Osobliwość Brzozówki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Osobliwość Brzozówki
Podtytuł Obrazki wiejskie
Pochodzenie „Wędrowiec“, 1886, nr 45, 48, 50
Redaktor Artur Gruszecki
Wydawca Artur Gruszecki
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OSOBLIWOŚĆ BRZOZÓWKI.
OBRAZKI WIEJSKIE
PRZEZ
Klemensa Junoszę.





I.
Dentysta.

BBrzozówka to wieś co się zowie porządna — jest w niej bowiem i kościół i sąd i kancelarya wójtowska; jest karczma murowana, kuźnia; stelmach i szewc też są, słowem w Brzozówce może być człowiek ochrzczony, ożeniony, osądzony, wsadzony do kozy; może się upić ilekroć zechce, podkuć konia, naprawić buty, wóz sporządzić... Chyba tylko ptasiego mleka tu braknie — taka wieś.
I chłopi w niej setni, gospodarze, po parę koni trzymają, bo łąk jest dość, a żydy moc zboża kupują i drzewa, to i furmanek do kolei zawsze łakną...
Znajdziemy jeszcze sposobność opisać różne osobliwości tej wsi, ale trzeba iść po kolei, porządkiem... Przy samym wjeździe do wioski rozsiadła się wielka murowana karczma, z bramą szeroką, otwartą dzień i noc dla przyjezdnych i swoich. Taka bowiem jest już nasza słowiańska gościnność!
Wprost karczmy po drugiej stronie gościńca, stoi budynek nizki, czarny, okopcony, z którego wnętrza odzywa się donośny dźwięk młotów uderzających w kowadło. Zasmolony chłopak, wpółdrzemiąc porusza miech, węgle żarzą się, iskry pryskają, a w tem oświetleniu fantastycznem rysuje się postać wiejskiego cyklopa, z obnażonemi po łokcie rękami. Skórzany fartuch chroni go od iskier, młot warczy w jego potężnej prawicy, podczas gdy lewica trzymając kleszcze obraca kawałem rozpalonego żelaza, które pod uderzeniami młota nabiera kształtów podkowy, siekiery lub innego w gospodarstwie potrzebnego narzędzia.
Bo też to i majster nad majstry ten kowal z Brzozówki... Sadłowski się zowie, Onufry mu na imię — cała okolica go zna... Sposobny do wszystkiego, zdaje się, żeby nawet kozę podkuć potrafił i on nawet sieczkarnię fabryczną może zreperować, koniowi krew puścić umie, klucz do zamku dorobi jak ślusarz, kołtun zamówi — paskudnika bydlęciu zdejmie... uczony człowiek na wszystkie sposoby — a nawet od zimnego trzęsienia ma karteczki skuteczne...
Przed kuźnią koń przywiązany stoi, kilku chłopów do wnętrza weszło i podziwiają jak Sadłowski zręcznie kształt podkowie nadaje — jak coraz inszy młot chwyta, jak dziurki na ufnale wybija. Nie przeszkadza mu to rozmawiać o ważnych kwestyach i zadziwiać chłopów bystrością poglądów i znajomością świata.
Tymczasem do kuźni przybywa nowa osoba... jest to kobieta, z twarzą podwiązaną, spuchniętą; jęczy z bólu i oczy łzami jej zachodzą.
— Oj, wyrwijcie panie Sadłowski, wyrwijcie — molestuje z płaczem — bo mnie już bez trzy dni kręci gorzej niż świdrem. Ni mnie do jadła ni do picia, ni do roboty ni do spania... Bez całą noc się tłukłam jak Marek po piekle, a tu mi gęba spuchła jak ćwierć.
Kowal nie przerywając roboty, odrzekł:
— A jużci zara go wyrwijcie?! niby to kużdy ząb do wyrwania jest... Jeśli boli sam z siebie, to nie ma co gadać jeno wyrwać — a jak z uroku — to odczynić, a jeśliby zasie z kołtuna, to niech ręka boska broni rwać, bo by na to mówiąc pokulilo babę w siedmioro... Trza śtukę swoją znać i wiedzieć co do czego pasuje.
— Toć zajrzyjta mi w gębę i obaczta — molestuje baba — bo ja sama nieznająca, nie wiem zkąd na mnie taki ścisk przyszedł...
