Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Od szczytu do otchłani.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ramą, podobne do zwijającej się i prostującej w powietrzu pajęczyny jesiennej, lecą falujące sznury pięknych ptaków.
Widzenie jednak pierzchało bez śladu, gdyż dolatywało mnie nagle głuche trąbienie i szum potężnych skrzydeł nowego stada gęsi... Podnosiłem broń i strzelałem w dumne, silne piersi ptaków, i już nie myślałem o tem, że ołów ma przerwać nić życiową jakiegoś ptasiego marzyciela lub odważnego konkwistadora.
Tym jednak razem, gdy widziałem olbrzymie zbiorowisko gęsi na wyłaniającej się z Sungari mieliznie, nie strzelałem. Odprowadziłem wzrokiem znikające na horyzoncie stada ptaków i ruszyłem dalej.
Droga szła ciągle brzegiem rzeki i na lewo ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.
Małe osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.
Około godziny czwartej po południu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża przestrzeń pól była zalana wodą, droga zaś zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkiem, żółtem błotem.
Spotkaliśmy paru Kurczynów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły ciepłe deszcze. Od