Od szczytu do otchłani/Część pierwsza/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Od szczytu do otchłani
Podtytuł Wspomnienia i szkice
z 40 ilustracjami
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Przy tej robocie zastała mnie wiosna, tu, w Mandżurji, szybko przechodząca w lato.
Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na wycieczkę wojenną, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbina, niby kwiatami, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki pchnięto na front, na Laojan, Japończycy zastosowali barwny krajobraz do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do celu, wybijając do nogi nieraz całe plutony i kompanje. Wtedy dostrzeżono praktyczną różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Zaczęły się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdzie wkrótce opracowałem sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku charbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbina.
Wziąwszy ze sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari[1], przepływającej przez miasto, kierując się na południe. Jeżelibym tam znalazł duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, mogę znaleźć zawsze obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbina odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“ na południe, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lössu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem padające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dziadzia-niem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szarożółtych „fan-tze“, czyli chat, i z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu rzeki w cieniu drzew. „Fan-tze“ były zbudowane z badylów „gao-lianu“, czyli prosa indyjskiego. Ten materjał budowlany jest bardzo pospolity w Chinach. Jest on bardzo podobny do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z „gao-lianu“ oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte gliną i mocno ubite. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i są zaklejone przetłuszczonym papierem. Przez takie papierowe szyby leniwie sączy się światło dzienne, lecz przez papier nic dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka. W tym celu bez ceremonji palcem przebijają dziurę w papierze, i wtedy całe życie „fan-tze“ jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z wychodzącym na ich szczycie dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.

Kapliczka chińska na brzegu Sungari

Gdy nasz statek, lawirując po rzece, zbliżał się do brzegu, z fan-tze wybiegali mieszkańcy i z ciekawością przyglądali się nam, rzucając niezrozumiałe, urywane słowa. Zauważyłem, że gdy statek podchodził do większych wsi i zatrzymywał się dla zaopatrywania kotłów w drzewo, na pokład natychmiast wchodziło kilku uzbrojonych żołnierzy. Gdy zapytałem jednego z nich o przyczynę tej ostrożności, objaśnił mnie:
— Wszystkie te wsi wzdłuż Sungari są schroniskiem dla licznych band chunchuzów — rzekł. — Mandżurscy zaś chunchuzi są najbardziej niebezpieczni. Mają doskonałą organizację, dobry wywiad i znośne uzbrojenie. Napady na statki, szczególnie gdy wiozą one pieniądze lub broń, są dość częste. Niebezpieczny to naród — Chińczycy! Nie lubią nas!....
Nic nie odpowiedziałem żołnierzowi, chociaż wiedziałem, dlaczego Chińczycy nie lubią Rosjan. Mógłbym przypomnieć mu, że w 1899 r. amurski gubernator, generał Gribskij, kazał utopić w Amurze prawie 1000 Chińczyków — mężczyzn, kobiet i dzieci, żądając od nich, aby natychmiast opuścili granice Rosji i przepłynęli Amur, na którego przeciwległym brzegu zaczynała się już ziemia chińska. W r. 1900 podczas powstania bokserów, gdy zjednoczone wojska weszły do Pekinu, rosyjscy żołnierze rabowali bezkarnie i ohydnie. Najlepszym tego dowodem jest n. p. starożytny zegar z bronzu, srebra i emalji, stojący w muzeum miasta Chabarowska nad Amurem. Widziałem też, jak w Mandżurji obchodzono się z Chińczykami: bito ich, poniewierano, oszukiwano i rabowano. Nie wiem, ktoby mógł lubić zato Rosjan? Przynajmniej my — Polacy za to samo nienawidziliśmy rosyjskie władze, ponieważ postępowały w podobny sposób w naszym kraju. Lecz wiedziałem, że mówić żołnierzowi o tych zbrodniach rządu byłoby próżną fatygą — nie zrozumiałby, że dla kogoś, kto nie jest Rosjaninem, można czuć szacunek i traktować go, jak równego. Przeciętny Rosjanin zna tylko słabych, którymi gardzi, znęcając się nad nimi, i silnych, których się boi, płaszcząc się przed nimi.
Płynąc statkiem, zrobiłem jedno spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi, i skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć już czyhała na nie. Tam, za linją kolei, leżały błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę grzmią strzały i padają wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dochodzą dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem, po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapolować koniecznie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc ze sobą dubeltówkę Sauer’a, 12-go kalibru, karabin Henel’a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie też wieś, z takiemiż fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko że było ich bardzo dużo. Lepiły się jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe ulice i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, wozów z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek był otoczony niskim glinianym murem. Tu się mieścił „Ja-myń“, czyli siedziba miejscowego gubernatora „tao-taja“, i mała załoga, pełniąca czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do „ja-mynia“. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę[2]. Miał na sobie czerwony fartuch, oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niezwykła. Czyścił pakułami i proszkiem z cegły olbrzymi, ciężki miecz z krzywą i szeroką klingą. Przed gankiem stał mały stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. O kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali się mi z ciekawością, gwarzyli o czemś i śmieli się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym głosem.
Po chwili wyszedł „tao-taj“, mały i chudy, w czarnem jedwabnem ubraniu i w czapce z piórem pawiem i czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i paradny strój. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz ukazał na czerwony stół i zaczął, uśmiechając się, coś mówić do kozaka, raz po raz kłaniając się w moją stronę.
— „Tao-taj“ przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Postrach jest zasadą sądownictwa chińskiego.
— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.
— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że rozpytywali kata, czy potrafi jednem cięciem odrąbać głowę.....
Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął coś mówić do nas i kłaniać się.
— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.
Podziękowałem i opuściłem dziedziniec „ja-mynia“, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.
Czas ten użyłem na zwiedzenie miasta.
Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.
Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw, mieszczących się w otwartych od frontu fan-tze.
W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne przysmaki.
Jeden z piekarzy gniótł i walcował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i zaczął, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr, skręt ciasta zaczął się rozciągać coraz bardziej i wydłużać; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu i zmuszał jedną połowę okręcać się koło drugiej, znowu go wyprostowywał, coraz szybciej wywijając w powietrzu. Z ciasta zrobiła się cienka lina, którą piekarz zaczął przerzucać przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.
Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z kotła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju swoje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „Ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.
Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk zaczął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „Ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, i reklamował przeraźliwym głosem nowy swój wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez „czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń“.
W ciemnych, cuchnących „fan-tze“ pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, zeskrobując ostrym odłamkiem kosy włosy z chińskich twarzy i myjąc rozplecione warkocze tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; zaplatał je, sztukując końskiem włosiem najmniej obfite i pokaźne i zawiązując nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcach.
Przy małym stoliku siedział otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach też bardzo głośno zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.
Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz, mając na małym, spłaszczonym nosie, dodające powagi, okulary. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie pytając ich o nic i nawet nie patrząc, wymieniał sumę należną za lekarstwo i suchą, pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.
Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzący z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.
— Tutaj się mieszczą palarnie opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“[3] tracą nieraz cały swój majątek, umierają lub zostają obrabowani i zamordowani.
Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w tych norach całego swego majątku.
Prawie godzinę krążyliśmy po mieście. Gdy weszliśmy do „ja-mynia“, ponury i straszliwy widok uderzył moje oczy. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed stołem sprawiedliwości leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, siedziały już wrony i kruki o potężnych dziobach.
Wkrótce wyszedł „tao-taj“ w małej, czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę z eskortą gościnności i opiece władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, spostrzegłszy czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.
W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę go zamówić.
Szukając koni i przewodnika, spędziłem jeszcze całą dobę w Boduno, mieszkając na statku, ładującym tu bydło dla armji. Zwiedzałem miasto i jego okolice, gdyż chciałem przekonać się o stanie przyszłego urodzaju bobów w najbliższym od Boduno obwodzie.
Niedaleko od miasta do Sungari wpada rzeka Nonni, do niej zaś Tolo, wypływająca ze wschodnich spadków grzbietu Wielkiego Chinganu. Pomiędzy tą rzeką a grzbietem gór znajduje się skrawek pustyni wschodniej Gobi, gdzie koczują Mongołowie z plemienia Kara-Kurczynów, posiadający znaczną liczbę bydła, przeważnie owiec. Chociaż piaski pustyni dotarły tu, jednak kilka mniejszych i większych rzek przecina kraj i tworzy warunki dogodne dla olbrzymich pastwisk, być może, najlepszych na całem zachodniem pograniczu mandżursko-mongolskiem, leżącem pomiędzy rzekami Tolo i Szara-Mureń.

Okiść gao-lianu.

Śród typowych Chińczyków i Mandżurów, rzucały się w oczy nadmiernie szerokie postaci Kara-Kurczynów, o płaskich twarzach z wąskiemi szczelinami czarnych, skośnych oczu. Mieli okrągłe głowy, o krótko ostrzyżonych, twardych, jeżących się włosach, i krzywe nogi, nawykłe do siodła.
