On i Psyche/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł On i Psyche
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.
Ubóstwienie.

Szalone burze życia, nieutulona tęsknota, pogoń za ideałem, miljony marzeń i z nich wysnutych czarodziejskich powieści, mity o rajach, o człowieczem szczęściu i nieszczęściu mają swoje źródło w ukochaniu kobiety, w tym nieśmiertelnym i najwspanialszym ludzkim dramacie.
Na drodze swego życia spotkał anioła-kobietę i powiedział sobie „kocham ją“, gdyż nie sądził, ażeby na świecie było coś godniejsze jego miłości. Potem tajemnie uczynił jej ciche i spokojne wyznanie: „Kocham cię“. Nikt nie wiedział, że on ją kocha. Po co przed ludźmi zdradzać uczucie, w którem oni nie mogą brać żadnego udziału? Wyższego zatwierdzenia miłości nikt nie nada, niczyja siła jej nie osłabi, ani nie wzmocni: to sprawa dwojga tylko.
Uczuł miłość, a jeśli jej to nie wystarczało, cóż więcej dać mógłby?... Brak nadziei bliższego z kochanką związku łez mu nie wyciskał; ale czasami coś, niby uczucie gwałtu, nad nim ciążyło... Bo ona może miłości jego nie chciała, może jej zatruł spokojnie płynące życie, może uszczerbek robił innym jakimś jej uczuciom? Co począć, gdy jest mus miłości? Czyż to można zażegnać myśleniem, rozwagą, które nie mają nic wspólnego z uczuciem i pragnieniami?
Raz podczas nocy zgasło mu światło i kiedy wzrok swój zatapiał w ćmach nocnych, nagle z chaosu wspomnień wynurzyła się jego luba, wyraźnie stanęła przed oczyma. W bieliźnie szła ku niemu cicho, bez szelestu. Ciepło jej lic czuł z oddalenia, woń jej włosów i dłoni wionęła ku niemu. Wyciągnął ręce i doznał wrażenia, że ją objął, przycisnął do piersi, pocałunkami okrył. Zarzuciła mu ręce na szyję, tuliła się do niego. Pieścił ją, ściskał, całował, czuł się szczęśliwym... Ale widmo poczęło maleć, niknąć, wchodzić w niego. I gdy się kładł do snu, czuł, że ją ma w sobie, upieszczoną, ukochaną. Sen mu nie odebrał rozkosznego szczęścia, dopiero go wytrzeźwił dzień zdrajca...
Raz sobie powiedział: „Nie będziemy chodzili, jak ziemia po wytkniętej i utartej drodze. Słońce nie będzie wschodziło dla nas zrana, a zachodziło wieczorem. Pójdę z nią w bezcelową podróż, dopóki nas obojga szczęście nie znuży. Wtedy nastąpi zachód naszego słońca“.
Było to latem. W dolinie mgły białe zaległy, mroki padały na ziemię, ostatni ptak w krzewach dośpiewywał pieśni, około głów ich wałęsał się brzęczący chrabąszcz. Drzewa szumiały w górze i rysowały się na niebie, u dołu — warczący potok odbijał w swoich falach drżący promień najpierwszej z gwiazd. On rzekł: „Uczucia ludzkie mają swój rozwój i w ich przebiegu bywają wielkie chwile szału. Żar w sobie jakiś uczuwam, siłę uczucia niezwykłą, kocham cię potężniej i tak gorąco, jak nigdy dotąd“.
Mówiąc to, pieścił jej piękną rączkę i do ust przyciskał, a głowę jej uczuł na swojem ramieniu. Tylko niebo patrzyło na nich. Chciał objąć wpół kochankę, gdy mu nagle zniknęła w mroku, a w oddaleniu wśród plusku strumienia rozległy się te słowa: — „Głos przyrody wiedzie do wyzwolenia z pęt ideału, a przytem gotuje ruinę istotnego szczęścia, upadek!...“
Opuściła go żywa, pozostała w nim jednak jako widmo.
Wieczna potrzeba kochania jest we mnie i ta, co onę potrzebę wzbudziła. Będę z nią ciągle żył, będę ją czcił, uwielbiał; będziemy z sobą obcowali w snach i na jawie, będziemy razem współczuli. Twórczyni mego szczęścia, smutku, żalu i tęsknoty, niech mi cię wolno będzie miłować z tą czcią, jaką ma umysł prostaka dla nadzwyczajności! Zaklęta w mem uczuciu, w myśl moją wpleciona, przebywaj ze mną, kiedym samotny i kiedy mię gwar otacza! Dobroci mi twej potrzeba, rozkazów twoich czekam.