— Rychtyk — ja wam będę tera w zęby patrzał, a podkowa tymczasem ostygnie. Czekać aż dopasuję wprzódy... Dziwny naród — rzekł jakby do siebie — zdaje mu się, że dość jeno w zęby zarzyć, to i ju.
— A jak pan Sadłowski powiadają? — chłop spytał.
— Jak? wiadomo, że nie tak jak wam się widzi, urok można poznać po oczach, kołtun po krzyżu — a jak sam ze siebie ząb boli — to po nim będzie znać... Moje ludzie, inszego jak od uroku, to będzie bez siedm niedziel bolało, a od kołtuna to dopóki sam ząb nie wyleci. To jest śtuka z temi zębami, co to nie wiadomo zkąd się weźmie, ani gdzie się podzieje i rwać jego też trzeba wiedzieć jak i siłę w garści mieć i statek porządny do tego.
— Wiadomo, że trza statka dobrego — obcęgów.
— Ale jakich obcęgów?! Ja wam dam dziesięć wybierajcie które.
— Albo ja wiem... ja ta nie znający...
— Podług zębów się patrzy, inszemu to i dłutkiem trza wybić, jak cęgami nie ujmie, a inszemu to ledwie za dziesiątym razem wylizie...
— Aj, aj! panie Sadłowski ratujcie! ratujcie! już wam zapłacę rzetelnie, jeno mi tej bolączki choć krzynkę ujmijcie, bo mało mi co do głowy nie przystępuje, sierocie.
— Zara! zara! powiadam — ino co podkowa pierwsza... Maćkowi też w drogę się śpieszy...
— Śpieszy się bo śpieszy, ale niechby ta pan Sadłowski Wojciechowej co poradził... bo mnie Bogu dzięka zębska nie bolą — a żyd może krzynkę poczekać na furę...
— Sprawiedliwie mówią — odezwał się chłopak od miecha.
— Ty smoluchu z gębą nie wyjeżdżaj — kiej cię nikt nie pyta; ruszaj do izby po stołek, ten nizki co kiele pieca stoi — krzyknął kowal — a jaki to was ząb boli u dołu, czy u góry?..
— Aj, u dołu, u dołu, panie Sadłowski.
— To wypadnie rwać siedzący — rzekł kiwając głową; nie bójta się kobieto, do trzeciego razu wylezie jak gwóźdź ze ściany. Trza rwać — rzekł przystępując do pacyentki — uroku po oczach nie widać... kołtuna też nie miarkuję... nie ma co! trza rwać...
— A rwijta, rwijta! już mi i łeb urwijta — aby jeno z tym zębem był skutek, bo sprawiedliwie, że już przez rozumu jestem!
— No siadać! na ziemi siadać, chusty zdjąć — nogi se wyciągnijta przed siebie, nie boić się choć zaboli, to bajki... albo to jednemu na to przyjdzie...
Baba usiadła na ziemi, a kowal odpasawszy wpierw fartuch, na nizkim stołeczku w ten sposób, że głowę jej ulokował między swemi kolanami, co sparaliżowało wszelkie ruchy pacyentki; nie mogła też bronić się podczas operacyi rękami, gdyż te trzymał krzepko Maciek i zasmolony chłopak od miecha.
— Aha — rzekł kowal poważnie — takiś to ty robaczku, poczekaj, pódziesz wnet za piec! nie takie się już wyrywało. Ujął ząb obcęgami, poruszył niemi kilkakrotnie, chcąc sprobować czy mocno trzymają, zakręcił w prawo, w lewo i szarpnął.
Kobieta ryknęła nieludzkim głosem.
— Obsunęły się psia kość — zakonkludował kowal patrząc na obcęgi uważnie — trzeba je będzie narznąć krzynkę pilnikiem... Trzymajcie no Macieju dobrze, obaczymy kto mocniejszy, czy on czy ja.
Pomimo szamotania się biednej kobiety, operacya została powtórzona, tym razem krzyk pacyentki był znacznie przeraźliwszy — ale też i skutek lepszy. Obcęgi nie obsunęły się.
— A co! — zawołał kowal z tryumfem — tera boli.
— Oj! ulżyło, ulżyło, niech wam panie Sadłowski Matka Boska nagrodzi i pocieszy na zdrowiu na dzieciach... jeno widzi mi się, że musieliście mi coś w gębie oberwać, bo tak krew idzie jak z bydlęcia...