Poznałem się z najbogatszym w mieście kupcem, i ten mi opowiedział o Kurczynach kilka interesujących szczegółów. Szczep ten nieraz posuwał się aż pod „wielki mur“, broniący Chiny od najazdów „barbarzyńców“ z zachodu i północy. Nieraz zdawało się potężnym „Synom Nieba“, siedzącym na tronie bogdochanów — władców Chin, że to waleczne plemię będzie groziło Pekinowi, lecz Kurczyni odchodzili na zachód i znikali bez śladu w stepach i pustyni pomiędzy Nonni i Chinganem. Ale zjawili się w XII stuleciu i ogniem i mieczem nawiedzili kraj. Było to za panowania dynastji Sung, gdy od północy grozić zaczęły Pekinowi hordy barbarzyńców Kitanów, należących do szczepu Tunguzów. W ich awangardzie szli rozrośli, dzicy Kara-Kurczynowie, pobratymcy Kitanów, i pierwsi przekroczyli „wielki mur“, szerząc mord i pożogę w odwiecznej spuściznie „Synów Nieba“. Zmusili oni przerażonych władców do opuszczenia swej tajemniczej siedziby w „zakazanem mieście“ i do założenia nowej stolicy w Nankinie na Jang-tse-kiangu. Wkrótce jednak przyszli nowi „barbarzyńcy“. Byli to Kinowie. Zwalczyli i wyparli Kitanów i Kurczynów za obręb starych Chin, a później sami ulegli odwiecznej cywilizacji tego kraju i roztopili się bez śladu w oceanie chińskim, nic po sobie nie pozostawiwszy, oprócz odrestaurowanych i wzmocnionych przez siebie murów.
Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi i rano, prawie o świcie, wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, jadąc prawym brzegiem Sungari przeciwko prądowi rzeki. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, znajdują się duże plantacje bobów i dużo drobnych fabryczek dla przeróbki bobów na olej i makuchy.
Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając nigdzie żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa ta była płonna, gdyż zaraz po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę, z kilku chat złożoną i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Zatrzymaliśmy się tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej „fan-tze“.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. W palenisku pieca płonął suchy gao-lian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny i wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kang’u, nie dojrzałem w „fan-tze“. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kang’u, zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Urządziliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i oddaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kang’u. Naprzód rozpocząłem z tą armją zawziętą walkę, prowadząc energiczne kontr-ataki, lecz później musiałem kapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się zapóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło, i pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda się im następnej nocy na nowo — użyć na mnie.
Alem uciekł, unosząc ze sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle, wcale jednak nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczałem.
Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zakrywające drogę od strony rzeki. Wpobliżu brzegu zaczynała się mielizna, daleko wchodząca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliznie żerowało olbrzymie stado dzikich gęsi.
Trudno mi było obliczyć, ile gęsi zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące. Widocznie zatrzymały się tu na nocleg, a teraz żerowały, szukając pokarmu w zagłębieniach piasku i w małych kałużach wody, pozostałej po wylewie rzeki, lub wchodziły w wodę i łapały ryby. Zebrały się tu gęsi różnych gatunków; rozróżniłem zwykłą gęś szarą, gęś zbożową, kazarkę, pospolite w Mongolji i Tybecie koralowe ptaki „lamy“. Wpobliżu na wodzie czerniły się stadka dzikich kaczek: krzyżówki, podgorzelce, czerwonoszyje, różence, cyranki i inne, nieraz bardzo rzadkie w tych szerokościach geograficznych, rodzaje kaczek. Na środku rzeki, jak wielkie płachty białej piany, pływały srebrzyste łabędzie.
Jak zwykle na południu i wschodzie Syberji, to mandżurskie zbiorowisko wodnego ptactwa miało odrębny charakter. Zbierały się tu i razem odbywały przelot nietylko gatunki, zwykłe dla lata północnego, lecz i okazy południowe, z różnych przyczyn zabłąkane śród lecących na północ towarzyszy.
Słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawały się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy, na czoło tych mniejszych stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie łatwiej było lecieć. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do lotu i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane, basowe głosy przywódców i żałosne pokrzykiwania innych. Jednak nie gęsi podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z cienkim krzykiem podniosły się kaczki i ze świstem i łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to niewzruszone prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potężnemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i wznosić się zaczęły wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, podobnemi do królewskich ptaków białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, lecz szybko zaczęły się oddalać i, zamieniając się w falujący w przestworzu długi, czarny sznur, wolno znikały w oddaleniu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, zdążały za odlatującymi towarzyszami długiej i mozolnej podróży.
