Przejdź do zawartości

Opowieść o dwóch miastach/Księga trzecia/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Cała Księga trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział ósmy.
Atuty w ręku.

Szczęśliwie nieświadoma nowego ciosu, jaki spadł na dom, panna Pross szła przez wąskie uliczki, a potem mostem Pont Neuf za rzekę, przeliczając w myślach wszystkie konieczne zakupy, które musiała porobić. Pan Cruncher z koszykiem w ręku kroczył u jej boku. Oboje patrzyli w prawo i w lewo, na wszystkie sklepy, które mijali, nieufnie spoglądali na każde większe zgromadzenie, każdą większą gromadę ludzi i nakładali drogi, chcąc uniknąć bardziej podnieconych rozmówców. Był to chłodny wieczór, zamglona rzeka raziła oczy jaskrawem światłem, uszy — ostrą wrzawą, zdradzając, gdzie stały kuźnie, robiące broń dla Armji Republikańskiej. Smutny los tego, kto drwił sobie z tej armji lub otrzymał w niej niezasłużoną promocję! Lepiejby dlań było, gdyby nigdy nie wyrosła mu broda, Narodowa bowiem brzytwa goliła do czysta!
Załatwiwszy drobne sprawunki w sklepie korzennym i kupiwszy miarkę oliwy do lampy, panna Pross pomyślała o winie, którego w domu zbrakło. Zajrzawszy do kilku winiarni, zatrzymała się przed wymalowanym na szyldzie Dobrym Republikaninem Starożytności, Brutusem [...][1] Pałacu Narodowego, ongiś (i potem) zwanym Tuileries, gdzie ujrzała rzeczy, które bardzo podnieciły jej wyobraźnię. Miejsce to wysiadało nieco spokojniej od innych miejsc przeznaczonych do tego samego celu i, aczkolwiek czerwone od patriotycznych czapek, nie było tak czerwone jak inne. Zasięgnąwszy rady pana Crunchera i przekonawszy się, że podziela jej zdanie, panna Pross skręciła pod Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i weszła tam w towarzystwie swego kawalera.
Zaledwie zwróciła uwagę na dymiące świece, na ludzi, z fajkami w zębach grających podartemi kartami lub pożółkłemi kostkami domina, na czarnego od sadzy robotnika, z obnażoną piersią i obnażonemi ramionami, który czytał głośno gazetę, na tych, którzy go słuchali, na broń, którą mieli przy sobie, lub położyli koło siebie, na dwóch czy trzech gości, którzy zdrzemnęli się oparci o stół (w krótkich czarnych spencerkach wyglądali w tem otoczeniu jak śpiące psy lub niedźwiedzie) — gdy wtem dwóch cudzoziemców zbliżyło się do lady, pokazując gestami, czego sobie życzą.
Właśnie odmierzono im wino, kiedy jeden z dwóch mężczyzn, stojących w kącie, skierował się ku drzwiom. Przechodząc, musiał spojrzeć na pannę Pross. Zaledwie się to stało — panna Pross krzyknęła i klasnęła w ręce.
W jednej chwili całe towarzystwo zerwało się na równe nogi. To, że jeden gość zabił drugiego, ponieważ ten nie chciał mu ustąpić, należało tu do najzwyklejszych zdarzeń. Wszyscy obejrzeli się szukając zabitego, ale zamiast niego zobaczyli tylko mężczyznę i niewiastę, którzy stali wpatrzeni w siebie. Mężczyzna, mający wygląd urodzonego Francuza i gorliwego republikanina. Niewiasta niechybnie Angielka.
Co powiedzieli uczniowie Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, gdy zauważyli tę przykrą omyłkę — panna Pross i jej opiekun zrozumieli akurat tyle, (chociaż się cali zamienili w słuch), jak gdyby mówiono do nich po hebrajsku lub chaldejsku. Słyszeli tylko, że mówiono szybko i głośno. Ale mężczyzna i kobieta byli tak zdumieni, że nie byli w stanie niczego słyszeć. Bo nadmienić musimy, że nietylko panna Pross była obrazem zdumienia i zdenerwowania. Pan Cruncher — chociaż na swój własny i osobisty rachunek — był również w stanie najwyższego zdumienia.