— Dziwna wy kobieta, dalibóg — rzekł Sadłowski ramionami wzruszając — żeby to ząb siedział w ziemi jak pasternak, albo jak marchew, to by go można i palicem wyjąć... ale w gębie to zawdy się musi albo dziąsło, albo język krzynkę okaleczyć... toć obcęgi nie z ciasta są, jeno z zielaza.
— Toć prawda — wtrącił Maciek — choćby na to mówiący i gwóźdź ze ściany wyjmował, to zawdy krzynkę drzewa się przytem uszczypnie, a nie dopiero ci ząb!
— Jeszcze taki ząb! jak na urząd, jak bretnal. Co to dziwota... kobieta młoda, zdrowa jak nieprzykładając rzemień, to i zęby ma jak źrebica... aż mnie coś w łokciu strzyknęło jakem pociągnął taki zdrowy! A wy Wojciechowa nie frasujta się, na krew weźta se wody z octem, a jeszcze lepiej z okowitą i trzymajcie w gębie do wieczora — to krew przestanie. No dalej, Mikołajek, dymaj, bo ogień gaśnie, a wy Macieju idźta szkapę potrzymać do kucia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W trzy dni później Wojciechowa, rzeźko i wesoło szła obok kuźni; Sadłowski zawołał na nią:
— A co kobietko, ząb nie boli?
— I zapomniałam już o bólu — a dziesiątemu zapowiem, że takiego sprawnego mechanika do zębów, jak pan Sadłowski jest, to w świecie poszukać... Kto jeno cierpiący jest, niech tu przyjdzie. Pan Sadłowski to wnet jak ręką odejmie!!




II.
Resursa.

Naprzeciw kuźni, po drugiej stronie gościńca, rozsiadła się karczma murowana, imponująca ogromem i dachem czerwonym. Wielkie wrota, zawsze na rozcież otwarte, prowadzą do stajni obszernej, w której kilka ekwipaży mogłoby się wygodnie pomieścić.
Łatwo się domyśleć, że gmach owej brzozowieckiej resursy, wzniesiony został jeszcze w epoce złotych czasów propinacyi, przed wybudowaniem drogi żelaznej, kiedy trakt przez Brzozówkę przechodzący był ważną arteryą komunikacyjną. Dziś czasy zmieniły się, ruch jest mniejszy, handel podupadł, a kolej żelazna zabiła żydowskich furmanów, którzy zwykle w Brzozówce zatrzymywali się u arendarza na popas.
Ach ten czas! jakie on spustoszenia czyni, jakie wspaniałe instytucye podkopuje i wywraca! Karczma Brzozowiecka miała swoje świetne chwile: w niej to wychowało się i wyrosło nie jedno pokolenie arendarzy i jakich arendarzy! nie takich jak dzisiejsi... kapcany!
Tradycya wioskowa ma o nich dużo do powiedzenia — a dwór! Żeby jego ściany mówić umiały! — ale to już było, przeszło i nie wróci się...
W każdym razie, pomimo złych czasów i ogólnego upadku finansowego, karczma w Brzozówce liczy się do lepszych tego rodzaju instytucyi, a arendarz jej, uważany jest za „osobę...” Ma on wspaniałą brodę, porządny żupan, nosi aksamitną czapkę, pas wełniany i handluje rozmaitemi rzeczami. Któż go nie zna? Któż nie zna szanownego Mojsia Bas?
Rodzina tego obywatela mieszka w alkierzu przy izbie szynkownej — a jak mieszka! Wspaniale, co się zowie! Znać tam dostatek i bogactwo... Samego mosiądzu moc, bo to i świeczniki szabasowe i dwa lichtarze i samowar — jest nawet komoda i szafa jesionowa!
Istnieje dzikie prawo zabraniające żydkom piastować godność wiejskich arendarzy, ale też ściśle biorąc, Mojsie Bas arendarzem nie jest, nazywają go tak ludzie tylko przez grzeczność. Oficyalnie karczmę utrzymuje biedna jakaś baba, a Mojsie z rodziną mieszka tylko u niej, jako lokator, dla świeżego powietrza, dla zdrowia... Jeżeli zaś zdarzy mu się, że naleje komu kieliszek wódki, czyni tylko przez galanteryę dla baby, wyręcza ją... Jakie prawo zabrania porządnemu obywatelowi być uprzejmym dla dam?.. Zresztą gdybyśmy zanadto ściśle trzymali się litery prawa, to w coby się obrócił przemysł, handel, słowem coby się stało ze światem? Mojsie Bas, jako człowiek biegły w piśmie i uczony rozmyślał często nad tym przedmiotem i przyszedł do wniosków bardzo ciekawych... Świat o nich nie wie i prawdopodobnie wiedzieć nie będzie, gdyż ludziom się zdaje, że Mojsie Bas jest próżniak, że nic nie robi — a jednak to fałsz, bo gdy mąż ten stoi przy oknie, gładzi brodę i pośpiewuje sobie: „bim, bam, bum,” to wtedy w jego mózgu odbywa się wytężona praca... Gdyby kto mógł zajrzeć co się dzieje w jego głowie, przeraziłby się ogromem cyfr i kombinacyi przeróżnych... Psycholog to przytem co się zowie, wielki znawca serc ludzkich i skłonności, wszystkich chłopów w Brzozówce zna wybornie, a o stanie majątkowym jest poinformowany jak nikt.