Mielizna opustoszała.
Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego, gdy wspaniałe ptaki odbywają szaloną, zdawałoby się, podróż, z trzęsawisk Indyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące, małe i chyże węże „surinam“, gdzie w chaszczach czai się drapieżny tygrys, — aż hen! na roztopne, martwe torfowiska ujścia Jeniseju, Obi i Leny, na brzegi Oceanu Północnego z topniejącemi tam przez całe krótkie lato górami lodowemi. Pędzi je dziwny, a potężny jak życie i nieunikniony jak śmierć, instynkt, kierujący ptactwem wodnem na północ, gdzie ma zrodzić się potomstwo, młódź najsilniejsza i najbardziej do życia przystosowana. Posłuszne na zew tego instynktu łabędzie, gęsi i kaczki przebywają tysiące kilometrów, a nic je wstrzymać nie zdoła! Głód, mroźne poranki wiosenne, jeszcze gdzie niegdzie rozszalałe zimne wichry, śnieżyce, zamiecie, ulewy, i ludzie, śmierć posyłający w głębinę oceanu powietrznego, nie mogą wstrzymać skrzydlatych żeglarzy, nie mogą zmienić kierunku lotu tych ofiar instynktu i przeznaczenia. Lecą temi samemi, od wieków ustalonemi drogami, znanemi ptactwu tak dobrze, jak gościńce i drogi żelazne są znane ludziom.
Szczególne wrażenie wywierały na mnie „zbłąkane ptaki“, wraz z innemi odbywające przelot na północ. Nieraz spotykałem i zabijałem na polowaniach w Mandżurji i Syberji indyjskie gęsi, piękne, japońskie ibisy, południowe, płomienne flamingi, egipskie bociany, dążące do obcych dla nich obszarów podbiegunowych. Zawsze zastanawiałem się nad pytaniem, co kieruje temi dziećmi skwarnego słońca w ich niebezpiecznej żegludze powietrznej? Czy było to nieme wołanie samej natury, wskazującej na konieczność udoskonalenia gatunku, wychowania na surowej północy silniejszego i bardziej wytrzymałego potomstwa, które mogłoby wlać świeżą, zdrową krew w zniewieściałe, wydelikacone przez bujną przyrodę południa ciała ptaków? Czy też, być może, te „zbłąkane“ podzwrotnikowe gęsi, kaczki, flamingi i inne ptaki były „niespokojnemi duchami“, powołanemi do wielkich czynów, najeżonych trudami i niebezpieczeństwami? Może były takiemi okazami, jakie spotykamy śród ludzi, a nazywamy je, w zależności od rezultatu ich porywów — szaleńcami lub genjuszami? Kto odpowie na te pytania? W każdym razie — i w jednym i w drugim wypadku, byłem świadkiem wielkiej tragedji ptasich istot, rzuconych na łaskę i niełaskę losu, wypadku i większej lub mniejszej celności czyhających na nie ludzi, uzbrojonych w dalekonośne strzelby...
Nieraz gotów byłem nie strzelać z mojej dubeltówki do tych ptasich Kolumbów, Vasco-de-Gamów, Mendezów, Stanleyów, Liwingstonów i Nansenów, gdybym mógł w stadzie, lecącem o jakie 100 — 150 kroków nade mną, przy tajemniczem półświetle-półzmroku porannej lub wieczornej zorzy, odróżnić te niezwykłe, przedsiębiorcze i piękne okazy... Niestety! Widzi się je dopiero wtedy, gdy, brocząc krwią, padają bez życia lub śmiertelnie ranione w trzciny lub tataraki zgoła obcej dla nich i niemiłosiernej ziemi. Wstawały wtedy przede mną krajobrazy z podróży, odbytej przez ofiary mojej namiętności myśliwskiej. Widziałem żółtą wstęgę odwiecznego Nilu, ruiny królewskich Teb, z tajemnicą błogosławieństwa lub przekleństwa, skamieniałą w każdym głazie świątyń, w każdym odłamku gzymsów kolumnady; dalej przez mgłę słoneczną, przez duszne opary, przepojone wonią wybujałych kwiatów, majaczyły mi koronkowe kontury pagod Benaresu, Czajtji, minarety Allahabadu, szkarłatnej bramy Delhi; jeszcze dalej wśród jaworów, grabów i tamaryndów połyskiwały, jak topniejący w lasach śnieg, marmurowe świątynie południowych Chin i mknące do Oceanu wstęgi Perłowej rzeki i Jang-tse-kiangu... Nad tą panoramą, podobne do zwijającej się i prostującej w powietrzu pajęczyny jesiennej, lecą falujące sznury pięknych ptaków.