„O co chodzi?“ zapytał człowiek, z powodu którego panna Pross krzyknęła. Mówił zmieszanym, urywanym głosem, szeptem, po angielsku.
„O Salomonie, kochany Salomonie!“ wołała panna Pross nanowo klaszcząc w ręce. „Po tylu latach niewidzenia i niesłyszenia o tobie, znajduję cię tutaj!“
„Nie nazywaj mnie Salomonem. Czy chcesz mi przynieść śmierć?“ powiedział Salomon zmieszanym, przerażonym głosem.
„Bracie! Bracie!“ zawołała panna Pross, zalewając się łzami. „Czyż byłam kiedy dla ciebie niedobra, żebyś zadawał mi tak okrutne pytanie?“
„To zamknij swoją rozgadaną buzię“, powiedział Salomon, „i wyjdź stąd, jeżeli chcesz ze mną pomówić. Zapłać za swoje wino i chodź. Kto jest ten człowiek?“
Panna Pross, kiwając, pomimo wszystko, kochanemu bratu swą kochającą i odtrąconą głową, powiedziała przez łzy: „Pan Cruncher“.
„Niech wyjdzie z nami“, odrzekł Salomon. „Co jemu się wydaje? Że jestem upiorem?“
Jeżeli mielibyśmy sądzić po spojrzeniu pana Crunchera, tak było rzeczywiście. Nie powiedział jednak ani słowa, a panna Pross z trudem, bo łzy zalewały jej oczy, — zbadawszy wnętrze swego worka zapłaciła za wino. Gdy to czyniła, Salomon zwrócił się do wyznawców Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i dał krótkie wyjaśnienie w języku francuskim, poczem wszyscy wrócili na swoje miejsca.
„No“, powiedział Salomon, zatrzymując się na rogu ciemnej uliczki. „Czego chcesz?“
„Jakież to okrutne, by brat, którego nigdy nie przestałam kochać, witał mię w taki sposób i do tego stopnia nie okazywał mi żadnych względów!“ zawołała panna Pross.
„Masz! Żebyś pękła! Masz!“ Salomon zwilżył ustami wargi panny Pross. „Jesteś już zadowolona?“
Panna Pross tylko potrząsnęła głową i płakała w milczeniu.
„Jeżeli chciałaś, żebym się ździwił“, mówił Salomon, „to wiedz, że wcale się nie zdziwiłem. Wiedziałem, że tu jesteś. Wiem o większości ludzi, którzy tu są. Jeżeli rzeczywiście nie chcesz narazić mię na niebezpieczeństwo — w co nie wątpię — idź swoją drogą, jak możesz najprędzej, i nie zawracaj mi głowy. Jestem zajęty. Jestem urzędnikiem“.
„Mój brat Salomon, Anglik!“ biadała panna Pross, wznosząc ku niemu zalane łzami oczy, „który mógł być jednym z największych i najlepszych ludzi w swojej ojczyźnie — urzędnikiem u obcych! Służy u obcych! I to u takich obcych! Wolałabym widzieć drogiego chłopca w....“
„Wiedziałem“, przerwał jej brat. „Mówiłem, że tak będzie! Chcesz być moją śmiercią! Narażę się na podejrzenia z winy mojej rodzonej siostry. Właśnie teraz, kiedy zaczynam!“
„Niech dobre i łaskawe nieba nie dopuszczą do tego“, zawołała panna Pross. „Wolałabym cię już nigdy w życiu nie zobaczyć, kochany Salomonie, chociaż zawsze kochałam cię wiernie i zawsze kochać cię będę. Powiedz mi choć jedno dobre słowo, powiedz, że się nie gniewasz na mnie, że nic nie stanęło między nami — a nie zatrzymam cię dłużej“.
Poczciwa panna Pross! Jak gdyby to, co stanęło miedzy nimi, mogło być jej winą! Jak gdyby pan Lorry nie wiedział oddawna, na cichej uliczce Soho, że szlachetny braciszek zabrał jej pieniądze i uciekł od niej.
