Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niejedną ciemną noc spędził ze swojem widmem i razem z niem przebywał także wtedy, kiedy pełny, bogaty księżyc srebrnem światłem obsiewał ziemię, a mnogich gwiazd oczy wzywały myśl jego w nieskończoność. Wszędzie z nim było to widmo: płynęło po modrej fali rzeki, jeziora, błąkało się wśród drzew posępnego boru, po wydmach piaszczystych, łanach zbożowych, po łąkach i błoniach, gdzie szeregi wierzb rosną. I w górze je widywał: to na obłoku zawisło, to się z gwiazdami bratało. Częstokroć w snach jawiło się na skrzydłach marzeń i z jego tęskniącą duszą prowadziło rozmowę. Kiedy znużony zamknął oczy i tak żył chwilę jakąś, zdawało mu się wtedy, że ma, niby owad, tysiączne oczy, a przed każdem okiem widmo wystawa.
Byłoż to złe, czy dobre opętanie? Co za demon utkwił w duszy samotnika?... Częstokroć przychodziła mu myśl, że widmo jest obrazem zwyczajnej tylko kobiety. To dlaczegoż się wpiło w duszę tak potężnie? Czemu ciągnęło, trzymało na uwięzi uczucia, wyrwane z głębin duszy człowieka? Na tem czemś on wycisnął znamię wzniosłości, piękno swego ducha przelał w idealny obraz przedmiotu zmysłowego. Była konieczność, musiał to uczynić, gdyż potrzebował wzoru