Widzenie jednak pierzchało bez śladu, gdyż dolatywało mnie nagle głuche trąbienie i szum potężnych skrzydeł nowego stada gęsi... Podnosiłem broń i strzelałem w dumne, silne piersi ptaków, i już nie myślałem o tem, że ołów ma przerwać nić życiową jakiegoś ptasiego marzyciela lub odważnego konkwistadora.
Tym jednak razem, gdy widziałem olbrzymie zbiorowisko gęsi na wyłaniającej się z Sungari mieliznie, nie strzelałem. Odprowadziłem wzrokiem znikające na horyzoncie stada ptaków i ruszyłem dalej.
Droga szła ciągle brzegiem rzeki i na lewo ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.
Małe osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.
Około godziny czwartej po południu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża przestrzeń pól była zalana wodą, droga zaś zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkiem, żółtem błotem.
Spotkaliśmy paru Kurczynów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły ciepłe deszcze. Od nadmiaru wody kilka mniejszych rzeczek wezbrało i wyszło z brzegów, zatapiając dużą przestrzeń pól.

Kat chiński.

Istotnie jechaliśmy przez parę godzin po wodzie, nieraz gubiąc drogę i trafiając na topieliska, w jakie się zamieniła żółta, urodzajna ziemia orna. Z wody sterczały: ściernisko gao-lianu, łodygi kukurydzy, małe krzaki wikliny i dębów. Na trochę wyższych miejscach było sucho i tam się roiło od różnych istot żyjących. Śmigały zające, szukając tu ratunku przed powodzią, tak, jak i myszy polne, a na jednym pagórku, porośniętym dębiną, dojrzałem rudo-ogniste lisy, czające się w krzakach. Nad zalaną miejscowością z krzykiem latały w różnych kierunkach: bekasy, dubelty, czajki, brodźce i inne gatunki kuligów, przysiadając na chwilę na wystających z wody kamieniach lub kępkach i znowu rozpoczynając pełen niepokoju lot.
Jednak gdy słońce już się zaczęło zniżać, dotarliśmy do łańcucha pagórków, gdzie droga znowu stała się możliwą, i gdzie na skraju niewielkiego gaiku ujrzeliśmy wieś, złożoną z 50 — 60 domów. Była to Sila-ho — cel mojej wyprawy. Istotnie, zbliżając się do wsi, zobaczyłem obszerne pola bobowe, a o kilkaset kroków od chat osady długie szopy, gdzie się mieściły „fabryki“ oleju.
W gaiku stały duże, z grubych desek sklecone pudła, przywalone zwierzchu kamieniami. Niektóre z tych pudeł były pomalowane na czerwono, inne były sklecone z prostych, nieheblowanych, już sczerniałych desek.
Znałem te pudła. Były to trumny ze zwłokami zmarłych. Chińczycy mają naogół dużo kłopotu ze swymi nieboszczykami, gdyż, podług przepisów wiary, mogą grzebać zmarłych wyłącznie w szczęśliwe dni. Ponieważ określenie szczęśliwego dnia należy do kapłanów buddyjskiego wyznania, czy lao-tze, więc stopień zamożności decyduje o pożądanym terminie. Biedni wcale nie mogą się doczekać przyjścia szczęśliwego dnia i ze smutkiem spozierają, jak szczury i myszy, a czasem nawet psy i świnie zjadają zwłoki bliskich i drogich im ludzi.
Wójt wioski przyjął nas bardzo gościnnie, ujrzawszy papier od tao-taja, ulokował nas w dość czystej fan-tze i zwołał rolników na naradę w sprawie dostarczania do Charbina oleju bobowego. Wkrótce miałem już podpisaną umowę z mieszkańcami Sila-ho i upoważnienie dla wójta na podpisanie umowy z sąsiedniemi obwodami.
Przenocowawszy we wsi, poszedłem ze swoim kozakiem-tłumaczem, Mikołajem, obejrzeć fabryki oleju.