Powiedział więc to dobre słowo zgryźliwiej i niechętniej, bardziej po mentorsku, niż mógłby powiedzieć, gdyby ich stosunek do siebie i zasługi były wręcz odwrotne, (co zresztą dzieje się zawsze i wszędzie, jak świat długi i szeroki), kiedy pan Cruncher, dotykając jego ramienia, wmieszał się nieoczekiwanie i głosem ochrypłym zadał mu następujące pytanie:
„Wolno mi prosić o łaskę? Chciałbym wiedzieć, jak się pan właściwie nazywa: Salomon John czy John Salomon?“
Urzędnik odwrócił się do niego nieufnie. Cruncher dotychczas nie odezwał się ani słowem.
„No“, mówił pan Cruncher. „Wyjęzycz się pan jasno“, (tego żądania zresztą sam nie mógłby spełnić!) „Salomon John, czy John Salomon? Nazywa pana Salomonem i musi wiedzieć, jako pańska siostra. A ja wiem, że jest pan John, czem i panu wiadomo! Które imię ma pan na pierwsze? I co do nazwiska Pross, to nie tak nazywał się pan po tamtej stronie morza“.
„Co to ma znaczyć?“
„Nie wiem dokładnie, co to ma znaczyć, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak się pan nazywał po tamtej stronie“.
„Nie!“ szarpnął się Salomon.
„Nie! Ale przysiągłbym, że miało dwie sylaby!“
„Rzeczywiście?“
„Tak. A to ma jedną. Znam pana. Pan był szpiegiem Old Bailey. Jakże to, w imieniu ojca wszystkich łgarzy, to znaczy w imieniu pańskiego ojca, nazywał się pan wtedy?“
„Barsad“, odezwał się inny głos.
„Ależ naturalnie, do kroćset!“ zawołał Jerry.
Człowiekiem, który wmieszał się do rozmowy, był Sydney Carton. Ręce założył wtył pod poły płaszcza i stał obok pana Crunchera z miną tak niedbałą, jak gdyby stał w Old Bailey.
„Niech się pani nie boi, kochana panno Pross. Wczoraj wieczorem przyjechałem do pana Lorry — ku jego wielkiemu zdumieniu; zgodziliśmy się, że się nie pokażę nigdzie, dopóki wszystko nie ułoży się pomyślnie, lub dopóki nie będę mógł być pomocny. Poszedłem do państwa, bo chciałbym porozmawiać trochę z pani bratem. Wolałbym, żeby pani miała innego brata niż pana Barsad. Wolałbym dla pani dobra, by pan Barsad nie był owczarkiem“.
Owczarkiem nazywano w gwarze owych czasów szpiega wśród dozorców więziennych. Szpieg, bardzo blady, zbladł jeszcze więcej, i zapytał Cartona jak on śmie...
„Zaraz to panu wyjaśnię“, powiedział Sydney. „Przydybałem pana, jakeś wychodził z Conciergerie, podczas gdy ja zagłębiony byłem w kontemplacji ścian — mniej więcej przed godziną. Pan ma twarz, którą się pamięta, a ja mam dobrą pamięć, jeśli chodzi o twarze. Zdziwiony tem, że widzę pana w takiem otoczeniu, i mając powody, nieobce panu, by łączyć nazwisko pańskie z nieszczęściami, jakie spotkały mego przyjaciela, który i teraz jest w trudnem położeniu, szedłem w tym samym kierunku, co i pan. Wszedłem do winiarni zaraz po panu i usiadłem obok pana. Bez trudu domyśliłem się z pańskiej bezceremonialnej rozmowy i z zachwytu, jaki pan budził w swoich słuchaczkach, co jest pańskim zawodem. A los chciał, że to, czego się dowiedziałem, może mi być bardzo potrzebne“
„Do czego?“ zapytał szpieg.
„Byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną i krępującą tłumaczyć to na ulicy. Czy nie chciałby pan wyświadczyć mi łaskę i pomówić ze mną na osobności — powiedzmy w biurze Tellsona naprzykład — co?“
„Grozi pan?“
„O, tego nie powiedziałem“.