A jednak zdaje się, że Mojsie Bas nic nie robi, tylko stoi sobie przy oknie i śpiewa „bim, bam, bum...“
Zdarza się często, że w szabas, lub w inny jaki dzień uroczysty, Mojsie Bas odświętnie ubrany, przy stole nakrytym czerwoną serwetą, siedzi zadumany nad księgą i czyta, a jednocześnie przez nawpół uchylone drzwi spogląda nieznacznie na babę, która wódkę chłopom sprzedaje — i wówczas dzieje się rzecz osobliwa; myśli jego biegną jednocześnie w dwóch zupełnie przeciwnych kierunkach — w górę i w dół. W górę, w świat idealny, nadziemski, tam gdzie unoszą się duchy wielkich proroków i mędrców, gdzie sam Stwórca szykuje dla swego ludu wspaniałą ucztę, gdzie chóry aniołów śpiewają, i na dół do mizernej karczmy, do ilości wypitych kieliszków... Jedno oko utkwione w księgę, prowadzi ducha szanownego męża w labirynt zawiłych zagadnień czysto abstrakcyjnej natury, drugie przez wpół uchylone drzwi śledzi i kontroluje czynność szynkarki... Mojsie Bas jednocześnie rozmyśla i liczy, nawet nie chciałbym ręczyć czy nie układa planów jakiego geszeftu...
Bo też to głowa, głowa jakich mało, i dzięki tej głowie, Mojsie dostał żonę arystokratkę, z bardzo wielkiej familii i z posagiem; bo trzeba i to wiedzieć, że pani Moszkowa wniosła swemu mężowi pięćset złotych w gotowiźnie, nie licząc pereł, pościeli i dwóch mosiężnych lichtarzy... Pochodziła ona z bardzo znacznej familii, gdyż ojciec jej trzymał karczmę w Majdanku, dziad całe życie przepędził nad księgami, a pradziad rabinem był.
Jak pamięć sięgnąć może, nie było w rodzinie tej ani jednego rzemieślnika, ani jednego woziwody, lub tragarza — i pani Moszkowa ma nadzieję, że dzieci jej ani wnuki również rzemiosłami trudnić się nie będą... Już dwóch synów ożeniła, dwie córki za mąż wydała, a dla tego pięciorga młodszych, co są jeszcze w domu, także sposób do życia znajdzie. Tymczasem daje im wielką edukacyę, trzyma do nich albowiem specyalnego mistrza — pięć złotych na tydzień mu płaci, prócz życia. Drogo to — ale gdzież jest granica rodzicielskich poświęceń?! Czego ojciec i matka nie zrobią dla dzieci, dla podtrzymania sławy i honoru rodu!..
Izba karczemna jest obszerna i ma się rozumieć brudna osobliwie; w jednym jej rogu znajduje się klatka drewniana, za którą mieszczą się beczki i butelki, w drugim ogromnych rozmiarów piec. Wielki stół i dwie długie ławy składają całe umeblowanie tego przybytku wesołości i uciechy. Podłoga ceglana, okna duże, lecz w połowie gontami zabite, ściany niebielone od świętej pamięci, ale obywatele Brzozówki nie mają upodobań wykwintnych i zgromadzają się chętnie w tej izbie. Maleńki obywatel, który zaledwie ujrzał światło dzienne, w dniu chrzcin swoich przybywa tu na rękach kumy, młoda para wprost z kościoła, w otoczeniu całego weselnego orszaku tu gody swe odprawia, tu nareszcie, ze cmentarza wracając, wstępują rodzina, krewni i przyjaciele, aby nieboszczyka opłakać, cnoty i zasługi jego pochwalić i upić się za spokój jego duszy... Do wszystkich tych okoliczności, Mojsie Bas wybornie umie się stosować, gdy są chrzciny uśmiecha się radośnie; podczas stypy wzdycha i ma twarz posępną, a gdy wesele z muzyką we drzwi karczemne zawita, to jest taki ruchliwy, uśmiechnięty, wesoły, że wszystkim ochoty dodaje... Wówczas to tańczą mu pejsy na skroniach, cycełe przy kaftanie, czapka na głowie, każdy muskuł na twarzy... wówczas wesoły, dowcipny, ma pełno konceptów, któremi bezpłatnie na wszystkie strony szafuje...