W długich szopach stały duże i ciężkie, z kamieni wyciosane, żarna; obracały je konie z zawiązanemi oczami. Te kamienie, sunąc po podłożu kamiennem, gniotły podsypywane ciągle ziarna bobu i wyciskały z nich „tu-ju“ — olej bobowy, ściekający do drewnianego basenu, skąd czerpano go do pudeł drewnianych lub plecionych koszyków. W sąsiedniej szopie robiono pudła i kosze. Fabrykacja ta niczem się nie różni od europejskich robót stolarskich lub koszykarskich, z wyjątkiem jednego, a mianowicie zastosowania tych przedmiotów do przewożenia płynów, jakim jest olej bobowy. W tym celu pudła i kosze są oklejane wewnątrz kilkoma warstwami papieru, połączonemi specjalnym klejem z mąki i krwi. Jest to bardzo trwały klej, gdyż otrzymywałem nieraz kosze, zawierające po pół tonny oleju, a dochodziły one w zupełnie dobrym stanie, chociaż nieraz przebywały przedtem długą drogę statkiem lub koleją.
Po oględzinach fabryki oleju mogłem się uważać za wolnego i postanowiłem, czekając, aż wypoczną nasze konie, zapolować.
Wziąłem ze sobą Mikołaja i wyszedłem, kierując się na północ, w zamiarze dotarcia do nawiedzonej przez powódź miejscowości, gdzie zauważyłem dubelty i bekasy.
Długo szliśmy przez niewysokie pagórki, z niskiemi zaroślami dębiny. Często wyrywały się z głośnym krzykiem i łopotaniem skrzydeł, mieniące się wszystkiemi barwami, samce-bażanty i szare kury. Strzelałem do samców kilka razy, lecz bez powodzenia, gdyż wylatywały daleko, a, idąc na dubelty, miałem ze sobą tylko drobny śrut.
Nie udało mi się tego dnia zażyć dobrego polowania. O jakie 3 — 4 kilometry od wioski ujrzeliśmy samotną fan-tze, stojącą na dnie dość głębokiego jaru. Przy domku stały dwa osiodłane konie. Gdy do fan-tze pozostawało jakieś paręset kroków, wypadło z niej dwóch Chińczyków. Bardzo sprawnie wskoczyli na siodła i, trzymając w ręku karabiny, szybko pomknęli w stronę ujścia jaru, gdzie znikli za zakrętem. Zjawili się jednak wkrótce na pagórku, zatrzymali się i bacznie nam przyglądali.
— To patrol chunchuzów... — szepnął do mnie przestraszony kozak. — Wracajmy!
W tych warunkach polowanie było niemożliwe, gdyż łatwo moglibyśmy wpaść w ręce bandytów chińskich, którzy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej okrutnie obchodzili się z „mau-dza“, jak nazywali wszystkich Europejczyków. Powróciliśmy więc do wsi i tegoż dnia odjechaliśmy do Charbina. Dowiedzieliśmy się, że z sąsiedniej, nadbrzeżnej wioski Tun-Sy ma odpłynąć dżonka żaglowa z ładunkiem jaj i kur do Fu-dzia-dzianu, przedmieścia Charbina. Kazałem przewodnikowi, aby odstawił nasze konie do Boduno, sam zaś ze swoimi ludźmi wsiadłem na dżonkę i bardzo prędko z prądem bystrej Sungari dotarłem do Charbina, gdzie czekały na mnie niespodzianki.


ROZDZIAŁ TRZECI.
DO LASU!

W Charbinie znalazłem pismo od sztabu armji, z wiadomością, że jestem nagrodzony krzyżem Św. Stanisława i mianowany konsultantem-chemikiem sztabu. Jednocześnie otrzymałem też nowe zlecenie, za wypełnienie którego omal nie zapłaciłem życiem. Sztab polecił mi jak najśpieszniejsze zorganizowanie na wielką skalę wypalania węgla drzewnego dla potrzeb warsztatów wojskowych, ponieważ na terytorjum Mandżurji nie było żadnej koksowni. Wyznaczono dla mnie specjalną koncesję leśną, gdzie miałem działać.
Prawie równolegle z biegiem Sungari, o jakie 300 kilometrów od Charbina na północo-wschód przechodzi lesisty grzbiet Tschan-Kwan-Zai-Lan, stanowiący południową odnogę gór Małego Chinganu. W lasach zachodnich spadków Tschan-Kwanu znajdowała się oddana mi do eksploatacji koncesja leśna, wpobliżu małej stacji wschodnio-chińskiej kolei — Udzimi.




  1. Dopływ rzeki Amur.
  2. Kurta.
  3. Rosyjska pogardliwa nazwa Chińczyków, oznacza „włochaty“, z powodu noszonego przez nich warkocza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.