„Więc poco miałbym tam iść?“
„Słowo daję, panie Barsad, nie mogę tego powiedzieć, jeżeli pan sam tego nie wie“.
„To znaczy, że nie chce pan powiedzieć?“ niepewnie zapytał szpieg.
„Pan mię doskonale rozumie, panie Barsad. Tak, nie chcę!“
Niedbała obojętność manier Cartona i wrodzony spryt okazały się bardzo pomocne w tem, co chciał wyjawić w tajemnicy takiemu człowiekowi jak ten. Jego praktyczny wzrok widział to i postanowił wykorzystać.
„Powiem ci coś“, powiedział pan Barsad, rzucając siostrze pełne wyrzutu spojrzenie. „Jeżeli z tego wynikną jakie przykrości, będzie to twoja wina“.
„Nie bądź pan niewdzięczny, panie Barsad“, zawołał Carton. „Gdyby nie szacunek dla pańskiej siostry, może nie uczyniłbym panu tej miłej propozycji — ku zadowoleniu nas obu. Pójdzie pan ze mną do banku?“
„Posłucham, co pan ma do powiedzenia. Dobrze, idę“.
„Proponuję, żebyśmy przedtem odprowadzili siostrę pańską do rogu jej ulicy. Nie takie to miasto, by mogła pani wieczorami chodzić sama, panno Pross. A ponieważ towarzysz pani zna pana Barsad, zapraszam go z nami do pana Lorry. Gotowi państwo? Idziemy!“
Panna Pross przypomniała sobie później — i pamiętała to do końca życia — że dotknąwszy ręką ramienia Sydneya i spojrzawszy mu w twarz, poprosiła, by nie zrobił krzywdy Salomonowi. A wtedy energiczny uścisk jego dłoni i błysk natchnienia w oczach wydał jej się czemś nietylko przeczącem jego zwykłym niedbałym manierom, ale podniósł tego człowieka w jej oczach. Zbyt jednak absorbowała ją troska o brata, który tak mało zasługiwał na jej uczucie, i zbyt przejęta była przyjacielskiem zapewnieniem Sydneya, by zwracać uwagę na to, co ją wtedy uderzyło.
Minęli róg ulicy a Carton wskazał drogę do mieszkania pana Lorry, odległego o parę kroków zaledwie. John Barsad, czy Salomon Pross, szedł obok niego.
Pan Lorry skończył właśnie obiad i siedział przed kominkiem, na którym wesoło paliło się kilka polan — może szukał w nich sylwetki owego niemłodego już pana od Tellsona, który tak samo patrzał w czerwone węgle pod „Królem Jerzym“, w Dover, przed wielu laty? Odwrócił głowę, gdy weszli, i zdumiał się na widok obcego.
„Brat panny Pross, proszę pana“, powiedział Sydney. „Pan Barsad“.
„Barsad?“ powtórzył starszy pan, „Barsad? Łączy się u mnie pewne wspomnienie z tem nazwiskiem — i z tą twarzą!“
„Powiedziałem, że ma pan nadzwyczajną twarz, panie Barsad“, rzekł Carton. „Siadaj pan“.
Biorąc krzesło, przyszedł z pomocą pamieci pana Lorry, czego tamten potrzebował: „Świadek w tamtym procesie!“ Pan Lorry natychmiast sobie przypomniał, i patrzył na nowoprzybyłego z nieukrywana odrazą.
„Pan Barsad został rozpoznany przez pannę Pross jako jej ukochany brat, o którym pan już słyszał“, powiedział Sydney, „i przyznał się do pokrewieństwa. Przechodzę do gorszych wiadomości. Darnay został znowu aresztowany!“
Zdumiony do najwyższego stopnia, starszy jegomość zawołał:
„Co mi pan opowiada! Zostawiłem go bezpiecznego i spokojnego niedalej jak przed dwiema godzinami i mam zamiar tam wrócić“.
„Niemniej jednak aresztowany. Kiedy to nastąpiło, panie Barsad?“
„Teraz, jeżeli wogóle nastąpiło“.