Połyskiem jej czoła, blaskiem oczu, dźwiękiem głosu, krasą jej uśmiechu drga każdy nerw we mnie. Czuję ją lepiej, niż się uczuwa ciepło słońca. W miłości i uwielbieniu dla niej skupiły się wszystkie uczucia i dla wszystkiego, com kiedybądź wielbił, kochał. Przyroda tłumaczy mi mnie samego: ale ja muszę się wprzód wedrzeć w przyrodę swoją tęsknotą, smutkiem, pożądaniem — wszystkiem, co jest następstwem miłości, dalszym ciągiem mojej kochanki. Tęsknię za nią, jak uwięziona w ciemnicy roślina tęskni do słonecznego promienia. Jest to potrzeba mojej duszy, wzmożenie i potęgowanie uczucia, mój chleb idealny. Chcieć pożądać całą duszą, ścigać bez nadziei to, co jest wielkie, piękne — oto ziemskie szczęście moje!
Możeś ty nie jest taką wielką i piękną, jaką cię odtworzyłem w marzeniach swoich? Tem droższą mi jesteś ideo moja, kochanko! Kocham cię więc tak, jak tylko namiętny człowiek rozkosz swoją kochać może. Kocham twą radość i twe cierpienie, twe życie na jawie i w marzeniu, twe cnoty — i jeżeli je posiadasz — błędy. Dwa oddzielne byty stały się we mnie jednym niepodzielnym bytem.
Niechże więc będzie duszą każdego mego ideału, świadkiem i współuczestnikiem każdego dzieła! Poprzez nią na świat będę spoglądał, ilekroć wielkiego światła zapotrzebuję. Od niej wezmę błogosławieństwo, gdy wielkich natchnień będzie mi potrzeba. Niechże w pragnieniach życia mego będzie pierwszą i ostatnią!
Rozwidniła mi każdy zakątek duszy, w którą wlała sutą czarę nieznanego dotąd szczęścia, napełniła mię i nasyciła urokiem poezji. Na wiosnę jest miło, pięknie; ale wiosna nie przynosi stworzeniu tyle szczęścia, ile mi go ona daje.
Gdyby ziemia ludzkiemi słowy mogła wyrazić swą wdzięczność dla słońca, wielbiłaby je chyba tak, jak ja tę swoją kochankę uwielbiam. Bo kocham ją nadzwyczajnie i żadnych granic tej miłości nie zdołam zaznaczyć: wszystko ludzkie uwielbienie w sobie dla niej noszę. Zdaje mi się nieraz, że myśli z oczu mych wychodzą, a na końcu każdego promienia ją wtedy widzę — szlachetną, nietykalną, dobrą, wielką i cudownie piękną.
O moja droga Psyche, podaj mi swą rękę i weź mię za swego towarzysza, jak ja cię biorę!... Przecież po za światem tym zwykłym, ludzkim, warto coś jeszcze posiadać; po za światem wąskim, małym, dobrze mieć niebo, ideę, bóstwo. Bądź-że mem niebem, ideą, bóstwem! Bądź-że mą gwiazdą podczas burzy w noc ciemną, pogodnem słońcem w czasie dnia!
Widzę ją nieustannie przed sobą: oto mię słucha, znów mówi do mnie, milczy, uśmiecha się, wzdycha strapiona. Jest przy mnie, sama wybrała sobie to miejsce, patrzy w moje oczy. Codziennie „dzień dobry“ i „dobra noc“ jej mówię. Tkwi w mej myśli, panuje w uczuciach.
Siły czynne wytwarza we mnie i rozkazuje im pracować; na jej skinienie moje dążności, pragnienia się rodzą, czegobym bez niej nie posiadał. Żyję z tą kochanką, niby ze świętą tajemnicą, zdala od zgiełku wrzaskliwego świata. Nikt mi jej odebrać nie jest w stanie, nikt tego kochania wzbronić nie jest mocen. Nas dwoje tylko przebywa w swojej własnej atmosferze, gdzie nam niczyj oddech nie zatruje powietrza. Sami jesteśmy w ciszy wielkiej, w niezmierzonych przestworach nieśmiertelnej myśli i nieśmiertelnego uczucia. O niechże ona czuje, jak tu jest dobrze!
Bądź pozdrowiona, luba moja, wszystkiemi potęgami mej duszy: temi, któremi cierpię, i temi, co szczęście odczuwają! Gdy cię nieszczęście jakie zaboli, moją dłoń przyłóż do głowy i pomyśl: „Sama nie mogę cierpieć: byłbyś zazdrosny!“ Jeżeli szczęścia doznasz, to mi je powierz, abym twem szczęściem był także szczęśliwy.
Ach, pragnąłbym być myślą twej głowy, uczuciem w piersi twojej, snem na powiece, uśmiechem na ustach! Chciałbym się wedrzeć w tę kryjówkę duszy, skąd wybiegają marzenia twoje, a wtedy podpowiadałbym ci szczęście jedynie, wtedy ci hymn swój wyśpiewałbym.