I dziwić się, że taka „osoba“ ma powodzenie? A oprócz tego ileż jeszcze posiada zalet! On tu wytworzył kredyt, ożywił handel; on potrafi doradzić w potrzebie... on... na wołowej skórze nie spisze tego co Mojsie Bas umie i co może, a jednak zdaje się z pozoru, że on nic nie robi, że stoi tylko przy oknie i przyśpiewuje sobie: bim, bam, bum.
Taką jest resursa w Brzozówce i takim jej prezes i gospodarz... Przy sposobności powrócimy tu jeszcze, aby poznać komitet tej instytucyi i członków jej, wraz z rodzinami.





III.
Z dalekich stron.

Przed jedną z chat, niemłoda już kobiecina usiadła na przyzbie i szyje... Nie sporo jej idzie ta robota, bo w zgrubiałej ręce trudno igły utrzymać, a oczy także odmawiają posłuszeństwa; nie widzą tak dobrze jak dawniej... Biedne te oczy, wypłakane, bo niedawno kobiecinie mąż umarł, najstarszy syn w wojsku, drugiego niedługo to samo czeka, a trzeci, niedorostek jeszcze, orać nawet nie umie... Jest wprawdzie jeszcze córka, ale jakaż z niej pociecha? Dziewka ładna jak malowanie, tylko patrzeć jak przyjdą swaty i zabiorą. Szyje babina i myśli o swojem sieroctwie na starość; zadumała się i nie uważa, że jakiś człowiek zbliża się do niej. Jest to brzozowiecki dygnitarz Mateusz Sikora, godnie noszący na szerokiej piersi mosiężną blachę sołtysa. Chłop to setny, niemłody już, szpakowaty, a przytem poważny okrutnie. Nie dziw, kto podatki z całej wsi nosi do kasy, kto rekrutów do powiatu odstawia, wezwania sądowe i wyroki doręcza — ten nie może nie zachowywać godności...
Mateusz zbliża się do szyjącej kobiety.
— Niech będzie pochwalony — mówi — witajcie Jakóbowa!
— Witajcie Mateusie, witajcie, aby jeno z czem dobrem, bom się kaducnie zalękła... pewnie o jaki podatek... aż nogi podemną dygoczą... a może po Franka?
— I nie za podatkiem i nie po Franka, jeno przyniosłem wam list, musi od Ignaca wasego co je w wojsku.
— O Matko miłosierdzia, o Panienko najświętsza... a dawajcie że duchem mój Mateusie kochany...
— I co wam z tego? toć wy musi niepiśmienni i tak nie przeczytacie...
— A może wy?
— Gdzie zaś?.. ja takoż nijak nie mogę tych kulasów rozebrać... na książce to jeszcze siako tako, ale listu, ani w ząb... musi trza sobie na jarmarku okulary kupić... Weźta że on list i schowajcie, może się trafi kto piśmienny, to przeczyta.
— Oj zebyśta wiedzieli Mateusie, aż mnie coś w sercu ściska, nożyska podemną dygoczą z wielgiej ciekawości... Jak on tam chudziaczek żyje w obcej stronie? czy go jeszcze kiedy moje oczy zobaczą...
— Kiej takieście ciekawe, moja Jakóbowa, to wam powiem i przez czytania co w onym liście stoi: „Kochana matulu z Bogiem sobie żyjta i parę rubli przyślijta; jak mnie na wojnie nie zabiją, to do was powrócę; a jak zabiją, to dajta na wypominki w kościele.
— Skąd wam to wiedzieć, moi złoci.
— A dyć... sołtys jestem, tyla listów gospodarzom przynoszę i słucham jak czytają, zawdy jednakowo... ale patrzcie no, widzi mi się, że organiściak idzie, poproście go, może on wam przeczyta...