„Pan Barsad jest w tej sprawie największą powagą“, powiedział Sydney. „Wiem z ust samego pana Barsad, który zwierzał się z tego swemu bratu-owczarkowi przy szklance wina, że Darnay jest już aresztowany. Pożegnał wysłanników we drzwiach i widział jak ich wpuszczano. Niema żadnej wątpliwości, że go złapali z powrotem!“
Oczy pana Lorry — oczy człowieka interesu — wyraźnie czytały w twarzy mówiącego, że rozmowa na ten temat jest stratą czasu. Zmieszany, ale zdając sobie sprawę, że wiele może zależeć od jego przytomności umysłu, opanował się i słuchał uważnie.
„Wierzę“, powiedział pan Sydney, „że nazwisko i wpływ doktora Manette oddadzą mu jutro niemałą usługę — pan twierdzi, że jutro stanie przed trybunałem, panie Barsad?“
„Tak mi się zdaje“.
„...i że wyratuje go tak, jak wyratował go dzisiaj. Ale może być inaczej. Przyznam się panu, że jestem bardzo przygnębiony tem, iż nie udało się doktorowi Manette przeszkodzić w aresztowaniu“.
„Może o niem nie wiedział“, powiedział pan Lorry.
„Właśnie to jest niepokojące, gdy się weźmie pod uwagę stosunek, jaki łączy doktora z jego zięciem“.
„To prawda“, przyznał pan Lorry, niespokojnie trąc brodę i podnosząc oczy na pana Cartona.
„Krótko mówiąc“, powiedział Carton, „czasy są szalone i ludzie grają szalone gry o szalone stawki. Niech doktór gra na wygraną, ja będę grał na przegraną! Życie ludzkie nie jest warte targu. Człowiek, który dziś wrócił do domu, jutro może być znów skazany. Stawka, o którą mam zamiar grać — to przyjaciel w Conciergerie. A przyjaciel, którego mam zamiar wygrać — to pan Barsad“.
„Musi pan mieć dobre karty, mój panie“, rzekł szpieg.
„Zaraz zobaczę. Zobaczę, co mam w ręku. Panie Lorry, pan wie, co za brutal ze mnie. Chciałbym dostać odrobinę wódki“.
Przyniesiono wódkę; Carton wypił pełną szklankę, potem drugą i odstawił butelkę.
„Pan Barsad“, zaczął tonem człowieka który rzeczywiście patrzy w karty, „owczarek, emisariusz Komitetów Republikańskich, raz klucznik, raz więzień, raz szpieg i sekretny informator, o tyle cenniejszy, że jest Anglikiem, bo Anglików mniej się podejrzewa o prowokację niż Francuzów, przedstawia się swojej władzy pod fałszywem nazwiskiem. To bardzo dobra karta. Pan Barsad, obecnie urzędnik na francuskiej służbie republikańskiej, był niegdyś na usługach arystokratycznego rządu angielskiego, wroga Francji i wolności. To doskonała karta. Jasne więc jak słońce w tym kraju podejrzeń, że pan Barsad wciąż jeszcze pozostaje na żołdzie angielskiego rządu, jest szpiegiem Pitta, zdradliwą żmiją Republiki ssącą jej pierś, jest zdrajcą angielskim i przyczyną wszystkich nieszczęść, o których się tyle mówi, a które tak trudno udowodnić: tę kartę niełatwo pobić! Śledził pan moje karty, panie Barsad?“
„Nie rozumiem pańskiej gry“, powiedział szpieg niepewnie.
„Wygrywam asa: denuncjuję Barsada przed najbliższym komitetem sekcyjnym. Spojrzał pan na swoją rękę panie Barsad, co pan tam ma? Proszę, niech się pan nie śpieszy!“
Przysunął bliżej butelkę, nalał sobie jeszcze jedna szklankę i wychylił ją. Widział, że szpieg boi się by czasem nie dopił się decyzji niezwłocznego zadenuncjowania go. Widząc to, Carton nalał sobie i wychylił jeszcze jedną szklankę.