Musisz czuć, jak szczere są te moje wyznania, rozumieć, że one mi z duszy płyną tak prosto, iż jedna chwila namysłu potoku uczuć nie wstrzymuje. Natchnęłaś mię przecież, dałaś mi swe błogosławieństwo, które się lało na mnie, jak w czasie burzy błyskawica z niebios na ziemię; wnikało we mnie tak, jak wnika wiosenne słońce w ziemię spragnioną ciepła, wysuszoną przez zimowe mrozy i wichry. Ztąd to pochodzi, że miewam uroczyste chwile, w których pierś moja jest natchnień pełna. Jak się to staje i dlaczego, nie pojmuję rozumem; ale odczuwam ową chwilę, dzieło twoje.
Chciałbym z nią przebywać w takim świecie, którybym dla nas obojga ja sam stworzył. Pragnienia nieraz mię przenoszą w ten świat zbudowany według mej własnej fantazji. Na kolumny biorę olbrzymie złomy marmurów, ażeby sklepienie niebios podparły. U gzymsów jednych kolumn lasy sosen, jodeł i świerków byłyby ozdobami, u innych — bory buków, lip, brzóz, dębów. Ocean olbrzymią falą biłby o zręby tej wyspy szczęścia! Czy słyszysz, jak w górze szumią te nasze gaje, a miljon ptaków gwarem pieśni nas wita? A wieczorami ta górna muzyka cichnie; słychać szmer strumieni, huk wodospadów. Czasem w nocy morze się zerwie i świat nasz swym rykiem zatrwoży. Nie lękaj się, luba, jesteśmy razem!... Patrz, widmo mgły sunie po ziemi, niby marzenie poety! Muzyka świerszczów podzwania. Rosa stroi murawę w brylanty, w których się niebo przegląda. Co za wspaniałe światła płoną w tym naszym gmachu! Wszystkie gwiazdozbiory. Czoło twoje cudnie posrebrza promień księżyca; urocza gwiazda już szmaragdem, już rubinem odbija się w twem oku. Psyche, czy czujesz upajające wonie kwiatów? Dokoła nas się unoszą, a światłem zalana powierzchnia jeziora ku sobie nas ciągnie. Żaden z tych pospolitych ludzkich wrzasków nie doleci tutaj...
Od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu jesteśmy we dwoje, a słów nie używając, uczuciem i myślą rozmawiamy z sobą. I po co mówić? Alboż nie wiemy wszystkiego, co wiedzieć chcemy? Jakiż przecudny poranek w tej ustroni! Wielkie, wspaniałe słońce to z morza wstaje, to zza gór marmurowych wygląda, zalewa światłem niebieskie stropy, wpada do siedziby naszej, ozłaca kolumny i gzymsy, ślizga się po murawie, drga w przestrzeni. Patrz, jak niebo żarem płonie, mieni się, purpurą zalewa! Kobierce zielonej murawy, zdobne barwnemi kwiatami, z rosy jeszcze nie oschły, roją się motylami. Gdzież na świecie piękniej? Złóż głowę na mej piersi, oddychaj świeżem i wonnem powietrzem, słuchaj pieni ptastwa, wpatruj się w grę światła! Mamy „dzień dobry“.
Co będzie, jeśli dzień burzę przyniesie? Czy schronimy czoła swoje przed potęgą burzy? Czy okiem wystraszonem i z bijącem w trwodze sercem będziemy się zdala wpatrywali w łunę piorunowego pożaru? Wielka to poezja majestatu przyrody!... My nie lubimy małej poezji teatralnych piorunów i cieplarnianych kwiatów. Dla nas zamałe są domowe dramaty i komedje w czterech ścianach. Potrzeba nam na zamieszkanie wielkiego świata, gdzie się za komorne wprost życiem płaci. Psyche, ja cię tam tylko pojąć mogę! W tej małej sferze trosk powszednich nie będę nigdy ślubował swemu bóstwu, idei. Nasze szczęście w tem się mieści, że nic, nic małego nie pragniemy na świecie. Żądamy tak dużo, iż się w pragnieniach na popiół spalimy i nic nie otrzymamy... Więc to ma być szczęście, uwieńczenie dążeń i pragnień? Ona mię nauczyła być tak szczęśliwym, w marzeniach szczęścia szukać... Śpiewaj wiecznie, stęskniony słowiku, łam się, krucha machino, w której wre życie! Goń, ścigaj ideał piękna i nigdy nie pochwyć! Mniemasz, żeś znalazł? Nie, patrz — to nie to!... Małostką bez wartości jest wszelkie zadowolnienie, zaspokojenie pragnień: pospolitość, rozczarowanie, każdodzienna nędza.