Zaproszono organiściaka, przybiegł też Franek ze stodoły, dziewczyna, kilka ciekawych sąsiadek i Magda Przepiórkówna, o której względy starał się autor listu przed pójściem do wojska... Wszyscy ciekawi byli dowiedzieć się, co też Ignac pisze, co donosi z tak dalekich stron...
Organiściak rozłamał pieczątkę, rozwinął papier i powoli, zatrzymując się nad każdym wyrazem, czytać zaczął: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochająca matko donoszę wam jako jestem zdrów z łaski Boga miłosiernego, czego i wam życzę i że mnie bez dwa miesiące frybra trzęsła i leżałem w bolnicy, że jeno ze mnie jedna skóra a drugie gnaty ostali i kłaniam się bratu mojemu Frankowi i siostrze Jagacie i bratu Wojtkowi i życzę im zdrowia i szczęścia i czego sobie sami od Boga Wszechmogącego żądają jako tu na Kapkazie góry straszne że jensza będzie na dziesięć kościołów i naród skaradny na gębie chuderlawy i czarny jako nasze żydy że ni z niemi mowy ni rozmowy bo paskudnie swargocą i kłaniam się Michałowi i Michałowej Przepiórkom i Magdusi Przepiórkównie i kłaniam się i życzę jej zdrowia i czego sobie sama od Pana Boga zażąda i kłaniam się kumowi Janowi i kumie Janowej i kłaniam się sołtysowi Mateuszowi i wszystkim familiantom i życzę im zdrowia i szczęścia i wszystkiego co sobie sami od Boga miłosiernego zażądają jako tu mnie jest wielka bieda że jenszemu psu lepiej, choć dziwny kraj że wino w nim rośnie jak u nas lada badyl i kużdy owoc co tylko w pomyśleniu ludzkiem być może i barany śkaradne kudłate że jenszy ekonom takiego kożucha nie widział ale zawdy naród głupi je i wszystko nie po ludzku robi a choć górów je moc i wody i morze widziałem zawdy u nas w Brzozówce i po lepszej modzie że jeno dnie rachuje kiedy mi bilet dadzą żebym co prędzej mógł powracać i niech matula aby siwej kobyły nie przedają bo je bydle sposobne...
— Gospodarz... — przerwał sołtys.
— Oj gospodarz, gospodarz, chudziaczek, jeno z niego po tej frybrze skóra i gnaty ostali — zawodziła Jakóbowa. Sprawiedliwie mówi, nie sprzedam ja kobyły, nie sprzedam, niech aby jeno wraca we zdrowiu do swojej ojcowizny.
Organiściak dalej czytać zaczął:
„Sposobne bydlę i ciekawe a mnie się tu przytrafiło nieszczęście bom se śtyk złomał i musiałem nowy kupić że przez grosza ostawszy i całuję was w ręce matulu i kłaniam się wam i kumom i familiantom i Magdusi Przepiórkównie i bratu i siostrze i kłaniam się i przyślijta mi kilka rubli i czego sobie tylko od Boga miłosiernego sami żądacie kochający syn Ignacy Bąk.”
— A co? — rzekł z tryumfem sołtys — zawdy na mojem się stało, jak jest tak jest, czy na Kapkazie, czy gdzie, zawdy się kłania, zdrowia życzy, a skutek taki, że o parę rubli prosi... takie to oni wszystkie... zawdy jednakowo piszą.
Magdusia fartuchem oczy obtarła i uciekła, sąsiadki porozchodziły się do domów. Mateusz poszedł w swoją stronę i organiściak także, a zapłakana Jakóbowa nie kończyła już szycia, tylko krzątała się po izbie i po komorze, aż przyszykowała tobołek spory.
Nazajutrz skoro świt się zrobił była już za wsią. W tobole na plecach niosła masło i sery, w koszyku kilka kur, co mogła uzbierała z domowego gospodarstwa i spieszyła na targ do miasta. Dobre dwie mile drogi przed nią, dwie mile ją czeka z powrotem, a tu zdrowie nie tęgie, sił nie wiele.
Przemoże się jednak babina, zajdzie i powróci przed nocą, bo ją myśl o dziecku wzmocni i pokrzepi...
On tam biedaczysko, pomiędzy paskudnym narodem, febrę przeszedł, „śtyk” złamał — jakże go zostawić w kłopocie, jak nie posłać jakiegoś wspomożenia?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.