„Niech pan uważnie obejrzy swoje karty, panie Barsad!“
Lichsze były to karty, niż podejrzewał. Pan Barsad widział przegraną stawkę tam, gdzie Carton nie mógł jej dojrzeć. Przegnany ze swego szlachetnego posterunku w Anglji, ponieważ zbyt często nie miał szczęśliwej ręki w krzywoprzysięstwie, a wcale nie dlatego, że nie był tam pożądany (nasze angielskie zwyczaje wywyższania się nad szpiegów i tajemne konszachty datują się od bardzo niedawna), Barsad wiedział, że przebył kanał i przyjął służbę we Francji, najpierw jako prowokator i szpieg swoich rodaków, potem, jako prowokator i szpieg miejscowej ludności. Wiedział, że za czasów poprzedniego rządu był szpiegiem naznaczonym na dzielnicę Świętego Antoniego i winiarnię Defarge’a i w tym celu otrzymał od sprytnej policji tak dokładne wiadomości, dotyczące uwięzienia uwolnienia i stanu doktora Manette, że służyć mu mogły za wstęp do nawiązania rozmowy z państwem Defarge; spróbował tego z panią Defarge i nie udało mu się. Zawsze wspominał z lękiem i drżeniem, że gdy mówił z panią Defarge, straszna ta kobieta nie przestawała robić na drutach, i patrzyła na niego złowróżbnie, podczas gdy palce jej szybko się poruszały. Odtąd nieraz widział ją w Sekcji Świętego Antoniego, przedstawiającą swoje robione na drutach rejestry i denuncjującą ludzi, których połykała później gilotyna. Wiedział, jak wie każdy mający takie zajęcie jak on, że życie tego nigdy nie jest bezpieczne, że ucieczka była niepodobieństwem; że żyć musi w cieniu miecza; że pomimo denuncjacji, zdrad i usług oddawanych obecnemu rządowi — jedno słowo wystarczy, by go zgubić. Wiedział, że gdy raz zostanie zadenuncjowany i to na podstawach tak poważnych jak te, które tu zademonstrowano, okrutna niewiasta, której bezwzględny charakter miał tyle razy sposobność poznać, wyciągnie przeciw niemu ów fatalny rejestr i odbierze mu ostatnią szansę życia. Nie mówiąc już o tem, że wszyscy ludzie sekretnej konduity łatwo dają się zastraszyć, karty, które pokazał Carton, były rzeczywiście z jednej czarnej serji i usprawiedliwiały radość tego, kto je trzymał w ręku.
„Jakoś mi się nie widzi, żeby był pan zadowolony ze swoich kart“, powiedział Sydney z największym spokojem. „Gra pan?“
„Myślę, proszę pana“, powiedział szpieg, w najbezczelniejszy sposób zwracając się do pana Lorry, „że wolno mi zwrócić się do gentlemana w pańskim wieku, by zechciał pan wytłumaczyć tamtemu panu, o tyle młodszemu od niego, czy może i powinien wygrać asa, o którym mówi. Przyznaję, że ja jestem szpiegiem i że zawód ten nie cieszy się szacunkiem, chociaż ktoś musi przecież to robić! Ale ten gentleman nie jest szpiegiem, więc dlaczegóż miałby się poniżać do tego stopnia, by przyjmować na siebie rolę szpiega?“
„Wygrywam mojego asa, panie Barsad“, powiedział Carton, biorąc tę odpowiedź do siebie i patrząc na zegarek, „bez żadnych skrupułów — za parę minut!“
„Miałem nadzieję, panowie“, powiedział szpieg, zwracając się wciąż do pana Lorry, „że szacunek, jakim darzycie moją siostrę...“
„Nie mógłbym dać lepszego dowodu szacunku dla pańskiej siostry, jak uwalniając ją od brata“, powiedział Carton.
„Pan nie myśli tego poważnie, panie?“
„Jestem zdecydowany!“
Gładkie maniery szpiega, dziwnie nie licujące z jego ostentacyjnie prostym strojem, i prawdopodobnie ze zwykłem zachowaniem, otrzymały taki cios od niepojętego Cartona — który był tajemnicą dla ludzi mądrzejszych od Barsada — że szpieg załamał się w tem miejscu. Widząc jego zakłopotanie, Carton powiedział, przyjmując dawną minę człowieka patrzącego w karty:
„Zdaje mi się, że posiadam jeszcze jedną mocną kartę, której dotychczas nie pokazałem. Ten pański przyjaciel i towarzysz, owczarek, z którym rozmawiał pan w winiarni — jakże on się nazywa? Kto to taki?“
„Francuz. Nie znam go“, szybko odpowiedział Barsad.
