich. Wówczas wysilał pamięć, wyszukiwał w zakamarkach mózgu zapadłych tam ongi zdań i słów.
Ciągnęły się zatem przed nim dnie za dniami, zrazu bezbarwne, potem, jak gdyby owiane mgłą nieśmiałości rodzącego się w sercu uczucia. Później nadchodziły ciężkie chwile zwątpień, zabarwionych uczuciem zazdrości ku Tomari.
Wreszcie, jak światło z mroków wytrysłe, zjawiły się dni ich miłości... ich wzajemnego należenia do siebie.
Pamiętał doskonale momenty tych dni. Każde rozkochane spojrzenie Amy, każdy jej szept, każdy pocałunek, wyciśnięty przez jej usta na jego wargach, każdy żywiołowy odruch jej w chwilach rozkosznych uniesień, wszystko... wszystko stawało przed nim, jak żywe.
Aż wreszcie...?
Nigdy dotąd nie przebiegł oczami wyobraźni obrazów strasznych... okrutnych chwil.
Żałosny jęk i szloch były zakończeniem przeglądu wspomnień.
W szlochu tym zazwyczaj usypiał, płacząc jeszcze przez sen, jak małe dziecko, któremu śnią się straszliwe bajki o smokach i złych olbrzymach, porywających złotowłose królewny.
Czasami zaś przepędzał dnie na najwyższym szczycie niewielkich skał. Wsparłszy się plecami o caliznę skały, patrzał tak całemi godzinami na niezmierzoną przestrzeń wód, rozciągających się naokół. Czyżby miał nadzieję ujrzeć kiedykolwiek pióropusz dymu, walącego z kominów parowca, lub śnieżną biel żagli rybackich okrętów?
Minęły tak dwa ostatnie miesiące wiosny.
Począł go ogarniać lęk przed zimą, która po krótkich dniach lata zapadnie znów na długo. Lękał się mroku. Coraz częściej powstawało w jego umyśle przypuszczenie, że zwarjuje, jak ongi Devey. Bał się tego. Błąkać się po wybrzeżu, wydając niezrozumiałe okrzyki lub wybuchać idjotycznym śmiechem bez powodu wydawało mu się największem poniżeniem godności ludzkiej.
Zdziczeć, jak nierozumne zwierzę? Nigdy!
Wówczas powstał w jego duszy zamiar odlotu. Dokąd... nie wiedział? Przed siebie! Aby znaleźć na końcu lotu nieuniknioną śmierć.
Śmierć lotnika!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.