Wyjdźmy, kochanko moja, poza ten okrąg, w którym się nieustannie kręcą szalone tłumy ludzi głodnych i chciwych powszedniego używania! Ja od nich wszystkich jestem głodniejszy i chciwszy, gdyż się nie zadawalniam kawałkiem chleba i w pacierzu swoim nigdy o to Boga nie proszę. Chcę, łaknę chleba, którego się nikt nie ima, nikt nie gryzie. Patrzę w słońce, a słońcu tak mało ludzi się przygląda, że przecież krzywdy nikomu nie robię“.
Takie rozmowy prowadził z widmem swojem i nieraz mu się wyraźnie zdawało, że to widmo istotnie w nim, czy przy nim żyje. On może własne życie tak podwójnie odczuwał i sobą samym był opętany. W świecie ducha rodzi się potrzeba czci czegoś wielkiego i pięknego; więc każdą rzecz ze świata rzeczywistego można własnym duchem ożywić i owej niezmierzonej potrzebie zadosyć uczynić. Musiał mieć co czcić i uwielbiać w tem swojem widmie, musiały w niem istnieć jakieś pierwiastki po wsze czasy drogie całej ludzkości. Obcował z tem widmem tak, jak pierwotny wyznawca jakiegoś kultu obcuje z niebiańską nadprzyrodzoną potęgą. Z ogniem zapału w oku, z obliczem zapłonionem modli się nieraz człowiek całemi nocami do wizerunku bóstwa, głęboko wypiętnowanego we własnej duszy.
Spowiadał się ze swoich cierpień, których dotąd ludzkiemu uchu nie powierzał; nie wstydził się nawet łez wylewać, których oczy ludzi w jego oku nigdy nie widziały.
Niejedną ciemną noc spędził ze swojem widmem i razem z niem przebywał także wtedy, kiedy pełny, bogaty księżyc srebrnem światłem obsiewał ziemię, a mnogich gwiazd oczy wzywały myśl jego w nieskończoność. Wszędzie z nim było to widmo: płynęło po modrej fali rzeki, jeziora, błąkało się wśród drzew posępnego boru, po wydmach piaszczystych, łanach zbożowych, po łąkach i błoniach, gdzie szeregi wierzb rosną. I w górze je widywał: to na obłoku zawisło, to się z gwiazdami bratało. Częstokroć w snach jawiło się na skrzydłach marzeń i z jego tęskniącą duszą prowadziło rozmowę. Kiedy znużony zamknął oczy i tak żył chwilę jakąś, zdawało mu się wtedy, że ma, niby owad, tysiączne oczy, a przed każdem okiem widmo wystawa.
Byłoż to złe, czy dobre opętanie? Co za demon utkwił w duszy samotnika?... Częstokroć przychodziła mu myśl, że widmo jest obrazem zwyczajnej tylko kobiety. To dlaczegoż się wpiło w duszę tak potężnie? Czemu ciągnęło, trzymało na uwięzi uczucia, wyrwane z głębin duszy człowieka? Na tem czemś on wycisnął znamię wzniosłości, piękno swego ducha przelał w idealny obraz przedmiotu zmysłowego. Była konieczność, musiał to uczynić, gdyż potrzebował wzoru idealnie doskonałego, aby miał co kochać w życiu, gdy go świat nie zadawalniał. Czegóż więcej można żądać od widma?...
„Niechże mię ona nie opuszcza!“ — wołał. — „Zostań, zostań przy mnie, ty cudownie piękny, wielki cieniu! Bądź zawsze takim, jakim cię pojąłem, ukochałem i uwielbiłem!“
Pojął ją i ukochał przez egoizm, a oto ona egoizm przemogła i nad nim góruje: jego egoizm wszedł w nią cały.
Na każdym ideale ciąży obowiązek, aby uszlachetnił swojego czciciela, aby szczęściem ozłacał dolegliwość czci. Widmo dożywiało się krwią jego, mózg jego ssało; za to miał dla niego miłość macierzyńską w sobie.
O to nie koniec! Człowiek jest codziennie innym, codziennie spostrzega coś innego w sobie samym. Rozwiązują się i powszednieją jedne tajemnice, a tysiące nowych powstają. Koją się i zadowolnione znikają jedne pragnienia, a roje innych opadają duszę, rwą ją i szarpią na wszystkie strony. Jest olbrzymie pożądanie człowieczeństwa, aby święte i wzniosłe ideały urzeczywistniać, aby ich każdy mógł palcami dotykać... Przez miłość, przez gorące pragnienia i marzenia ciążymy do pospolitości. Ludzie z boku przyklaskują nieraz temu dziełu; ale mistrz, twórca, mówi sam do siebie: „Nie, ja nie to kochałem, nie to pielęgnowałem w marzeniach swoich! Cudowna moja Psyche, czyż cię po to kochałem, czciłem, ażeby wraz z tobą być wygnanym z raju?...“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.