„Francuz, hę?“ powtórzył Carton w zamyśleniu, jakby nie dosłyszał, chociaż powtórzył jego słowa. „Może... Może...“
„Francuz, upewniam pana“, powiedział szpieg, „chociaż nie jest to ważne!“
„Chociaż nie jest to ważne...“ powtórzył Carton w ten sam mechaniczny sposób. „Chociaż nie jest to ważne... Nie, to nie jest ważne. Nie. Ale ja znam tę twarz“.
„Nie myślę. Sądzę, że nie. To niemożliwe“, odrzekł szpieg.
„To... to... nie... możliwe“, mruczał Carton, w zamyśleniu napełniając szklankę (na szczęście była niewielka). „To nie... możliwe. Mówi dobrze po francusku. Ale jak cudzoziemiec, zdaje mi się?“
„Prowansalczyk“, odrzekł szpieg.
„Nie. Cudzoziemiec!“ zawołał Carton, uderzając dłonią o stół jak gdyby nagle spłynęło nań objawienie. „Cly! Zmieniony, ale ten sam! Mieliśmy tego człowieka w Old Bailey!“
„Otóż tu pan zbyt pochopnie wydaje sąd“, powiedział Barsad z uśmiechem, który przekrzywił nieco jego orli nos, „i to naprawdę daje mi przewagę nad panem. Cly (przyznaję otwarcie, że wtedy był moim kompanem) umarł przed kilkunasty laty. Pielęgnowałem go w jego ostatniej chorobie. Pochowany w Londynie, na cmentarzu przy kościele Świętego Pankracego in the Fields. Jego niepopularność wśród mętów Londynu przeszkodziła mi wziąć udział w pogrzebie, ale pomagałem przy wkładaniu go do trumny“.
Tu pan Lorry zauważył z miejsca, na którym siedział, jakiś upiorny cień na ścianie. Szukając jego źródła, przekonał się, że wywołało go nagłe powstanie i zesztywnienie wszystkich, i bez tego sztywnych i stojących dęba, włosów pana Crunchera.
„Bądźmy rozsądni“, ciągnął szpieg, „i grajmy uczciwie. By dowieść panu, jak bardzo się pan myli i jak bezpodstawne są pańskie przypuszczenia, przedstawię panu świadectwo, akt zejścia i pogrzebu Cly’a, które noszę w kieszeni“ — tu pośpiesznie wyjął dokument — „od tego czasu. Oto jest. Patrz pan, czytaj! Może pan wziąć do rąk! To nie oszustwo!“
Tu pan Lorry zauważył, że cień na ścianie wydłuża się. Pan Cruncher wstał i wystąpił naprzód. Włosy jego nie mogłyby już bardziej stanąć dęba, nawet gdyby go ufryzowała gromadzka krowa.
Niezauważony przez szpiega, pan Cruncher stanął przy nim i dotknął jego ramienia jak upiorny stójkowy.
„Co do tego Cly, mój panie“, powiedział pan Cruncher z nieruchomą i jakby zastygłą twarzą, „więc to pan kładłeś go do trumny?“
„Ja“.
„A kto go z niej wyciągnął?“
Barsad oparł się o poręcz krzesła i wykrztusił:
„Co pan chce przez to powiedzieć!“
„Chcę powiedzieć“, ciągnął Cruncher, „że Roger Cly nigdy nie leżał w trumnie! Nigdy! Nigdy! Niech stracę głowę, jeżeli był w niej kiedy!“
Szpieg patrzał kolejno na obu gentlemanów, oni zaś obaj patrzyli z niekłamanem zdumieniem na Jerry.
