Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawały się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy, na czoło tych mniejszych stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie łatwiej było lecieć. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do lotu i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane, basowe głosy przywódców i żałosne pokrzykiwania innych. Jednak nie gęsi podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z cienkim krzykiem podniosły się kaczki i ze świstem i łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to niewzruszone prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potężnemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i wznosić się zaczęły wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, podobnemi do królewskich ptaków białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, lecz szybko zaczęły się oddalać i, zamieniając się w falujący w przestworzu długi, czarny sznur, wolno znikały w oddaleniu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, zdążały za odlatującymi towarzyszami długiej i mozolnej podróży.
Mielizna opustoszała.
Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego, gdy wspaniałe ptaki odbywają szaloną, zdawałoby się, podróż, z trzęsawisk Indyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące,