Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nigdy o to Boga nie proszę. Chcę, łaknę chleba, którego się nikt nie ima, nikt nie gryzie. Patrzę w słońce, a słońcu tak mało ludzi się przygląda, że przecież krzywdy nikomu nie robię“.
Takie rozmowy prowadził z widmem swojem i nieraz mu się wyraźnie zdawało, że to widmo istotnie w nim, czy przy nim żyje. On może własne życie tak podwójnie odczuwał i sobą samym był opętany. W świecie ducha rodzi się potrzeba czci czegoś wielkiego i pięknego; więc każdą rzecz ze świata rzeczywistego można własnym duchem ożywić i owej niezmierzonej potrzebie zadosyć uczynić. Musiał mieć co czcić i uwielbiać w tem swojem widmie, musiały w niem istnieć jakieś pierwiastki po wsze czasy drogie całej ludzkości. Obcował z tem widmem tak, jak pierwotny wyznawca jakiegoś kultu obcuje z niebiańską nadprzyrodzoną potęgą. Z ogniem zapału w oku, z obliczem zapłonionem modli się nieraz człowiek całemi nocami do wizerunku bóstwa, głęboko wypiętnowanego we własnej duszy.
Spowiadał się ze swoich cierpień, których dotąd ludzkiemu uchu nie powierzał; nie wstydził się nawet łez wylewać, których oczy ludzi w jego oku nigdy nie widziały.