„Powiadam panu“, mówił Jerry, „włożyliście do tej trumny kamienie brukowe i ziemię. Tylko mnie pan nie opowiadaj, że włożyliście Cly’a do trumny! To była komedja. Ja i jeszcze dwaj wiemy o tem!“
„Skąd wiecie?!“
„Co cię to obchodzi? Też!“ mruknął Jerry. „To z tobą mam porachunki, z tobą, coś rzucał podejrzenia na uczciwych kupców! Poderżnąłbym ci gardło za pół gwinei“.
Sydney Carton, który wraz z panem Lorry ze zdumieniem słuchali, jaki obrót przyjęła ta sprawa, w tem miejscu poprosili pana Crunchera, by się nieco umitygował i wytłumaczył.
„Innym razem, proszę pana“, odpowiedział Cruncher wykrętnie. „Obecnie niema czasu na tłumaczenie. Chodzi o jedno: on wie, że ten Cly nigdy nie leżał w trumnie. Niech piśnie słowo, że tak nie było, a złapię go za gardło uduszę go za pół gwinei“, pan Cruncher zatrzymał się na tej łaskawej ofercie, „albo pójdę go zadenuncjować!!!“
„Hm“, powiedział Carton, „widzę jedno. Mam jeszcze jedną kartę, panie Barsad! Jest rzeczą dla pana niemożliwą uniknąć denuncjacji w tym rozjuszonym Paryżu, gdzie cała atmosfera przesiąknięta jest podejrzeniami, zwłaszcza, że utrzymuje pan stosunek z innym arystokratycznym szpiegiem, z taką samą przeszłością jak pańska, i który posiada do tego jeszcze i tę tajemnicę, że udał umarłego i odżył na nowo! Sprzysiężenie w więzieniu... Sprzysiężenie cudzoziemców przeciw Republice! Mocna karta — karta Gilotynowa! Gra pan?“
„Nie!“ odpowiedział szpieg. „Rzucam swoje karty. Przyznaję, że byliśmy tak niepopularni śród motłochu, iż musiałem uciec z Anglji, by ratować życie, a Cly‘a tak śledzono i pilnowano, że nawet nie mógł myśleć o ratunku, chyba podstępem. Ale skąd ten człowiek wie, że to był podstęp — to dla mnie cud nad cudy!“
„Nie kłopocz ty się o tego człowieka“, odpalił niezadowolony pan Cruncher. „Dość będziesz miał kłopotu z tym oto gentlemanem! I słuchaj co ci powiem:“ — pan Cruncher nie mógł się powstrzymać, by raz jeszcze nie wyjechać publicznie ze swoją uczynnością — „złapię cię za gardło i uduszę za pół gwinei!“
Owczarek więzienny odwrócił się od niego o powiedział do pana Cartona głosem zdecydowanym:
„Kończmy więc. Niedługo muszę wracać na służbę, nie mogę tu zostać dłużej. Mówił pan, że chce i pan zrobić propozycję — jaką? Otóż nie żądaj pan zbyt wiele ode mnie! Jeżeli będzie pan wymagał ode mnie rzeczy, które mogą mię narazić, zaryzykuję raczej odmowę, niż zgodę! Krótko i węzłowato: wybiorę to, a nie co innego. Mówił pan o szaleństwach... Wszyscy tu jesteśmy szaleńcy. Pamiętaj pan o tem! Mogę zadenuncjować pana, jeśli uznam to za potrzebne. A wtenczas może uda mi się, jak innym, znaleźć drogę przez kamienne ściany. No, więc czego chce pan ode mnie?“
„Niewiele. Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Powiadam panu raz na zawsze, że niema co myśleć o ucieczce“, stanowczo odpowiedział szpieg.
„Dlaczego odpowiada pan na to, o co nie pytałem? Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Czasami“.
„Ale może zechce pan być nim kiedy?“
„Mogę wchodzić i wychodzić ile razy zechcę“.
Sydney Carton znów szklankę napełnił wódka, wylał jej zawartość wolno na palenisko i patrzał na spadające krople. Gdy ostatnie krople wyciekły, wstał i powiedział:
„Dotychczas mówiliśmy przy tych dwóch świadkach, ponieważ lepiej było, by o wartości naszych kart wiedział ktoś jeszcze poza nami. Chodź pan ze mną do tamtego ciemnego pokoju i zakończymy naszą sprawę“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.